Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Prosto z miasta »
Marka, Wiktoryny, Zenona , 29 marca 2024

Malarzy było wielu, ale Andrzej Gordon był jeden

2014-12-16, Prosto z miasta

15 grudnia minęła 69 rocznica urodzin Andrzeja Gordona, który był malarzem innym niż wszyscy.

medium_news_header_5823.jpg
Znakomita część legendarnego stolika nr 1 w empiku. Siedzą od lewej: Zdzisław Morawski, Mieczysław Rzeszewski,  Michał Puklicz i Andrzej Gordon. Stoją od lewej: Piotr Steblin Kamiński i Hieronim Świerczyński.a

Reportaż o nim publikowaliśmy przed rokiem. Teraz przypominamy tamten tekst.

Malarz mocno erotyczny, ale z fantazją

Był najsłynniejszym malarzem powojennego Gorzowa. Kiedy Andrzej Gordon nie pojawił się w końcu września 1992 roku w rodzinnej Bydgoszczy, rodzina się zaniepokoiła. Bo Andrzej mógł nie przyjść na spotkanie z władzami, nawet na własny wernisaż, choć to akurat mało prawdopodobne. Ale na rodzinne wypady na grzyby, czy ryby stawiał się zawsze. Punktualnie.

Telefon do Rzeszewskiego

Bracia Jan i Stanisław uradzili, że trzeba zadzwonić do Gorzowa. Ale telefon w pracowni ani w mieszkaniu Andrzeja nie odpowiadał. No to zadzwonili do Mieczysława Rzeszewskiego, przyjaciela Gordona. Był wczesny poranek na początku października. Rzeszewski zgodnie z prawdą powiedział, że Andrzeja od kilku dni nie widział. A potem usiadł, pomyślał chwilę, i postanowił – Trzeba przyjaciela poszukać. I tak cała wyprawa zwołanych naprędce przyjaciół wyruszyła do pracowni przy Wełnianym Rynku. To ten blok, gdzie jeszcze do niedawna był secondo hand z odzieżą z Wielkiej Brytanii. Pracownia mieściła się w narożniku, wchodziło się do niej od strony prześwitu.

Ale drzwi były zamknięte na głucho. Wtedy jeden ze znajomych wszedł przez okno. I zobaczyła makabryczny widok. Malarz leżał martwy na podłodze, tuż obok telefonu. Przy zwłokach leżała też otwarta książka. Najsłynniejszy i najbardziej oryginalny malarz nie żył. Lekarz ustalił datę śmierci na 30 września.

Ze szkockiej rodziny

Andrzej Gordon urodził się 15 grudnia 1945 roku w Bydgoszczy w rodzinnej willi w samym centrum miasta. Na murze budynku z czerwonej cegły jeszcze dziś można odczytać napis HADROGA.

Andrzej był jednym z czworga dzieci (pozostałe rodzeństwo to Stanisław, Jan i Izabela, jedyna siostra już także nieżyjąca) wziętego prawnika Franciszka Gordona i jego pochodzącej z Poznania żony, Danuty z Cylkowskich. Gordonowie to bardzo znana, szanowana i zasiedziała od wieków w mieście nad Brdą rodzina. Ich przodkowie przybyli na Pomorze ze Szkocji. Nie da się dziś ustalić, czym zajmował się pierwszy na polskich ziemiach Gordon. Wówczas do Polski trafiła spora grupa szkockich specjalistów - dobrych rzemieślników, ekspertów między innymi od melioracji i różnych technik związanych z pracami wodnymi. Zamiłowanemu historykowi i tropicielowi śladów rodzinnych bratu Andrzeja Stanisławowi na podstawie ksiąg adresowych i katastralnych miasta udało się tylko potwierdzić przybliżony termin pojawienia się pierwszego Gordona - było to około połowy XVII wieku.

Dziadek Andrzeja prowadził znana i cenioną za rzetelność firmę HADROGA - Hurtownię Artykułów Drogeryjnych i Aptecznych. Zaskakujące może być, że sporą prywatną hurtownię udało się utrzymać aż do połowy lat 50. XX wieku. Po przejęciu firmy przez państwo dziadkowie Andrzeja wyjechali z Bydgoszczy, w mieście pozostał Franciszek z rodziną, którą utrzymywał z dochodów prawnika.

Andrzej, ukochany syn matki, zdolności plastyczne zaczął objawiać bardzo wcześnie. W rodzinnych archiwach zachowały się jego wczesne prace. Pierwszym „poważnym” obrazem Gordona jest olej „Dom sołtysa w Popławcu”. Autor, kiedy go malował, miał zaledwie 12 lat. A gdy dostał się na warszawską Akademię Sztuk Pięknych z radości namalował pierwszą ścianę - grafitti na murze rodzinnej kamienicy. Mural również zachowało się do dziś.

A mógł zostać pisarzem…

Przyszły malarz od początku wiedział, co chce robić w życiu. Jeszcze w szkole podstawowej wygrał konkurs literacki dający wolny wstęp do wybranej szkoły średniej. Zorganizowane przez największy dziennik regionalny, „Gazetę Pomorską” współzawodnictwo odbywało się pod hasłem „Wakacje”. Andrzej napisał opowiadanko „Wakacje z rybą” i konkurs wygrał. Ale do wybranej szkoły egzamin i tak zdawać musiał. Wygrana nie zapewniała bowiem wstępu do Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych. Dorosły Gordon nigdy nikomu nie opowiedział, jak to o mały włos nie zostałby pisarzem. Zresztą i tak nikt by mu nie uwierzył. Powszechnie znany był wstręt Andrzeja do słowa pisanego. Nawet słynny dialog, jaki dużo później toczył z doktorem Janem Muszyńskim - wówczas dyrektorem Muzeum Ziemi Lubuskiej w Zielonej Górze był komunikacją słowno-obrazkową. Z Zielonej Góry płynęły listy, do Zielonej Góry trafiały rysunki Andrzeja opatrzone niekiedy tytułem, niekiedy dedykacją dla wybranej kobiety. Tylko na jednym z nich Andrzej napisał „Ja do ciebie pisać nie mogę...” Niechęć do słowa pisanego Andrzeja Gordona daje się wytłumaczyć tylko jednym. Artysta robił przerażające błędy ortograficzne i tych błędów się po prostu wstydził.

a

a

Przepiękny akt podwójny z kolekcji Wiesława Szlachciuka, gorzowskiego architekta.

a

Kucyk i awantury

W archiwach rodzinnych zachowało się zdjęcie poważnego dziecka ubranego w dres i siedzącego na kucyku. Fotografia nie przekazuje jednak fantazji, jaką obdarzony był przyszły artysta. Andrzej Gordon odziedziczył niepospolitą wyobraźnię i nieokiełznany charakter po mamie. Dowodem na to może jest ta właśnie fotografia z letnich wakacji w Trzęsaczu. Wiele lat później, w 1976 roku to zdjęcie przyszło do Gorzowa jako kartka pocztowa - prezent od mamy dla syna z okazji Dnia Dziecka.

Rzeczywista droga do sukcesu twórczego zaczęła się dla Andrzeja Gordona w Państwowym Liceum Sztuk Plastycznych w Bydgoszczy, w którym zaczął się uczyć w 1959 roku. Niemal od samego początku uznawany był za jednego z najzdolniejszych uczniów tej szkoły. Razem z nim w jednej klasie uczył się również inny świetny plastyk, który także trafił w pewnym momencie do Gorzowa – przyszły plakacista Wiesław Strebejko. Przez pierwszy rok nauki obaj przebrnęli dość gładko. Za to od początku II klasy trzymały się ich dziwne żarty. Jeden z nich o mały włos nie skończyłby się dość smutno. Otóż obaj nagle postanowili dodać sobie po kilka lat. Nie da się dziś ustalić faktycznych powodów fałszerstwa. Od pomysłu do realizacji droga prosta - podrobili legitymacje szkolne. Szybko zostali z tymi fałszywkami zatrzymani. Rada Pedagogiczna chciała natychmiast relegować obu fałszerzy ze szkoły. Jednak ku zaskoczeniu nauczycieli za niepokornymi, ale bezsprzecznie zdolnymi uczniami ujął się dyrektor liceum. Dzięki jego wstawiennictwu awantura zakończyła się polubownie. Decyzją rady Andrzej Gordon został zawieszony w prawach ucznia na trzy miesiące, Wiesław Strebejko pokutował przez cały rok. Maturę Gordon zdał śpiewająco, z wyróżnieniem. Był drugi na liście.

Stypendysta ministra

Gordon bez najmniejszego problemu dostał się także w 1964 roku na malarstwo do najlepszej wówczas w kraju warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Razem z nim na roku byli, i niech nazwiska zaświadczą, co to był za rocznik: Edward Dwurnik, Jan Dobkowski-Dobson, Adam Myjak, Marek Sapetto. Gordon, podobnie jak w szkole średniej, dał się zauważyć od samego początku studiów jako bardzo zdolny, świetnie zapowiadający się artysta. Ostateczne potwierdzenie talentu przyszło na III roku studiów. Andrzej dostał wówczas prestiżowe stypendium twórcze Ministra Kultury i Sztuki. Dostawał je aż do końca studiów, co było ewenementem w skali całej uczelni… Ale i kraju.

Z wizytą u ciotki

W 1968 roku Andrzej Gordon przyjechał do Gorzowa na wakacje do rodziny, do państwa Wiesławy i Henryka Szulców i to właśnie w domu wziętego i bardzo szanowanego lekarza, prywatnie wujka, malarz spotkał Kazimierza Krycha, ówczesnego naczelnika wydziału kultury gorzowskiego Urzędu Miejskiego. I to dzięki niemu miał swoją pierwszą poważną wystawę w Muzeum Okręgowym. Był sukces, ale chwile grozy, bo za indywidualną wystawę w czasie studiów bez zgody dziekana można się było spodziewać relegowania z uczelni. Ale przecież nie wyrzuca się z ostatniego roku wybitnie zdolnego studenta. Skończyło się na ostrej reprymendzie. Nawet dość bardzo ostrej. Gordon na uczelni jednak został i studia chwalebnie skończył.

Ta wizyta miała jeszcze jeden skutek. Wtedy Gordon został zaproszony do osiedlenia się w Gorzowie. Wabikiem było mieszkanie. I tak rok później Gordon wraz z żoną Marią osiedlił się w Gorzowie. W tym samym roku przyszedł pierwszy wymierny artystyczny sukces. Zdobył II nagrodę w cenionym wówczas konkursie na ilustrację dziecięcą. A rok potem rozpadło się jego małżeństwo. Maria Gordon z maleńką córeczką Kasią wróciła do Bydgoszczy, a Andrzej został w Gorzowie.

Zośka, Zośka…

W 1971 r. Andrzej Gordon spotkał Zofię Juszyńską. – Jechałam kiedyś tramwajem i nagle zagadał do mnie jakiś facet. Długie włosy, ujmujący uśmiech. Ale ja, panienka z dobrego domu, z obcymi nie rozmawiałam. Ale facet nie chciał się odczepić, więc wysiadłam na najbliższym przystanku – opowiada druga żona malarza, Zofia Gordon, z domu Juszyńska.

Los i przeznaczenie jednak chciało inaczej. – Uczyłam się wówczas w Liceum Ogólnokształcącym w Witnicy. Wtedy nasza fizyczka, pani Halina Kowalska, żona malarza Bolesława Kowalskiego, urodziła dziecko. No i padło na mnie, że mam zawieźć kwiaty i upominek. No to zawiozłam, poszłam do domu pani profesor. I tam wśród innych, był ten facet z tramwaju, no i tak to się zaczęło – wspomina Zofia.

No i rzecz cała zakończyła się ślubem 3 marca 1978 roku. A wesele przeszło do historii życia bohemy gorzowskiej, bo odbywało się w Lamusie, dziś Kamienicy Artystycznej. Gordonowie w prezencie dostali żywego prosiaka, ustrojonego w kokardkę. Jechał po niego do jednej z podgorzowskich wsi sam mentor środowiska, poeta i pisarz Zdzisław Morawski. A w trakcie wesela prosiaczek zwiał z Lamusa i rozbawione towarzystwo goniło go po paradnej ul. Sikorskiego. Jakie były dalej losy prosiaczka, historia milczy. Niestety, małżeństwo zakończyło się rozwodem w 1988 r. Jednak para do końca życia Andrzeja pozostała w dobrych stosunkach. – Przychodził do mnie na obiady od czasu do czasu. Jak trzeba było, to się zajmował moją córką Pauliną. Rysował dla niej – mówi Zofia.

A w pracowni śpiewał Grechuta

Niemal natychmiast, bo w 1970 r. w Gorzowie zamieszkali jeszcze dwaj inni dyplomowani artyści, czyli wspomniany już Bolesław Kowalski i rzeźbiarz Jerzy Koczewski.

Cała trójka od razu przypadła sobie do gustu i stworzyła barwny i odróżniający się tercet. Tylko Jan Korcz, artysta, choć bez dyplomu wyższej uczelni, zamieszkały w Gorzowie od zakończenia II wojny światowej, ich z razu nie polubił i nazywał Amerykanami, co naturalnie nie przeszkodziło mu pijać z nimi wódeczki i toczyć długich dysput o sztuce właśnie.

Choć pierwszą pracownię Andrzej miał na tyłach kina Capitol na Zawarciu, to jednak do historii przeszła ta, przy ul. Pionierów, tam gdzie dziś jest Eurodent. Dzielił ją z Bolkiem Kowalskim. I właśnie tam, po tym, jak już zamknięto Empik, gdzie siadywał cały stolik nr 1, albo Klub Myśli Twórczej Lamus, gdzie też towarzystwo lubiło przesiadywać, schodził się cały artystyczny światek ówczesnego Gorzowa. No i impreza trwała dalej. A że artyści mieli też adapter marki „Bambino”, była i muzyka. Pech chciał, że mieli tylko jedną płytę, krakowskiej grupy Anawa. I bywało, że sąsiedzi przez pół nocy słuchali, jak Marek Grechuta śpiewa „Nie dokazuj, miła nie dokazuj”. Ale jakoś historia milczy o protestach, choć po prawdzie parę razy Milicja Obywatelska tam bywała.

a

A. Gordon z Bolesławem Kowalskim.

Stół się złożył na głowie Rzeszewskiego

I właśnie w tej pracowni doszło kiedyś do zabawnego incydentu. Otóż podczas jednej z imprez gospodarze o coś się poswarzyli. I zdecydowali, pora się rozstać. I dawaj dzielić majątek na pół. Wszystko było dobrze, aż doszło do stołu. Chciał go jeden i drugi. A że obecny na miejscu był architekt Hieronim Świerczyński, to mu przykazali – Ty jesteś od mierzenia, to go podziel na pół. Hieronim dokładnie mebel wymierzył, linię narysował, a potem wręczoną przez artystów piłą metodycznie mebel podzielił na pół. A potem jeszcze przyszło do dzielenia radia, też po połówce chcieli. No to Świerczyński urządzenie obmierzył, linię wyznaczył i dawaj piłować. A kiedy zęby piły o metal zazgrzytały, przyszło otrzeźwienie. – Hirku, zostaw już to radio – usłyszał architekt od malarzy. Pora późna się zrobiła, więc wszyscy po chwileczce rozeszli się do domów. Artyści rano, no niech będzie, wczesnym przedpołudniem zrozumieli jednak, że na razie żyć bez siebie nie mogą, więc zawezwali Świerczyńskiego. –Hirku, ty stół przepiłowałeś, to go teraz napraw – usłyszał komendę. – No co było robić, wziąłem takie dwie listewki, przybiłem pod spodem, stół stał i było po sprawie – opowiadał mi przed laty. Pech jednak chciał, że tego samego dnia, tylko nieco później, do pracowni przy Pionierów zawitał Mieczysław Rzeszewski. Zafrasowany czegoś wielce był, bo radnym miejskim był i jak to mawiał zazwyczaj – Temi rękami kulturę w tym mieście buduję. Usiadł przy naprawionym stole, oparł się łokciami i westchnął ciężko. I stół w spektakularny sposób złożył się na jego głowie. Co było dalej, historia milczy, choć prawdą jest, że artyści obydwaj jeszcze przez lata całe zgodnie ze sobą współpracowali i pracownię dzieli.

Sukcesy i Paryż

Ale pracownia przy Pionierów to nie tylko czas fiesty. To lata intensywnej pracy. Andrzej Gordon nawet podczas wizyt różnych ludzi ciągle coś malował, rysował. – Jemu kompletnie nie przeszkadzały tłumy, a co więcej, ludzie go chyba inspirowali. Bywało, że jak padało, to jednemu czy drugiemu darował jakieś zamalowane płótno, aby mu na głowę nie kapało – wspominają znajomi. I takim sposobem w wielu gorzowskich domach są prace artysty. Pisząca te słowa ma dwie prace, obie na papierze. Pierwszą dostała od państwa Marzeny i Szczepana Wleklików, drugą od pana redaktora Jana Delijewskiego.

W 1976 r. Andrzej Gordon został uhonorowany nagrodą „Zasłużony działacz kultury”. W tym samym roku jako pierwszy artysta z Gorzowa miał swoją indywidualną wystawę w warszawskiej Galerii na Pięknej w Warszawie. Wziął także udział w bardzo wówczas ważnym wydarzeniu dla polskich twórców - XVII Salonie International Paris-Sud. Dobra passa trwała także w następnych latach. Gordon wystawiał w Niemczech, zrobił teki zauważonych i bardzo wysoko cenionych grafik, ilustrował tomiki poetyckie i zdobył sporo nagród i wyróżnień na lokalnych prezentacjach plastycznych. Stał się ważną, jeśli nie najważniejszą osobowością twórczą w środowisku lubuskich artystów. Bywał doceniany i chwalony zarówno w Gorzowie jak i Zielonej Górze. Wtedy też zacieśniają się jego kontakty z tamtejszym środowiskiem. Zaprzyjaźnia się z Janem Muszyńskim, późniejszym dyrektorem Muzeum Ziemi Lubuskiej, z historykiem Andrzejem Tczewskim, obecnym dyrektorem muzeum, malarzem Klemem Felchnerowskim, ówczesnym szefem muzeum. Oni docenili talent malarza znad Warty i jako pierwsi zaczęli kupować obrazy do jedynej reprezentatywnej kolekcji, jak po Andrzeju Gordonie została.

Goła baba na maluchu

To wówczas też zdarzyła się i taka historia. – Siedzę sobie kiedyś w biurze i nagle sekretarka mnie informuje, że mam gościa. A byłem wówczas mocno zapracowany i nikogo raczej nie chciałem przyjmować. Więc mówię jej, że mnie nie ma. Ale ona nalega, mówi, że gość specjalny i że przynajmniej powinienem sprawdzić, kto. No dobrze, wychodzę do sekretariatu, a tam stoi Andrzej Gordon – opowiada dr Andrzej Toczewski, obecny dyrektor muzeum w Zielonej Górze, między innymi sprawca faktu, że właśnie tam jest największa kolekcja prac Gordona w instytucji państwowej. - Ale Gordon ma ze sobą wielkie płótnisko, no taki olbrzymi obraz opakowany w papier. Pytam więc, Andrzejku, a co się stało, że przyjechałeś. A Gordon mi na to, że miał ochotę mnie zobaczyć, więc przyjechał. I co więcej, przywiózł mi prezent. No to ja się tylko dopytałem, a czym przyjechał, więc on mi ze swadą, że pociągiem. No to ja pytam – z tym obrazem? Na co Andrzej z taką samą swadą, że tak. Nie drążyłem, jakim cudem wsiadł do pociągu z takim wielkim obrazem i jak się przesiadał. Pogadaliśmy trochę i Andrzej poszedł do innych znajomych – opowiada dr Toczewski.

Finał sprawy był taki, że obdarowany z niemałym trudem zainstalował płótniszcze na dachu swego malucha, znaczy fiata 126p i pojechał do domu. A w międzyczasie w Zielonej Górze spadł deszcz i papier, w który obraz był zapakowany, kompletnie przemókł i się rozlazł. – Mieszkałem wówczas na takim osiedlu z wysokościowcami. Podjeżdżam na parking, a po chwili jakaś ekscytacja nastąpiła wśród sąsiadów, bo wylegli na balkony. Ja oczywiście zajęty ściąganiem malowidła, nie zwróciłem na to uwagi. A samo ściąganie trochę trwało. A kiedy obraz zdjąłem, okazało się, że to mocno erotyczny akt kobiecy. Takie Andrzej malował.. – wspomina dr Toczewski.

Krzyżowane kobiety i kościół

W 1980 roku doszło do głośnej i kontrowersyjnej wystawy. Artysta zaprezentował bowiem swoje „Ukrzyżowania” - obrazy i rysunki z jednej strony odnoszące się do klasycznego ujęcia tego tematu w sztuce, a z drugiej ujmujące inaczej, bo na swoich pracach ukrzyżował kobiety. I jak chcą znawcy, niezmiernie rzadko się taki motyw w sztuce światowej spotyka.

Rok później Gordon miał indywidualną wystawę w Muzeum Ziemi Lubuskiej w Zielonej Górze. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, bowiem artysta był tam stale obecny i często w różnych miejscach wystawiał swoje prace. Niecodzienność akurat tej wystawy polegała na sposobie aranżacji oraz katalogu, jaki jej towarzyszył. Zaprzyjaźniony z artystą dyrektor muzeum Jan Muszyński zdecydował „Erotyki” i „Ukrzyżowania” pokazać w sali wystylizowanej na wnętrze kościoła, a w „ołtarzu” umieścił ukrzyżowaną kobietę. Stylizacja ta wydobyła i w bardzo silny sposób uwypukliła pewną perwersyjność tych prac. Także i tu ten cykl wywołał sporo kontrowersji. Osobną wartością dodatkowo podnoszącą rangę tej wystawy stał się katalog - złożony z listów - tekstów analityczno-filozoficznych autorstwa Jana Muszyńskiego do Gordona i rysunków tegoż wysyłanych w charakterze odpowiedzi na listy.

Album o mieście i szarża wojskowa

W 1982 r. w Niemczech Zachodnich ukazał się album „Wege zueinander”, czyli „Drogi do siebie”, gdzie znalazł się prace Gordona. O tym, że to jego prace akurat wydawca umieścił w książce zdecydował, jak zwykle w takich momentach, przypadek. Na rok przed wydaniem albumu Gorzów odwiedziła delegacja byłych mieszkańców Landsberga pod przewodnictwem Hansa Beske - pomysłodawcy wydania sentymentalnej książki oraz gorącego zwolennika nawiązania przyjaznych kontaktów pomiędzy byłymi i obecnymi mieszkańcami grodu nad Wartą. Eksponowana wówczas była wystawa fotografii Waldemara Kućki prezentująca Gorzów dawny i dzisiejszy. Były to na tyle dobre i intrygujące fotografie, że Niemcy poprosili Kućkę o możliwość wykorzystania w albumie części zdjęć. Fotograf zaproponował wydawcom, aby obejrzeli tekę grafik Gordona „Gorzów Wielkopolski”. Niepokojące, ale niebanalne i przy tym interesujące grafiki spodobały się delegacji z Herfordu na tyle, że również włączyli je do albumu. W drugiej, już dwujęzycznej reedycji książki, która ukazała się w 10 lat po pierwodruku obok grafik Gordona pomieszczono dodatkowo prace Bolesława Kowalskiego, czyli plastyczne wariacje na temat miasta przed i po wojnie.

Powodzenie albumu sprawiło, że w 1983 roku w Berlinie Zachodnim ukazała się samodzielna teka grafik Andrzeja Gordona. Ten rok w biografii artysty zapisał się również innym, niecodziennym i zupełnie niepasującym do artysty wydarzeniem. Otóż 12 października malarz Andrzej Gordon został awansowany do stopnia podporucznika. Oficerski patent podpisał płk mgr Mariusz Witkowski. Gordon oczywiście nie pochwalił się nikomu nieoczekiwanym zaszczytem. Nominacja oficerska zachowała się w archiwum, jakie zostało po śmierci Andrzeja, a odkryli ją bracia porządkujący skromne archiwum.

Pornografia w kantorku

Kilka następnych lat to znów intensywna praca twórcza - wystawy, konkursy, bujne życie towarzyskie. Dopiero rok 1987 staje się swego rodzaju cezurą. W gorzowskim Biurze Wystaw Artystycznych zostaje otwarta jubileuszowa wystawa malarstwa Andrzeja Gordona w 20. rocznicę jego pracy twórczej. Współautorką sukcesu była kurator tej wystawy, Anna Ciosk z Muzeum Lubuskiego w Zielonej Górze, która przygotowała świetny katalog oraz jako pierwsza i jedyna do tej pory dokonała periodyzacji twórczości artysty. Zrekonstruowała drogę twórczą Gordona. Ale w pamięci przyjaciół i znajomych artysty ta ekspozycja zapisała się jednak czymś zupełnie innym - otóż w zamkniętej przed postronnymi osobami Sali, takim kantorku, Gordon pokazał swoje rysunki pornograficzne. Była to pierwsza i chyba jedyna swego rodzaju publiczna prezentacja tego nurtu powstającego na uboczu jego działalności twórczej, sekretnie, bez chwalenia się na forum. Andrzej Gordon owszem, pokazywał od czasu do czasu znajomym swoją pornografię, ale zwykle pojedynczym osobom, bez ostentacji i nigdy na wystawach.

I teraz zaczyna się schyłek. Artysta choruje, coraz mniej wystawia, co nie znaczy, że przestaje być aktywny. Maluje do końca życia. Ostatni jego niedokończony obraz wisi w bydgoskim domu brata Jana.

Oskarżenie o współpracę

W 2010 roku rozpętała się mała wojenka o przeszłość artysty. Otóż historyczka z IPN w Szczecinie, Marta Marcinkiewicz odkryła, że Andrzej Gordon był… Tajnym Współpracownikiem SB, który miał w domu Alicji i Jerzego Sikorów inwigilować Romualda Szeremietewa, ważnego działacza KPN. Gordon miał być zarejestrowany jako TW „Marcin” , a cała sprawa miała się wydarzyć w 1979 r. Historię opisał w „Nadwarciańskim Roczniku Historyczno-Archiwalnym” za rok 2010 jego redaktor naczelny dr hab. Dariusz A. Rymar. W kontekście wydanego w 2007 r. mojego albumu o artyście stwierdził, iż nie zadałam sobie trudu sprawdzenia osoby Gordona w IPN. Fakt, nie zrobiłam tego, ponieważ nie mam zwyczaju sprawdzać wszystkich w tejże instytucji. Od żadnego z rozmówców, z jakimi rozmawiałam, nie usłyszałam nigdy ani słówka, że coś może być na rzeczy. A sam fakt donoszenia przez Gordona najlepiej komentuje pani Alicja Sikora, de domo Trojan, która zarzut kwituje krótko – To nonsens. I ja też tak uważam, choć artysty osobiście nie znałam.

Sprawa nie nabrała rozgłosu i dziś się w kontekście nazwiska malarza raczej nie wspomina.

Coda

Andrzej Gordon umarł 30 września 1992 roku w swojej pracowni przy ul. Wełniany Rynek. Taka data jest na akcie zgonu. Wiadomość o jego odejściu zszokowała środowisko - miał zaledwie 47 lat, nigdy wcześniej nie chorował na poważne, przewlekłe czy terminalne choroby. Alkohol pił, palił tak jak wówczas całe środowisko. To była nagła, niczym niezapowiedziana śmierć.

Zgodnie z życzeniem swoim oraz rodziny Gordon został pochowany na cmentarzu w rodzinnej Bydgoszczy. Niemal natychmiast po jego śmierci przez lokalną prasę przetoczyła się wielka dyskusja o roli i znaczeniu zmarłego artysty dla sztuki lubuskiej. Pojawia się tylko jedna myśl - odszedł wielki artysta i wspaniały człowiek, zostawił po sobie niepowetowaną stratę.

Także niemal natychmiast, 7 października, Muzeum Lubuskie w Zielonej Górze zaprosiło na pierwszą pośmiertną wystawę prac Gordona pochodzących z własnej kolekcji. Otwarcie odbyło się bez wernisażu, bez tradycyjnej lampki wina. Gorzowskie Biuro Wystaw Artystycznych pokazało prace Gordona rok później - na wystawie retrospektywnej.

W 1996 roku Klub Myśli Twórczej Lamus w Gorzowie wydał tekę prac malarza w bibliofilskim nakładzie ośmiu egzemplarzy. Teka składa się z kilkudziesięciu fotoreprodukcji obrazów. Rok później, w 1997 roku otwarto Aleję Gwiazd wmurowaną w gorzowski Stary Rynek. Płyta dedykowana Gordonowi znalazła się wśród pierwszych trzech plakiet tam zamontowanych. Twórca, rzeźbiarz Andrzej Moskaluk wykorzystał do projektu charakterystyczne torsy z aktów i erotyków Gordona.

W trakcie następnych dwóch lat obrazy Gordona były prezentowane jeszcze dwa razy - w 1998 roku sześć olejów stało się dekoracją do wizyty ówczesnej minister kultury Joanny Wnuk-Nazarowej w Spichlerzu. Rok później, również w Spichlerzu można było oglądać „Akty” i „Erotyki” wystawione w siódmą rocznicę śmierci artysty.

Ostatnia wystawa jego prac odbyła się w 2012 roku dzięki uprzejmości Miejskiego Ośrodka Sztuki, pani dyrektor Danuty Błaszczak, a specjalnie dzięki pamięci kuratora Galerii BWA, pana Gustawa Nawrockiego, który nie dość, że w owym feralnym wydarzeniu, czyli odkrywaniu zwłok artysty, uczestniczył, to jednak pamięta go i ceni. Była to połączona wystawa z prezentacją kolekcji Muzeum im. Jana Dekerta w Gorzowie ekspozycja przypominająca wielkiego artystę. W tym samym czasie biblioteka wojewódzka pokazała część zbiorów, jakie ma oraz Klub Myśli Twórczej Lamus także się do prezentacji dzieła Gordona dołożył, i była to prezentacja interesująca, bo pokazano prace artysty opatrzone tekstem, rzadkość, choć szkoda, że katalog nie powstał.

Czas sprawia, że postać Andrzeja Gordona coraz bardziej odchodzi w przeszłość. Jeśli się go gdzieś wspomina, to raczej na zasadzie przywołania barwnych anegdotek, także zresztą coraz mniej czytelnych. Zaciera się natomiast postać Gordona - artysty, twórcy oddzielnego, skupionego na swoim dziele.

O odrębności Andrzeja Gorodna świadczy ogrom i jakość dorobku. Należał on do rzadkiej grupy artystów, dla których nie było nic ważniejszego od ich sztuki. Nie dbał o chałtury, łatwe sposoby zarabiania pieniędzy. A żył w takich czasach, że pieniądze przychodziły łatwo. Państwowe wówczas firmy płaciły godziwe sumy za malowanie reklam zewnętrznych na murach lub za ozdabianie wnętrz. Gordon był w tamtych czasach jedynym artystą, który wykonywał sztukę użytkową tylko wówczas, kiedy rzeczywiście musiał. Nie interesowało go życie w dobrobycie, artystyczne kompromisy kosztem sztuki. Nigdy nie dorobił się rzeczy uznawanych za atrybuty zamożności. Nie miał domu, samochodu, kolorowego telewizora, pralki automatycznej lub zasobnego konta w banku.

Stale, przy różnych okazjach podkreślał, że styl życia, wymagający ustępstw kosztem sztuki zupełnie go nie interesuje. Nawet czasy nowej, zaledwie rodzącej się demokracji nie zmieniły jego zapatrywań. Do końca pozostał nonkonformistą.

Renata Ochwat

Tekst jest zmienioną i rozszerzoną o anegdoty wersją części z mojego albumu „Andrzej Gordon” wydanego w Gorzowie Wielkopolskim w 2007 r. Zainteresowanych malarstwem odsyłam do książki, którą przeczytać można w dziale regionalnym w Wojewódzkiej i Miejskiej Bibliotece Publicznej. Tam nie ma anegdot, ale jest mój szkic o malarstwie Andrzeja Gordona. Dodam tylko, że Artysty osobiście nie znałam, a poznałam Go za sprawą jego sztuki, którą uważam za niezmiernie fascynującą i cały czas powodującą dyskusję. I podtrzymuję swoje zdanie o tym, że był on najwybitniejszym malarzem, który w Gorzowie po II wojnie światowej mieszkał i tworzył.

Zdjęcia ze zbiorów Renaty Ochwat

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x