Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home »
Jaropełka, Marii, Niny , 3 maja 2024

Eden czy Detroit?

2014-06-25 12:46:26, Autor: Jerzy Kułaczkowski | Kategorie: Miasto,

Tak się jakoś porobiło, że nasze miasto budzi skrajne emocje. Z jednej strony radny Jakub Derech Krzycki mówi o Gorzowie jako miejscu idealnym wręcz do życia w niczym niezmąconej szczęśliwości, z drugiej natomiast z różnych stron dochodzą opinie przedstawiające miasto nad Wartą w sposób nieomal apokaliptyczny; jako zmierzające w szybkim tempie do całkowitej degrengolady przypominające los amerykańskiej metropolii, czyli Detroit.

Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach mamy do czynienia z oczywistą przesadą z obu stron.

W Gorzowie mieszkam od blisko lat czterdziestu, czyli czasu wystarczająco długiego, by nabrać do miasta określonego stosunku emocjonalnego, a także by dobrze poznać blaski i cienie egzystowania akurat w tym miejscu. Choć znalazłem się tu trochę z przypadku Gorzów stał się równie mi bliski, jak tym, którzy mają szczęście szczycić się tytułem rodowitych gorzowian, co w odczuciu niektórych jest swoistą nobilitacją, a także upoważnieniem do tego by tylko oni mieli prawo do darzenia miasta miłością jedynie prawdziwą i szczerą. Zawsze uważałem publiczne deklarowanie uczuć najwznioślejszych za coś wstydliwego i niekoniecznie autentycznego, ale jeżeli ktoś nie był w stanie zwalczyć w sobie potrzeby publicznego głoszenia swej miłości do Gorzowa to w końcu jego sprawa i ewentualnie pewnej estetyki, która może być nieco wstydliwa.

Osiedlając się w Gorzowie dawno, dawno temu zamieszkałem w mieście bardzo różniącym się od tego, w jakim mieszkamy dzisiaj. Musiałem oczywiście nauczyć się tego miasta, poznać ludzi go zamieszkujących, by poczuć się w nim jak we własnym domu.

Ówcześni gorzowianie stanowili społeczność bardzo zwartą, ale jednak nie hermetyczną. Działał naturalnie syndrom kolegów z jednego podwórka, którzy nie tylko mieli wspólną młodzieńczą przeszłość, ale stanowili także wspólnotę towarzyską posiadającą te same zainteresowania i cele, a mimo tego wszystkiego otwartą na przybyszy z zewnątrz. Było to miasto silnie naznaczone prowincjonalizmem, ale w pozytywnym znaczeniu, bez nadymania się na wielkość i z określonymi, bardzo realistycznymi ambicjami. Był oczywiście także obecny od zawsze kompleks zielonogórski, ale także jakby inny, bo na swój sposób twórczy i inspirujący do równania w górę, a niesprowadzający się wyłącznie do troglodyckich zachowań kiboli.

Od tamtego czasu zmieniło się wiele i były to zmiany nie tylko na lepsze. Gorzów z miasta kompaktowego, bardzo życzliwego dla swych mieszkańców, którego uzasadnioną dumą były wielkie zakłady przemysłowe i ligowe drużyny sportowe (ponoć mieliśmy ich więcej niż stolica) stał się miastem nijakim, słabo rozpoznawalnym w kraju, często mylonym z Chorzowem, będący w dodatku stolicą województwa też do końca nie wiadomo jakiego, czy to lubuskiego, czy może jednak lubelskiego. Ta wojewódzkość Gorzowa w jakimś stopniu nam wszystkim zaszkodziła, bo ambicją miejscowej władzy, która niespodziewanie także dla siebie samej, wyawansowała na szczebel wojewódzki było zrobienie z naszego miasta metropolii wyprzedzającej już nie tylko Zieloną Górę o kilka długości i pod każdym względem, ale zdolną także do konkurowania z miastami rangi Poznania czy Szczecina. Stąd troska o zewnętrzne, a zarazem całkowicie bezwartościowe wyznaczniki wielkomiejskości, jakieś wieżowce zbudowane na siedzibę wojewódzkiej władzy, jakieś niezbyt udane próby liftingu śródmieścia co przyniosło skutek niemal humorystyczny jako żywo kojarzący się z potiomkinowskimi wioskami.

Potem przyszła ustrojowo-gospodarcza transformacja ze wszystkimi pozytywnymi i negatywnymi skutkami. Szybko upadły ikony gorzowskiej gospodarki, od dawna nie ma już Stilonu, Ursusa, Silwany, Stolbudu, przedsiębiorstw budowlanych i dziesiątków innych jeszcze, większych i mniejszych zakładów pracy dających pracę i utrzymanie tysiącom gorzowian. Na ich miejsce weszły, co prawda duże firmy zagraniczne, takie jak TPV czy Faurecia, ale to już nie było to, mało kto się z nimi utożsamia, a żadna z nich nie jest w stanie wypełnić roli symbolu naszego miasta, nawet chyba do tej roli w żaden sposób nie aspirując. Pojawiło się Tesco, Lidle, inne sklepy wielkopowierzchniowe ułatwiające zakupy, ale jednocześnie rugujące drobny handel osiedlowy i sklepikarzy z centrum miasta.

Widoczny jest regres w wielu dziedzinach naszego wspólnego życia, renomowane ogólniaki „jedynka” i „dwójka” kiedyś powód do uzasadnionej dumy gorzowian (większość wybitnych mieszkańców naszego miasta to absolwenci albo popularnego Puszkina, albo niemniej zasłużonej Przemysłowej) dziś konkurują wyłącznie ze sobą, bo w ogólnopolskich rankingach szkół plasują się daleko, oj daleko. Nie udało się w Gorzowie stworzyć porządnej szkoły wyższej, o akademickość Gorzowa potrafimy się tylko kłócić i przedstawiać jedynie słuszne koncepcje, opieka zdrowotna to dramat, szpital był przez wiele lat znany przede wszystkim z tego, iż potrafił wygenerować największe w Polsce długi. Do tego dochodzi znaczne pogorszenie, zwłaszcza na tle innych miast podobnej wielkości, infrastruktury miejskiej. Dziury w gorzowskich jezdniach i chodnikach stały się już prawie przysłowiowe, niszczejąca stara substancja mieszkaniowa, pustoszejące w zatrważającym tempie centrum miasta, wszechobecny brud i widoczny gołym okiem brak pomysłu na miasto – oto wyznaczniki dzisiejszego Gorzowa. Tego wrażenia nie zmienią nowopowstałe cacuszka – Słowianka, biblioteka, filharmonia czy nadwarciańskie bulwary. To nie one są dziś wizytówką miasta, bo zasłaniają je nieskoszone trawniki (czy naprawdę w blisko półmiliardowym budżecie miasta nie można zapewnić drobnej kwoty na ten cel?), rozwalone ponadnormatywnymi deszczami rondo wybudowane za wielkie pieniądze, slumsy w okolicach dawnego kina Słońce, okropne mazaje na fasadach kamienic w śródmieściu i wiele, wiele jeszcze innych spraw dużych i mniejszych odbierają gorzowianom radość z życia w naszym mieście.

Mamy więc do czynienia z wywołaną tym stanem rzeczy dezintegracją miejskiej wspólnoty, jako że z jednej strony mamy zadowoloną z siebie i swoich dokonań miejską władzę niereagującą na rosnące niezadowolenie i sygnały wysyłane przez mieszkańców, (czego oni chcą, przecież oni się nie znają, a to my najlepiej wiemy czego to miasto naprawdę potrzebuje), a z drugiej rosnące z każdym dniem rzesze gorzowian, którzy nie chcą dalej miasta tkwiącego w marazmie i tracącego po kolei wszystkie swoje walory. Pojawia się coraz więcej ludzi, którzy rozczarowani sposobem rządzenia Gorzowem próbują wziąć sprawy w swoje ręce, co rodzi w ratuszu poczucie zagrożenia, bo a nuż okaże się, że może są u nas ludzie, którzy potrafią zrobić coś lepiej, a na pewno inaczej.

Rozdźwięk między władzą a mieszkańcami pokazuje sposób potraktowania twórców wystawy przedstawiającej przedwojenny Landsberg, także określenie przez panią prezydent Piekarz kłopotów śródmiejskich sklepikarzy jako problemów „najemców o obniżonym stopniu umiejętności radzenia sobie w zmieniających się dynamicznie sytuacjach gospodarczych” (co za okropna urzędnicza nowomowa). Wpisuje się w taki sposób dialogowania wypowiedź prezydenta Jędrzejczaka w radiowej rozmowie, który lekceważąco odniósł się do narzekań gorzowskiego księgarza na kolejną podwyżkę czynszu. Bo to rzeczywiście nie chodzi o te sto złotych więcej kosztów dzierżawy za lokal na pustoszejącym deptaku, ile o absolutny brak empatii obnażający w pełni istotę stylu sprawowania władzy i brak pomysłu, a może i chęci na rozwiązywanie problemów śródmieścia.

Z zażenowaniem obserwuję prezydenckie utarczki na FB z innymi fejsbukowiczami. Teraz nawet naprawdę niewinny wpis Prezydenta na swoim koncie może wywołać burzę. Ostatnio, pozornie mało kontrowersyjny wpis o wręczeniu stypendiów naukowych dla uzdolnionej gorzowskiej młodzieży spowodował prawdziwą lawinę krytycznych komentarzy wobec prezydenta i jego sposobu zarządzania miastem. Naturalnie prezydent Jędrzejczak ma swoich wiernych obrońców i akolitów, którzy zawsze staną w jego obronie, ale lista jego adwersarzy i krytyków z każdym dniem się wydłuża.

Trafnym spostrzeżeniem podzielił się niedawno jeden z blogerów EG. Za praprzyczynę takiego stanu rzeczy uznał bowiem brak najważniejszej cechy, jaką powinien posiadać polityk. Jeżeli ktoś nie lubi ludzi nie powinien aspirować do jakichkolwiek publicznych stanowisk. Bez tego nigdy nie zostanie się ojcem miasta, można być co najwyżej jego włodarzem i to zazwyczaj kiepskim.

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x