Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Sport »
Alfa, Leonii, Tytusa , 19 kwietnia 2024

Zapomniany olimpijczyk starej daty

2020-03-04, Sport

Andrzej Wołkowski zmarł 4 marca 1995 roku. Zapomniany, jak gorzowski hokej.

Andrzej Wołkowski (pierwszy z prawej) i jego hokejowa drużyna Stilonu
Andrzej Wołkowski (pierwszy z prawej) i jego hokejowa drużyna Stilonu  

Był sportowcem wszechstronnym. Uprawiał wyczynowo wioślarstwo i kajakarstwo, ścigał się na rowerze i grał w piłkę nożną. Przygodą jego życia stał się jednak hokej na lodzie. Startował w mistrzostwach świata i na igrzyskach olimpijskich, był trenerem mistrzów Polski i Jugosławii. Był ostatnim, który hokeistów ZKS Stilon wodził...

Dali kij do łapy i kazali strzelać

Urodził się 13 lutego 1913 roku w grodzie pod Wawelem. W Krakowie więc rozpoczął swą długą karierę hokejową. W Towarzystwie Gimnastycznym Sokół. Pomógł mu w tym przypadek, jak to zwykle w życiu bywa. Uwielbiał jazdę na łyżwach, a najbliższe lodowisko należało właśnie do Sokoła. Spędzał tam całe popołudnia, ślizgając się bez opamiętania. Była to kosztowna zabawa. Bilet wstępu kosztował całe 20 groszy. Na szczęście mama rozumiała i pochwalała namiętność syna, gdyż sama lubiła poślizgać się na łyżwach. Znajdowała więc owe 20 groszy.

Trwało to kilka lat, aż któregoś dnia...

- Podszedł do mnie jakiś facet, który często nam się przyglądał i zapytał czy chciałbym grać w hokeja. Miałem 14 lat i o żadnym hokeju jeszcze nie słyszałem. Propozycja jednak mnie ucieszyła, bo poparta była kartą wolnego wstępu na lodowisko Sokoła.

Zacząłem chodzić na treningi. Przez pierwsze dni jeździłem jak dawniej. Wreszcie dali mi kij do łapy, rzucili krążek i kazali strzelać do bramki. Antek Reyman, późniejszy serdeczny kolega z drużyny, jął mi pokazywać jak należy nakładać krążek, jak ciągnąć, jak strzelać, by ten fruwał w powietrzu. Nic mi nie wychodziło. Co uderzę, to krążek sunie po lodzie i tak w kółko. Ani o centymetr nie mogłem go podnieść do góry. Złościło mnie to okrutnie. Postanowiłem potrenować w domu. Zamknąłem się w pokoju i dawaj po parkiecie strzelać w drzwi. Waliłem tak do czasu, gdy z krzykiem wpadła matka i zobaczyła drzwi pięknie obite uderzeniami krążka. Dostałem manto, ale cieszyłem się, że zaczyna mi coś wychodzić. Na lodzie jednak znów nie wychodziło. Spróbowałem więc strzelać w czasie jazdy. O dziwo, krążek unosił się w powietrzu.

Po kilku miesiącach treningu Andrzej Wołkowski rozegrał swój pierwszy w życiu mecz. Sokół spotkał się z RKS Wawel. Były to więc lokalne derby, które zawsze wywołują wiele emocji. Łatwo można sobie wyobrazić emocje debiutanta...

- Przyszedł do mnie pan Olek Kłaput, kierownik sekcji i bez żadnego wstępu powiedział: jutro grasz mecz. Rzucił mi pod nogi sprzęt i poszedł sobie. Zgłupiałem. Jaki mecz? Nie znałem ani przepisów, ani zasad gry. Koledzy obiecali mnie nauczyć...

Całą noc nie spałem. Taki byłem zdenerwowany. W szatni nie wiedziałem nawet jak mam się ubrać. Suspensory były wówczas gumowe, ochraniacze na nogi - piłkarskie getry za krótkie, a spodenki wyglądały na mnie jak slipy kąpielowe. Nogi miałem praktycznie gołe. Jedynie rękawice pasowały jako tako.

Z początku nie wiedziałem co z sobą zrobić na lodowisku. Pętałem się bez składu i ładu, oglądając się rozpaczliwie na kolegów. Aż się zeźliłem. Co tam koledzy, pomyśla­łem. Dopadłem krążek i wio do przodu przez całe lodowisko, i bęc na bramkę, bęc. Bramkarz normalnie się wystraszył. Wpuścił jednego gola, drugiego, trzeciego... Zdo­byłem siedem bramek. Od tej pory stale występowałem z numerem siedem na plecach, czy to w klubie, czy w reprezentacji.

Trzech muszkieterów

W barwach Sokoła grał przez pięć lat, zyskując miano jednego z najlepszych napastników w kraju. W 1933 roku, za zgodą wszystkich zainteresowanych, znalazł się w Cracovii. Cracovia w owym czasie dysponowała dwójką świetnych napastników, Adamem Kowalskim i Czesławom Marchewczykiem, którzy mieli już za sobą start na olimpiadzie w 1932 roku w Lakę Placid. Obaj grali na skrzydłach, brakowało im środkowego. Został nim Andrzej Wołkowski.

Jeszcze w tym samym roku atak Cracovii stał się podporą reprezentacji narodowej Polski. W kraju nie mieli sobie równych, na świecie zaliczani byli do najlepszych. Nie bez powodu nazywano ich trójką muszkieterów.

A.Wołkowski występował w drużynie narodowej, z przerwą w okresie wojny, do 1949 roku. Zaczynał reprezentacyjną karierę mając lat 20, skończył w 36 roku życia. Kilka razy brał udział w mistrzostwach świata, dwukrotnie startował na igrzyskach olimpijskich. Strzelił niezliczoną liczbę goli. Grał fair i cieszył się sympatią kolegów oraz kibiców. Nie omijały go kontuzje i urazy, ale zawsze starał się być do dyspozycji trenerów.

Z imprez najwyższej rangi najbardziej utkwiła mu w pamięci olimpiada 1936 roku w Garmisch-Partenkirchen, gdzie polscy hokeiści zajęli szóste miejsce, tocząc dramaty­czną walkę z Kanadyjczykami i Austriakami o wyjście z grupy eliminacyjnej. Trenerem polskiej drużyny był Rolf Adamowski, człowiek, który w 1924 roku zaczął Polaków uczyć gry w hokeja na lodzie.

- Przed pierwszym meczem w Ga-Pa trener zarządził rozgrzewkę na naturalnym lodowisku znajdującym się na jeziorze. Jezioro było duże i obawiano się, że lód załamie się pod własnym ciężarem, gdyż powstawały już garby. Wyrąbano więc z brzegu przeręble, aby zapewnić dopływ powietrza pod lód. Ja, nie chcąc nadkładać drogi idąc wyznaczoną ścieżką, postanowiłem pójść na skróty. Przeskoczyłem przez barierkę i patrzę... lecę prosto do wody. Marchewczyk się śmieje, że trenuję pływanie do letniej olimpiady, a ja wściekły wyłażę z wody. Rozglądam się dookoła i widzę, że w pobliżu siedzi sobie na krzesełku Bawarczyk i także rechocze. Ty jesteś już 21 co tak skoczył, mówi do mnie po niemiecku. Ot, miał zabawę.

Na olimpiadzie w Ga-Pa bywały jednak momenty mniej zabawne, choć z czasem i one w ustach A.Wołkowskiego przybrały charakter humorystycznej anegdoty. Ale wtedy śmiać mu się nie chciało...

- Graliśmy mecz z Kanadyjczykami, u których na obronie występował potężny chłop, prawie dwa metry wzrostu i ponad sto kilo żywej wagi. W czasie naszego spotkania padał gęsty śnieg. Co pięć minut sprzątano lodowisko, a i tak trudno było się po nim poruszać. Wreszcie udało mi się nabrać szybkości i ruszyć z krążkiem do przodu. Miałem przed sobą tylko wspomnianego obrońcę. Ja w lewo, on w lewo. Ja w prawo, on w prawo. Zrobiłem zwód, żeby wybić go z tego rytmu lewo-prawo, lewo-prawo. i... wpadłem prosto na niego. Wziął mnie Na ramię, dostałem w szczękę i tak wyprostowany poleciałem plecami na lód.

Ocknąłem się w szpitalu, gdzie poskładano mnie do kupy i położono na łóżku. Miałem złamany nos, nadwyrężony kręgosłup i byłem cały obolały. O mało się nie załamałem, ale zobaczyłem na sąsiednim łóżku rumuńskiego saneczkarza, który miał szczęście trafić prosto w drzewo. Rozpruty od góry do dołu, cały w bandażach. Pomyślałem więc, że to co mnie spotkało, to jeszcze nic w porównaniu z tamtym. Spakowałem manatki i ku zdziwieniu lekarzy oraz kolegów wróciłem do zespołu.

Następnego dnia A.Wołkowski był znów na lodzie. Hokeiści to jednak twardzi ludzie...

- Tym razem graliśmy z Austriakami. Mecz sędziował Belg Andre Luace, prezes Światowego Związku Hokeja na lodzie. Ten sam, któremu na mistrzostwach świata 1931 roku w Krynicy rzucono kalosz pod nogi. Widać zapamiętał to sobie dobrze. Austriacy prowokowali bójki, kiedy zaś okładaliśmy się kijami po łbach, on spokojnie odwracał się plecami i wdawał się w pogawędki z kibicami. Kowalski dostał kijem w oko, które wylazło mu niczym ślimak ze skorupy. Marchewczykowi rozwalono nos. Ludwiczakowi też się zdrowo oberwało. Mnie się jakoś upiekło, bo do bijatyki - byłem przecież nie w pełni sił - specjalnie się nie przykładałem.

Graliśmy jednak dalej. Austriacy prowadzili 2:1. Na pięć sekund przed końcem każdego meczu włączał się buczek, który buczał do ostatniej sekundy spotkania. Wtedy wiadomo było, że to koniec. Właśnie zaczęło buczeć, kiedy dostałem krążek, minąłem obrońców i strzeliłem gola. Uradowany jadę do chłopaków, bo remis dawał nam awans, a oni do mnie z pretensjami, że strzeliłem za późno, że sędzia nie uznał bramki, gdyż jakoby było już po czasie, co było nieprawdą. Skubany, tak nas załatwił.

Załamani poszliśmy do szatni, gdzie przybiegli do nas Szwajcarzy mówiąc, że dla nich to my jesteśmy zwycięzcami. Kiepskie to było pocieszenie. Pomyślałem nawet, że jeżeli na takim sędziowaniu ma polegać owe szybciej, dalej, wyżej, to ja się na to nie piszę. Przyszedł także kierownik ekipy, płk. Glabisz ze słowami pocieszenia, że założą protest, bo to rzeczywiście draństwo. Co tam po proteście, skoro rozpatrywać miał go ten sam drań, co nam sędziował.

Na otarcie łez Polacy wygrali turniej pocieszenia, w którym oprócz nich startowały zespoły Węgier, Łotwy i Holandii.

Głową na bandę

Start polskich hokeistów na igrzyskach olimpijskich 1948 roku w Saint Moritz z góry skazany był na niepowodzenie. Po wojennych zawieruchach sport dopiero się odradzał. Hokeiści nie mieli gdzie trenować. Jedyne sztuczne lodowisko w Katowicach było zrujnowane i czekało na remont. Naszym hokeistom brakowało więc obycia z lodem i krążkiem. Na dodatek nie potrafili grać według zmienionych zasad, które już powszech­nie obowiązywały.

W tej sytuacji konfrontacja z drużynami Szwecji, Kanady i Czechosłowacji, które praktycznie przez całą wojnę nie schodziły z lodu, nie mogła wypaść korzystnie...

- Szwedzi robili z nami co chcieli. Czuliśmy się zagubieni, otumanieni, a oni urządzili sobie ostre strzelanie. Przy stanie 12 lub 13 do zera, w połowie trzeciej tercji, nastąpiła zmiana stron. W ferworze walki nie zauważył tego Wróbel i huknął do... własnej bramki. Uradowany podniósł kij do góry i krzyczy: siedemnastka! siedemnastka! Dopiero bramkarz Szlendak zgasił jego radość mówiąc: no i czego się cieszysz baranie, że mi strzeliłeś gola?! Nikt jednak do niego nie miał specjalnych pretensji, bo wszyscy byliśmy skołowani.

W 1949 roku reprezentacja Polski udała się po raz pierwszy do Związku Radzieckiego na kilka oficjalnych i towarzyskich spotkań. Wśród reprezentantów był również Andrzej Wołkowski.

- Najpierw odbywaliśmy wspólne treningi z klubowymi zespołami Moskwy, z Krylią Sowietów, CSKA i Lokomotiwem. Oficjalny mecz międzypaństwowy rozegraliśmy na Łużnikach. Nie było jeszcze tej pięknej hali widowiskowo-sportowej, graliśmy na stadionie piłkarskim odpowiednio przygotowanym. W drużynie Związku Radzieckiego występował legendarny Wsiewołod Bobrów, późniejszy trener wielokrotnych mistrzów świata. On właśnie przypadkowo zaczepił mnie łyżwą, na skutek czego poleciałem głową na bandę. A wtedy grało się bez kasków ochronnych. Wyrżnąłem więc głową w bandę, odbiłem się i upadłem na plecy. Lekarze stwierdzili wstrząs mózgu i pęknięcie czerepu. 25 dni spędziłem w moskiewskim szpitalu. Na tym zakończyłem swój udział w tournee po Związku Radzieckim.

Po powrocie do kraju lekarz kategorycznie zabronił mi grać, kazał unikać wszelkich wstrząsów. Ale powiedz to wariatowi! Mieszkałem w Zakopanem i ledwo się pokazał pierwszy śnieg, wziąłem narty pod pachy i poszedłem w góry. Z początku zjeżdżałem ostrożnie, ale w końcu puściłem się na pełen gaz. W pewnym momencie postawiło mnie w poprzek, wywinąłem kilka koziołków i wylądowałem na śnieżnej zaspie. Wstałem nieco oszołomiony, ze zdziwieniem stwierdziłem, że widzę normalnie - to nie jest ze mną aż tak źle, pomyślałem, i wróciłem na lód, do hokeja.

Trenerska odyseja

A.Wołkowski wiedział dobrze, że zbliża się kres jego zawodniczej kariery, choć starał się ją maksymalnie przedłużyć. W 1950 roku zapisał się na kurs instruktorów hokeja na lodzie organizowany przez PZHL. Ukończył ten kurs z drugą lokatą na egzaminach końcowych. Rozpoczął nowy etap w swym sportowym życiu, ale okres przejściowy był łagodny - długo jeszcze grał w drużynach, które prowadził jako trener.

Swoją trenerską odyseję rozpoczął w Gwardii Zakopane. Następnie pracował w nowotarskim Podhalu, które wprowadził do II ligi. W decydującym o awansie meczu z ŁKS-em Łódź sam zdobył zwycięską bramkę. W Nowym Targu przebywał od 1953 do 1956 roku. Kolejne dwa lata spędził jako grający trener w Piaście Cieszyn, skąd odszedł po otrzymaniu z PZHL propozycji pracy za granicą.

Przez pięć lat, do 1963 roku pracował w Jugosławii, gdzie przede wszystkim szkolił hokeistów mistrza tego kraju, HDC Jesenice. Ponadto zajmował się kadrą narodową. Odniósł tam wiele sukcesów, zyskał mnóstwo pochlebnych recenzji. Przyczynił się do uruchomienia przez przemysł jugosłowiański produkcji sprzętu hokejowego.

Po powrocie do Polski trenował drużynę GKS Katowice, którą doprowadził do tytułu mistrzowskiego w 1965 roku. W tym samym sezonie uległ prośbom działaczy Odry i przeniósł się do Opola. Wprowadził opolską Odrę do drugiej ligi i w 1969 roku zameldował się w Tychach, aby uratować miejscowy zespół przed degradacją. Po drodze była jeszcze Stal Sanok, Dolmel Wrocław i w 1974 roku zjawił się w Gorzowie.

Andrzej Wołkowski wespół z kilkoma innymi szkoleniowcami i działaczami włożył wiele serca i wysiłku w rozwój gorzowskiego hokeja, który był nawet bliski awansu do pierwszej ligi. Niestety, ten ogromny wysiłek poszedł na marne, został zaprzepaszczony. 23 czerwca 1982 roku zarząd ZKS Stilon z bólem podjął decyzję „o zawieszeniu działalności pierwszej drużyny hokeja na lodzie” ze względu na zły stan urządzeń pracujących na potrzeby lodowiska, wymagającego zresztą generalnego remontu. Działalność sekcji miała być w ograniczonym zakresie prowadzona. Z czasem działal­ność sekcji także została zawieszona. A. Wołkowski wyjechał z Gorzowa.

- Wiem z własnego doświadczenia, że jeżeli raz się coś zlikwiduje, to trzeba później długich lat pracy, aby osiągnąć dawny poziom. Nasza drużyna była najstarsza w drugiej lidze, średnia wieku wynosiła 25 lat i jeżeli będziemy czekać kilka lat, to z tych zawodników nie będzie już pożytku, a młodzieży w tych warunkach się nie wyszkoli, i przyjdzie zaczynać wszystko od początku - rzekł na pożegnanie olimpijczyk starej daty, który był ostatnim co hokeistów Stilonu wodził.

***

Andrzej Wołkowski zmarł 4 marca 1995 roku. Zapomniany, jak gorzowski hokej.

Trudno jednoznacznie ustalić ile razy A.Wołkowski brał udział w mistrzostwach świata. „Encyklopedia Sportu” (wydanie l) podaje, że był on trzykrotnym uczestnikiem MŚ (1933, 1939, 1947). On sam utrzymywał, że w światowych mistrzostwach startował pięciokrotnie (dodatkowo jeszcze w 1935 i 1937). Podobny kłopot jest z uczestnictwem w olimpiadach. Pamięć ludzka jest zawodna, ale „Encyklopedia Sportu” również nie jest w pełni wiarygodnym źródłem, gdyż zawiera liczne błędy i nieścisłości. Może i w tym przypadku? Zresztą , dla gorzowskiego hokeja nie ma to już większego znaczenia.

Jan Delijewski
„Przygody ze sportem”, Agencja DEJAMIR, 1995

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x