Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Sport »
Marii, Marzeny, Ryszarda , 26 kwietnia 2024

Olimpijczyk ze srebrnym medalem przywiezionym z Seulu

2018-09-18, Sport

18 września 1988 r., czyli 30 lat temu, drużyna kolarzy w składzie Zenon Jaskuła, Marek Leśniewski, Andrzej Sypytkowski i Joachim Halupczok zdobyła srebrny medal w jeździe drużynowej na czas na Letnich Igrzyskach Olimpijskich w Seulu.

medium_news_header_22789.jpg

W ten sposób Z. Jaskuła z Orląt Gorzów stał się naszym pierwszym gorzowskim medalistą olimpijskim.

Było to sportowe święto 1988 roku w Seulu, gdzie odrodzony ruch olimpijski pokazał światu swoja żywotną siłę i piękno, którego nie było w stanie przyćmić ani komercyjne porządki, ani dopingowe afery. Po załamaniu w Moskwie i Los Angeles olimpiada w Seulu, która zgromadziła na starcie 160 ekip /rekord!/ znowu stała się największym i najpiękniejszym świętem sportowców wszystkich pięciu kontynentów. A jednym z wielu jej bohaterów był właśnie Zenon Jaskuła, który 18 września wraz z Markiem Leśniewskim, Andrzejem Sypytkowskim i Joachimem Holupczokiem zdobywał srebrny medal w wyścigu druży­nowym na sto kilometrów, przypominając tym samym dni wielkiej chwały polskiego kolarstwa i polskiego sportu.

Miał wówczas 26 lat...

Urodził się i wychował na wsi wielkopolskiej, w Błażejowie koło Kórnika, gdzie rodzice prowadzą gospodarstwo rolne, w którym przydaje się każda para rąk do pracy, w którym stale jest coś do roboty. Zenek nie narzekał więc od najmłodszych lat na brak zajęć. Taka już dola wiejskiego chłopaka, gospodarskiego syna, który od dziecka uczy się pokory wobec odwiecznych praw życia i uporu w pokonywaniu przeciwności losu. Najlepsza to szkoła dla przyszłego kolarza, który dopiero wieczorami - po lekcjach w szkole i spełnieniu gospodarskich obowiązków - mógł wskoczyć na rower i pędzić przed siebie co tchu w piersiach przy blasku zachodzącego słońca i wschodzącego księżyca. Chcąc dogonić uciekający dzień jechał samotnie bez opamiętania, nie licząc mijanych kilometrów, dni, wieczorów.

Nie był pierwszym kolarzem w rodzinie. Starszy brat, wcześniej zaczął się ścigać na rowerze, który pozwalał Zenkowi najpierw dotykać do woli i czyścić czasami, a później dosiadać. Kolarskie wyścigi imponowały młodszemu Jaskule, który bardzo pragnął wyrwać się poza opłotki rodzinnej wioski. Zgłosił się więc na start wyścigu organizowa­nego dla takich jak on z okazji „dni sportu szkolnego”. Musiał nieźle się zaprezentować na zwykłym rowerze, skoro Bronisław Krawczyk z Piasta Śrem zdecydował się na rozmowę z jego rodzicami. W sprawie kolarskiej przyszłości syna. Nie wiadomo dokładnie, jakie argumenty przeważyły, w każdym razie Zenek mógł rozpocząć prawdzi­wy trening bez narażania się na gniew i pretensje rodzicieli pozbawionych w ten sposób pomocy w gospodarstwie. Zresztą akurat kończył szkołę podstawową i trzeba było dokonać jakiegoś wyboru.

Wybrał kolarstwo i szkołę zawodową w Śremie. Stamtąd jeszcze, jako junior, trafił do WLKS Wielkopolska, klubu w Poznaniu, gdzie wcale się na nim... nie poznano. Nie odnosił sukcesów. Życzliwie, więc doradzano mu, aby dał sobie spokój z tym sportem, bo rower bardziej przydałby się zdolniejszemu od niego. Z bólem serca, ale oddał ten rower.                                                               

Inny by się załamał, pożegnał z marzeniami o wielkich wyścigach po szosach świata. Nie on, chłopak z charakterem ćwiczonym w polu i zagrodzie, w nie znającym umiaru słońcu i deszczu, kiedy robić trzeba, choć ręce bolą a łzy same napływają do oczu...

Była zima. Przyzwyczajony i spragniony ruchu wyżywał się na śniegu i lodzie. Biegał, jeździł na łyżwach. Kiedy tylko się dało. Był w swoim żywiole, aż go rozsadzało.

Wiosną, naładowany energią na powrót pojawił się w klubie. Dano mu jeszcze raz szansę, ale jakby bez większej wiary, że potrafi z niej skorzystać. Trafił bowiem do grupy młodszych od siebie, którzy jednak przez zimę nie zsiadali z rowerów. Z początku, więc byli od niego lepsi. Z czasem role się odwróciły.

Kilka miesięcy później był już wicemistrzem Polski juniorów w samotnej jeździe na czas. Powołano go do młodzieżowej kadry narodowej, prowadzonej przez Andrzeja Rucińskiego i Mariana Więckowskiego. Razem z nim startowali m.in. Marek Leśniewski, Paweł Bartkowiak i Zbigniew Ludwiniak. Było to w roku 1981.

Dalej potoczyło się... wcale nie z górki. Talent talentem, ale przede wszystkim ciężką pracą na treningach dochodził do formy, która dopiero stwarzała możliwość mijania „kreski” na czołowych, medalowych miejscach. Nie był przy tym dzieckiem szczęścia.

Z WLKS Wielkopolska, po dwóch latach, przeszedł do Gwardii Katowice. Propozycja Gwardii była jedną z tych, które potocznie określa się jako propozycje nie do odrzucenia, gdyż starty w barwach gwardyjskiego klubu były równoznaczne z odbywaniem służby wojskowej, co dla sportowca myślącego o wielkiej karierze nie jest bez znaczenia. Łącząc przyjemne z pożytecznym piął się powoli w górę kolarskiej hierarchii. Nie odbywało się to bez upadków, bolesnych potłuczeń. Z tego okresu najwyżej ceni sobie wicemistrzostwo kraju w wyścigu drużynowym zdobyte wspólnie z bratem /Romanem/, Pluteckim, Zakrzewskim i Gościłło.

W Katowicach zostałby może na stałe, gdyby nie sprzeciw sportowych władz Poznania, które nie chciały słyszeć o definitywnym odejściu Jaskuły. Było to zrozumiałe, gdyż poznańskie kolarstwo przeżywało chude lata, a Zenek był jednym z tych, którzy mieli nawiązać do czasów świetności mistrza świata, Janusza Kowalskiego i innych. Wrócił więc do Wielkopolski, skąd po dwóch miesiącach został przekazany z całym dobrodziejstwem inwentarza do Lecha, by następnie trafić do Stomilu. Dobre chęci poznańskiego klubu nie szły w parze z możliwościami. Nigdy nie byli mu w stanie zapewnić warunków gwarantujących dalszy rozwój i sukcesy. Najgorzej było z transpo­rtem na zawody, czasami nie stawał na starcie jakiegoś wyścigu, bo nie miał czym dojechać. W końcu otrzymał zgodę na przejście do wybranego przez siebie klubu poza teren woj. poznańskiego.

We wrześniu 1985 roku znalazł się w Orlętach Gorzów. Dlaczego wybrał gorzowskie Orlęta, skoro w kraju jest tylu innych, znacznie bogatszych i lepiej zorganizowanych klubów? W dużej mierze zadecydowała o tym przyjaźń z Leszkiem Piaseckim, który zapewniał go, że tutaj będzie miał dobrze, a który w owym czasie sięgał po zwycięstwo w Wyścigu Pokoju i tęczową koszulkę mistrzów świata amatorów. Sława i słowa takiego mistrza miały swą moc. Tym bardziej, że od pewnego czasu razem jeździli na zgrupowania kadry, razem mieszkali w hotelach, razem się ścigali. Mieli z sobą wiele wspólnego. Uznali, że w jednym klubie będzie im raźniej, bardziej swojsko, lepiej.

W następnym sezonie Leszka już w Orlętach nie było, wyjechał do Włoch, do zawodowej grupy Del Tongo-Colnago, ale w poprzednim zdążyli jeszcze wygrać to, co do wygrania było: mistrzostwo Polski w jeździe parami oraz złoty /Leszka/ i srebrny medal /Zenka/ w jeździe indywidualnej na czas. U boku Piaseckiego nabrał wiary, pewności siebie i kolarskiego sznytu, co sprawiło, że m.in. trzy następne - w latach 1986-88 - mistrzostwa kraju w jeździe na czas były już jego. Do tego dorzucił jeszcze dwa medale w parach - w 1987 r. srebrny z bratem Romanem, którego namówił na ponowny, krótki flirt z wyczynowym rowerem oraz w 1988 brązowy, wspólnie z Robertem Chełstowskim, młodszym kolegą klubowym, który usilnie się starał dotrzymać mu koła.

Mistrzostwa krajowe, mimo swej wagi i znaczenia, stanowiły jednak tylko dopełnienie i swoiste potwierdzenie tego co się działo na szosach Europy i świata. A działo się tam wiele ciekawego, choć dla Zenka nie zawsze dobrego.

Jego wielkie sportowe dole i niedole związane są z osobą trenera Ryszarda Szurkowskiego, któremu zawdzięczał najwięcej, choć bezpośrednimi przygotowaniami drużyny do występu w Seulu zajmował się Wacław Skarul, szkoleniowiec pomagający Szurkowskiemu w trudnym dziele obrabiania i szlifowania kolarskich talentów. Dziele wspólnym i tyleż pięknym, co czasami niewdzięcznym...

W 1986 roku debiutował w Wyścigu Pokoju na starcie którego stanąć pragnie każdy kolarz marzący o karierze Ryszarda Szurkowskiego, Stanisława Szozdy czy Leszka Piaseckiego. On jednak o swym pierwszym starcie w WP najchętniej by zapomniał, wymazał z pamięci. Jeszcze w kwietniu zdawał się być w życiowej formie, wygrał wysoko oceniony w kolarskim świecie wyścig Settimana Bergamasca we Włoszech, by w maju przeżyć gorzkie rozczarowanie.

Był jednym z cichych faworytów, nie tylko w opinii trenera Szurkowskiego, który przecież rok wcześniej poprowadził do zwycięstwa w majowej imprezie i tytułu mistrza świata amatorów. Z opinią takiego fachowca należy się liczyć, choć przeliczyć może się każdy.

Losy tego ze wszechmiar pechowego, XXXIX WP rozstrzygnęły się dla niego praktycznie na pierwszym etapie na ulicach Kijowa zniesławionego akurat katastrofą atomową w pobliskim Czarnobylu. Pamięta zimno, deszcz i ten cholerny upadek, po którym długo nie mógł się pozbierać, który przekreślił wszelkie nadzieje, choć zdążył później wygrać jeszcze jazdę indywidualną na czas.

Upadku w Kijowie nie może zapomnieć także z innego powodu. Przypomina bowiem mu tragiczny epizod z wyścigu dookoła Dolnej Austrii w 1982 roku, kiedy droga do międzynarodowej kariery dopiero się przed nim otwierała. W Austrii mogła się na tym zakończyć. Aż dziwne, że tak się nie stało.

Amatorskie wyścigi na Zachodzie nie są rozgrywane w tak bezpiecznych warunkach jak u nas. Nikt tam nie mobilizuje wielkich sił porządkowych, nie obstawia całej trasy, nie zamyka dróg, ścieżek, nie blokuje całkowicie ruchu, gdy mają przejechać kolarze.

Ot, kilku policjantów, pilotów, trochę zabezpieczenia zmniejszającego ruch kołowy peleton jedzie nie myśląc o zagrożeniach i niebezpieczeństwach.

No i tak w Austrii jechał. Samochód wypadł nagle z bocznej drogi tuż pod koła kolarzy. W tym momencie w peletonie nie było ani spostrzegawczych ani mądrych. Byli tylko pechowcy i szczęściarze. Zenek niestety zaliczał się do tych pierwszych. Jechał, jak na rasowego zawodnika przystało, w czołowej grupie, i to było jego nieszczęście. Gwał­towne zetknięcie z masą metalu było ostatnią rzeczą jaką pamięta z tego wyścigu. Ocknął się dopiero w szpitalu.

Lekarze stwierdzili pęknięcie czaszki. Diagnoza była dość jasna a rokowania raczej oczywiste. Koniec z wyczynową jazdą na rowerze, stwierdził jeden z doktorów. Po kilku miesiącach ten sam lekarz mocno się dziwił, kiwał głową i przebąkiwał coś o biologicz­nym fenomenie. Zenek bowiem nie tylko wsiadł z powrotem na wyczynowy rower, ale zdążył już coś niecoś zwojować na szosie, i to w wyścigach drużynowych oraz indywidualnych, czyli w konkurencjach, w których trzeba jechać do ostatniego tchu, do momentu kiedy mgła przesłania oczy, które dostrzegają niewidoczne gwiazdy, a żywych zaczynają odróżniać dopiero po kilku minutach odpoczynku na mecie. Podczas takiej jazdy - zwłaszcza w ciężkim terenie, a w górach w szczególności - daje się z siebie wszystko i jeszcze trochę, ociera się o ścianę swych możliwości, i często to „trochę” decyduje o sukcesie.

Nie każdy tak jeździć potrafi, Zenek jest w tym mistrzem. Wiele razy dał tego dowody. Największy dowód dał wówczas, w 1982 roku.

Nie złamał się wtedy, nie dał się i po kiepskim, jak na niego debiucie w Wyścigu Pokoju. Nie załamało go nawet, kilka miesięcy później pominięcie przy rozdzielaniu nominacji na mistrzostwa świata w Colorado Springs, gdzie wydawał się niemal pewnym kandydatem do jazdy w drużynie.

W jubileuszowym XXXX WP było już znacznie, znacznie lepiej. Piąte miejsce indywidualne w klasyfikacji generalnej dało mu sporą satysfakcję, choć też nie do końca. Kiedy jest się piątym, marzy się o miejscu na pudle, kiedy ma się medal, chciałoby się, aby był z najszlachetniejszego kruszcu... Zresztą, w pamięci kibiców zapisało się nie tyle jego piąte miejsce w wyścigu, co wspaniała jazda na 22 kilometrowej „czasówce” pod górę Harachovie, gdzie tylko nieliczni dojechali do mety nie zsiadając z roweru, bez bólu i płaczu. On dojechał, przegrywając jedynie z Uve Amplerem triumfatorem całej imprezy. To była prawdziwa góra płaczu,

Cóż to był za etap! Co za dramaty włącznie z dramatem Mierzejewskiego, któremu defekt roweru na ostatnich metrach odebrał wielką szansę! Takiej czasówki w WP jeszcze nie było.

To był cały on. Wspaniały „czasowiec”, ale również nieoceniony jako pomoc dla drużyny - do dyktowania tempa, do gubienia lub pilnowania rywali, do przygotowania finiszu. Człowiek bardzo pożyteczny w peletonie, choć nie błyskotliwy, nie do zastąpienia, choć często nie do wygrywania.

Najlepiej pokazał to, w tym wyścigu, na etapie z metą w Karpaczu. To była jazda w jego stylu! Prawie osiem kilometrów na prowadzeniu. Pod górę. Bez oglądania się na zmianę. Ostro. Aż żal było patrzeć na towarzystwo męczące się za jego plecami. Niektórzy odpadli, bo odpaść musieli, nie wytrzymali. Wytrzymał Ampler, wytrwał Petrow i Mierzejewski. Na finiszu oddał pole bez walki. Finiszować miał Mierzejewski. On nie był w stanie ubiegać się o premię. Zbyt wiele sił go kosztowało to jednostajne nakręcanie wyścigowej sprężyny. To potrafił robić jak nikt inny. Brakowało mu tylko umiejętności, błyskotliwego finiszu z grupy...

W 1987 r. pojechał na mistrzostwa świata. Nie był to udany występ naszej drużyny. Indywidualnie też się nie popisał, bo zamiast jechać do wytrzeszczu oczu kalkulował myśląc o koledze będącym z przodu. Nie bez kozery powiadają o nim, że jest cichy, spokojny, koleżeński. Może właśnie za cichy, za spokojny, za koleżeński... Dlatego chyba utarła się opinia, że owszem jest zawodnikiem dobrym, bardzo rzetelnym i nieodzownym, ale nie wybitnym, bo brakuje mu owego błysku, który czyni dopiero kolarza mistrzem.

W sezonie olimpijskim 1988 roku miał przełamać tę opinię. Najpierw w Wyścigu Pokoju, w którym jechał jako oficjalny kapitan polskiej drużyny i mniej oficjalny jej lider. Po sukcesach Dookoła Saksonii /drugie miejsce w klasyfikacji generalnej/ wydawało się, że ma wszelkie dane ku temu. Niestety, zajął dopiero trzynastą lokatę. Jakby za wcześnie się wypalił, jakby przedwcześnie uszło z niego i innych polskich zawodników powietrze, którego brakowało w decydujących momentach. Zawiódł, choć prawdopodobnie on sam był bez winy.

Start na olimpiadzie w Seulu był więc jakby ostatnią szansą podreperowania nadszarpniętej reputacji. Dla niego, drużyny i szkoleniowców, którym co gorliwsi krytycy dobierali się do skóry.

Po Wyścigu Pokoju wszystko - włącznie z rodziną, życiem prywatnym - przyporząd­kowane zostało temu jedynemu występowi w Seulu. W drużynowym wyścigu na 100 kilometrów, zgrupowania, wyścigi, podróże...

Jakże ogromnym i deprymującym ciosem było więc odkrycie w jego organizmie - na wyścigu dookoła Nadrenii - śladowych ilości heptominoiu, środka znajdującego się na liście zakazanych specyfików. Doping! Nie pomogły tłumaczenia, poszukiwania źródeł takiego wyniku ekspertyzy. Nałożono na niego, zgodnie z międzynarodowymi przepisa­mi, miesięczną dyskwalifikację. Sen o wyjeździe do Seulu zdawał się pryskać.

Powtórne badania na specjalnej aparaturze w kraju wykazały, że jest jednak czysty, że w jego organizmie nie ma śladu środków dopingujących. Ale odium pozostało. Czuł się jak banita, któremu nie bardzo ludzie wierzą, który nie wie nawet kogo, jak i do czego ma przekonać. Zresztą, czy mógł wszystkich życzliwych i nieżyczliwych przeko­nać?

Przetrwał i ten trudny okres. Chłop z niego twardy. Nie odwrócili się od niego plecami przede wszystkim w klubie. Prezes Marek Krzciuk i wiceprezes Aleksander Ryński wręcz dmuchali i chuchali, by ogień sportowego zapału nie wygasł w nim bezpowrotnie. Pomogli na szczęście przyjaciele, koledzy, trenerzy i ludzie, którzy postanowili mimo wszystko wysłać go na igrzyska olimpijskie, bo w niego wierzyli.

ł nie zawiedli się. Był jednym ze wspaniałej czwórki, która na otwarcie igrzysk otworzyła medalowe konto polskiej ekipy. Był to piękny popis zespołowej jazdy, a trzeba wiedzieć, iż o sukcesie drużyny decyduje, że jedzie jak jeden kolarz, który na dodatek ma swój dzień. Oni mieli swój dzień, przegrali ze złotymi medalistami z NRD zaledwie o siedem sekund, co na dystansie 100 kilometrów przy szybkości ponad 50 km/h oznacza mniej więcej 100 metrów. Od Szwedów, którzy zdobyli brązowe krążki, byli szybsi aż o prawie dwie minuty /bez - nomen omen - siedmiu sekund/. To świadczy o stylu, w jakim zdobyli tytuł wicemistrzów olimpijskich.

Na starcie wyścigu drużynowego stawiło się 31 teamów. Polacy wylosowali 20 numer startowy. Z liczących się zespołów przed naszymi zawodnikami jechali tylko Szwedzi i Holendrzy, za nimi wszyscy najlepsi z faworyzowanymi kolarzami Włoch, NRD i Związku Radzieckiego na czele.

Na linii startowej ustawili się tuż przed godziną 9.40 czasu miejscowego. Ruszyli zrazu wolno, wysoko unosząc się nad siodełkami i mocno naciskając pedały rowerów, do których ramy „Colnago” zafundowali im Leszek Piasecki i Czesław Lang. Po kilkudziesięciu metrach mknęli już w ekspresowym tempie autostradą Tong II Ro /drogą jedności, zjednoczenia - prowadzi w kierunku KRLD/ na 25 kilometr, gdzie trzeba było wykonać pierwszy nawrót.

Jest 25 kilometr. Najlepszy czas! Polacy obejmują prowadzenie. Szybciej przejedzie ten dystans tylko ekipa NRD, która wystartowała kilkanaście minut po naszych.

Drugą „ćwiartkę” przejeżdżają w dobrym stylu. Już wiedzą, że szybciej jadą jedynie zawodnicy zza Odry. Nikt się na nikogo nie ogląda. Ustawieni w charakterystycznym wachlarzyku, który zmieniają w zależności od wiatru, dają sobie tak mocne zmiany, że nawet ten „na kole”, czyli na końcu może pomarzyć o odpoczynku. Trener Szurkowski, jadąc tuż za nimi w samochodzie, przez głośnik zachęca do jeszcze żywszego kręcenia pedałami. Wie, że jego chłopcy jadą po medal...

Na trzeciej „ćwiartce” ma miejsce zdarzenie, które być może zadecydowało nawet o losach złotego medalu. Do tej pory wyprzedzali jadące przed nimi zespoły bez trudu, zostawiając je szybko z tyłu. Ale nie Kanadyjczyków, którzy jakby przykleili się do naszych. Samochód z trenerem musi zostać z tyłu. Brakuje głosu mobilizującego do większego wysiłku. Ten odcinek przejechali w najgorszym czasie.

Kiedy na ostatnich 25 kilometrach trenerzy dopadli wreszcie białoczerwonych popę­dzili ich do szaleńczego wręcz finiszu. Wiedzieli już. że przegrywają tylko z kolarzami NRD, że nad innymi mają sporą przewagę. Meta blisko. Mechanik Jerzy Brodawka drży o gumy, zdenerwowany masażysta Ryszard Kiełpiński myśli już o tym co będzie za metą, a dr Romuald Lewicki, który jako jedyny człowiek bliski kolarskiej kadry ogląda ten wyścig w telewizji i nie może spokojnie wysiedzieć w fotelu.

Jedna godzina, pięćdziesiąt siedem sekund i pięćdziesiąt cztery setne sekundy! Taki czas zanotowały stopery polskim zawodnikom.

Jeszcze nie wierzą, jeszcze czekają, jeszcze nie przyjmują gratulacji. Na razie są potwornie zmęczeni. Rozmawiają. Wreszcie wszystko staje się jasne, na mecie są już Włosi, są NRD-owcy. Jest srebrny medal! Płaczą, ściskają się nawzajem. Olbrzymia radość całej polskiej kolonii, i są, są na podium!

Cóż za przeżycie!

Jak to dobrze, że któryś z telewizyjnych realizatorów wpadł na pomysł nagrania olimpijskiego przeboju „Hand in hand” jako muzyczne tło walczących polskich sportow­ców. A że kolarze byli pierwsi, oni więc zaczynają medalowy korowód - najpierw na starcie, później na trasie, na mecie i wreszcie na podium, gdy odbierają medale. To jeden z najwspanialszych teledysków. Nie tylko dla kolarzy, którzy powtórzyli wyczyn Barcika, Lisa, Szozdy i Szurkowskiego z Montrealu/1976 r./.

Być może sukces kolarzy, na inaugurację polskich występów w Seulu miał wpływ na postawę innych naszych reprezentantów, którzy na olimpiadzie zdobyli w sumie 16 medali, czyli więcej niż się spodziewano. Kto wie?

Na tym nie skończył się olimpijski sezon Zenka. Po podwójnym sukcesie w mistrzostwach kraju - w jeździe indywidualnej i parami - rozegranej na podgorzowskiej szosie, do swej bogatej kolekcji medali i tytułów dorzucił jeszcze wygraną wspólnie z Joachimem Halupczokiem we Włoszech w Pucharze Europy w jeździe parami na czas, a była nią rzeźbiona w marmurze sylwetka kolarza ważąca - bagatela - 80 kilogramów.

Tytuły, medale, rzeźby... Strasznie dużo się tego nazbierało. Dla niego jednak wciąż było mało...

Wkrótce, idąc za przykładem Leszka Piaseckiego, wyjechał do Włoch, gdzie wstąpił na kolarski uniwersytet podpisując profesjonalny kontrakt. Jako „profi” też notował sukcesy, jadąc na konto drużyny czy też swoje indywidualne. Staje na pudle Tour de France, z powodzeniem ściga się w Giro d'ltalia i Vuelta a Espana. Plasuje się w czołówce mistrzostw świata zawodowców.

Dla nas jednak na zawsze pozostanie przede wszystkim gorzowskim olimpijczykiem. Olimpijczykiem ze srebrnym medalem.

Jan Delijewski

Reportaż pochodzi z książki „Przygody ze sportem”

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x