Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Prosto z miasta »
Marka, Wiktoryny, Zenona , 29 marca 2024

Do dzisiaj wiele serc jeszcze krwawi

2014-11-18, Prosto z miasta

Gorzowski Oddział Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich liczy 25 lat.

medium_news_header_9506.jpg
Gorzowscy kresowiacy na swojej uroczystości rocznicowej…

Powstało dokładnie 18 marca 1989 roku, a pierwszym prezesem został Jerzy Dorota.

- Przez cały okres trwania oddziału mieliśmy zaledwie dwóch prezesów, ja jestem od kilku miesięcy dopiero trzecim – mówi Zbigniew Juzwa. – Pan Dorota zarządzał oddziałem do 2002 roku, potem na czele stanął Piotr Franków, ale niestety w zeszłym roku opuścił nas na zawsze. Towarzystwo skupia głównie dzisiejszych gorzowian, którzy urodzili się na Kresach, ale coraz liczniejszą grupę stanowią ich potomkowie. Są oni naszą nadzieją na przyszłość. Na to, żeby towarzystwo jeszcze długo będzie prężnie działać po odejściu ostatnich kresowian – wierzy prezes.

Warszawianka zakochana w Kresach

ZB. Juzwa opowiada, że u każdego z członków towarzystwa, który urodził się i wychował na Kresach te wspomnienia są różne. Dla jednych dla wspaniałe, dla  zwyczajnie smutne. Wszystkich jednak łączy ta pępowina z rodzinnymi stronami, bo trudno wyciąć im było z życiorysu dzieciństwo. Jakiekolwiek by nie było…

- Jak kończyła się wojna byłem mały. Miałem siedem lat, ale pamiętam te rozterki dziadków i rodziców, co robić? Wyjeżdżać czy zostać – kontynuuje obecny prezes. – Pamiętam, jak starsi rozmawiali między sobą i panowała powszechna opinia, że za parę miesięcy będzie kolejna wojna pomiędzy aliantami i sowietami. I ponownie będziemy mogli mieszkać na rodzinnych włościach. Jedni zostali, inni wyjechali. Ci co pozostali gorzko potem żałowali, bo po odwilży w Polsce w 1956 roku jednak nam tutaj żyło się zdecydowanie lepiej niż tym na Kresach – tłumaczy.

Losy przedwojennych Polaków różnie się toczyły już po zakończeniu działań wojennych, wielu z nich trafiło do Gorzowa z różnych stron. Pani Barbara Adamiszyn pochodzi ze śródmieścia Warszawy, tam jako ośmioletnia dziewczynka przeżyła pełne 63 dni powstania, ale musiała wyjechać ze stolicy razem z babcią i mamą.

- Niemcy nas wygonili, żeby spalić miasto – wspomina. – Babcia potem powróciła, ja z mamą uniknęłyśmy obozu przejściowego w Pruszkowie, skąd wywożono cywili do Niemiec na roboty i już w 1945 roku trafiłyśmy do Gorzowa w poszukiwaniu ciotki – dodaje.

Z czasem pani Barbara wyszła za mąż za pana Władysława, który trafił po wojnie do naszego miasta w ramach repatriacji.

– Niestety, mąż już nie żyje, ale to dzięki niemu zakochałam się w Kresach. Pochodził on spod Tarnopola i parę razy pojechaliśmy w tamte strony. Tam jest tak pięknie, ale mąż nie do końca pewnie się czuł. Widać było, że wspomnienia, szczególnie te straszne, wracały do niego, gdyż co chwilę się oglądał, czy ktoś z Ukraińców nie skrada się za nami. On był wielkim patriotą, wszystko co polskie było dla niego święte. Nigdy nie wyzbył się miejsca pochodzenia, zachowując nawet swój charakterystyczny wschodni akcent do końca życia. On się szczycił tym, że jest z Kresów – ze smutkiem podkreśla.

Trudno wymazać z pamięci

Nie tylko pan Władysław miał traumę. Pan Marian Kachno pochodzi z dawnego powiatu lidzkiego, należącego jeszcze przed I wojną światową do województwa wileńskiego, a w okresie międzywojennym do województwa nowogrodzkiego. I choć dzisiaj jest działaczem gorzowskiego oddziału Towarzystwa Miłośników Wilna i Ziemi Wileńskiej nie obce są mu dawne południowo-wschodnie ziemie polskie.

- Urodziłem się i wychowywałem na skraju lasu – wspomina. – Wszędzie była piękna przyroda, jagody, grzyby. W gospodarstwie prowadzonym przez rodziców były krowy, konie, wokół sami przyjaźni ludzie. Dopiero jak nam sowieci wszystko zabrali po wojnie trzeba było stamtąd uciekać – mówi z żalem.

Po wojnie pan Marian przez wiele lat mieszkał w Zabrzu i tam miał mnóstwo przyjaciół z Wołynia i okolic Lwowa. To od nich dowiedział się w szczegółach o rzezi wołyńskiej.

- I tak pewnego dnia pomyślałem sobie, że to nasze życie na Wileńszczyźnie było usłane różami w porównaniu do tego co przeżyli nasi rodacy kilkaset kilometrów na południe. Dlatego nie dziwmy się, że do dzisiaj wiele serc krwawi, a widząc na przykład na Majdanie flagi banderowców i stojących pod nimi polskich polityków wszystko w nas się burzy – mówi donośnym głosem.

Potwierdza to prezes Zbigniew Juzwa, który przyznaje, że Niemcy też nas mordowali w czasie wojny, ale mieli odwagę i honor przyznać się do tego i prosić o pojednanie.

- W 1941 roku do naszej wioski pod Zbarażem przyszedł mały oddział Niemców i młody oficer kazał losowo wyprowadzić cztery osoby na podwórze, w tym mojego ojca. Dla zabawy wszystkich rozstrzelał. Dzisiaj, choć przeżyłem tragedię, nie czuję do Niemców takiego żalu jak do Ukraińców za to co zrobili Polakom i do dzisiaj nie potrafili przeprosić. W naszych rejonach UPA mordowała wszędzie. Jako małe dziecko nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale po latach dowiedziałem się, że mieliśmy ogromne szczęście i cudem uniknęliśmy śmierci z ich z rąk. Trudno dzisiaj budować dobre relacje bez wyjaśnienia sobie złych stron w historii – zauważa.

W podobnym tonie wypowiada się Mieczysław Dumanowski, pochodzący z Podola, któremu z kolei Ukraińcy zamordowali ojca w 1944 roku podczas słynnej akcji ,,Burza’’. Do dzisiaj nie może on im tego wybaczyć, zwłaszcza że był już nastolatkiem. Miał 16 lat. Rok później, w maju 1945 roku wyjechał stamtąd na zawsze. Najpierw w okolice Konina, po dwóch latach na Śląsk, a po powstaniu dawnego województwa zielonogórskiego w 1950 roku trafił jako łącznościowiec do Gorzowa, ale tylko na… jeden dzień.

- Okazało się, że Gorzów nie będzie stolicą województwa i nakazano mi wyjazd do Krosna Odrzańskiego. Do Gorzowa już na stałe powróciłem w 1975 roku po powołaniu nowego województwa – śmieje się. – Często powracałem w rodzinne strony, uczestniczyłem nawet w akcjach renowacji kościołów. I zawsze mam w pamięci tę bezsensowną śmierć ojca. Nie mogę zrozumieć utrzymujące się tam uwielbienie dla nacjonalizmu. Bandera jest zbrodniarzem porównywalnym do Hitlera i Stalina, i nic z tym się nie robi…

Żyją nie tylko wspomnieniami

Głównym celem Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich jest upowszechnianie wiedzy o Lwowie i Kresach oraz pielęgnowanie dorobku historycznego, jako integralnej części kultury i tradycji RP. Drogą prowadzącą ku temu są spotkania z ciekawymi ludźmi, historykami, kolportowanie wydawnictw, organizacja wycieczek na tereny wschodnie czy ochrona miejsc pamięci i niesienie pomocy Polakom pozostałym na Wschodzie, zwłaszcza młodzieży.

- Ileż razy jeżdżę na Kresy i spotykam się z mieszkającymi tam Polakami, to widzę, że oni cały czas żyją w przekonaniu, że są na swoich terenach. Dowodem są nie tylko cmentarze, ale odradzające się polskie instytucje. Ważne jest także to, że młode pokolenia przejmują od starszych tę pamięć i to zarówno na samych Kresach, jak też na naszych terenach. To jest ważne – uważa wicewojewoda lubuski Jan Świrepo.

Szeroko rozbudowaną działalność oddział prowadzi w samym Gorzowie we współpracy ze szkołami. W dwóch z nich powołane zostały kluby młodzieżowe Towarzystwa Miłośników Lwowa. Istotnym punktem są organizowane uroczystości i obchody rocznicowe upamiętniające wydarzenia związane z historią Polski, Lwowa i Kresów, a także działanie na rzecz zbliżenia społeczności Polski i Ukrainy, a szczególnie młodzieży polskiej i ukraińskiej na bazie wspólnych tradycji i aspiracji europejskich. Ale chyba najważniejszym znakiem rozpoznawczym działalności Towarzystwa są organizowane od 1993 roku regionalne Spotkania Piosenki Kresowej ,,Kresoviana’’ noszącej w tej chwili imię Piotra Frankowa. Kiedy w 1993 roku w salach obecnego Grodzkiego Domu Kultury wystąpiło 15 solistów i zespołów niewielu kresowiaków przypuszczało, że po ponad 20 latach ,,Spotkania…’’ na tyle się rozrosną, że trzeba będzie szukać nowych pomysłów na ich organizację. Festiwal od drugiej edycji odbywał się w Miejskim Centrum Kultury, ale przyszedł czas na jeszcze szersze wyjście do publiczności. Bo to, że impreza potrafi zgromadzić blisko 600 uczestników to jedna strona medalu. Druga jest taka, iż gorzowianie coraz liczniej przychodzą słuchać piosenki kresowej. I w tym roku po raz pierwszy festiwal odbył się w amfiteatrze.

Robert Borowy

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x