Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Prosto z miasta »
Jarosława, Marka, Wiki , 25 kwietnia 2024

Piasek to był Piasek, czyli tęczowy kolarz na mecie

2015-05-25, Prosto z miasta

30 lat temu, 26 maja 1985 r. w gorzowskim amfiteatrze tłumy witały Leszka Piaseckiego. 

medium_news_header_11413.jpg

Właśnie wygrał legendarny Wyścig Pokoju i niemal z dnia na dzień stał się narodowym bohaterem. A przecież był to właściwie dopiero początek jego wielkiej kariery, największe sukcesy były dopiero przed nim…

LECH PIASECKI MISTRZEM ŚWIATA! CAMPIONE DEL MONDO! Wiwatowali na jego cześć włoscy tifosi 31 sierpnia 1985 roku wokół górzystej pętli Giavera Del Montello. Nie, to niemożliwe... Przecież... Sam nie mógł w to uwierzyć. A jednak, on, nikt inny z grona 189 szosowców, został mistrzem świata amatorów... Był ostatnim, do którego to dotarło.

„Mierzejewskiego i Piaseckiego mianowano liderami grupy. Serediuka, jako libero, wolny strzelec bez wielkich działań defensywnych, szukający swej szansy w ataku, a dla trzech pozostałych - tłuczenie kamieni na szosie - forsowanie tempa, obecność w awanturach nawet z góry skazanych na zagładę, lutowanie, spawanie, łatanie. /.../ Jaskuła, Leśniewski i Szerszyński przyjęli chyba swój los bez specjalnego umartwienia. /.../

Zenon Jaskuła był człowiekiem, który podczas początkowych okrążeń wyścigu nie opuszczał pierwszych pozycji, wtedy, gdy pozornie walczy się o nic, albo o wartości tak nieuchwytne dla obserwatora z zewnątrz, że prawie żadne. O uznanie trenera i być może kilka życzliwych słów.

Obok Jaskuły długo na powierzchni wody miotał się Jan Leśniewski, zanim wciągnął go wir bezlitosny i morderczy - zmęczenie i apatia przegranych.

Wreszcie Marek Szerszyński, najszczęśliwszy, bo najbardziej widoczny. Jechał obok polskiego mistrza świata prawie aż do końca. Najwierniejszy, to znaczy najwytrwalszy pomocnik wielkiego wygranego.

I jeszcze Andrzej Serediuk. Na czwartym lub piątym okrążeniu przy przeskakiwaniu owych trzech garbów szarpnął Jaroszenko. Szurkowski stał wtedy na zboczu obok Aleksandra Gusiatnikowa, który zastąpił w drużynie ZSRR Wiktora Kapitanowa. Jaro­szenko szarpnął i było to jakby uderzenie młotem, eksplozja, trzęsienie ziemi. Gusiatnikow, stary rywal Szurkowskiego, zajarzył się z radości. Na czele peletonu bardzo pracowali Niemcy Lindnera, kłębiły się zagony zachodnich wolontariuszy, czaiły regularne szeregi skandynawskich formacji. Wszyscy zamarli, tyle było uderzeniowej siły w ataku Jaroszenki. Zanim Szurkowski odzyskał głos biało-czerwona sylwetka wyprysnęła z tej ogłuszonej trwogą gromady. Serediuk! Szedł strasznie. W skok był przy Jaroszence. Na grzbiecie „Wielbłąda” mieli 40 sekund przewagi. Serediuk poprawił Jaroszenkę. Szurkowski spojrzał na Gusiatnikowa. Uśmiech zamarł na twarzy radzieckiego trenera. Jaroszenko puścił korbę. Atak, który miał wstrząsnąć peletonem, zakończył się, nim się zaczął. Może na nieszczęście Serediuka, może na szczęście polskiej drużyny. /.../

Lider, być może główny, padł na drugim okrążeniu, jadąc na przedzie na dziesiątej pozycji. Tego dnia z różnych powodów udzielono 60 razy pomocy medycznej na trasie. I udar słoneczny Murzyna z Afryki i potłuczenia, obtarcia, zranienia, od Włochów, z mistrzem kraju Pelliconim poszkodowanym od razu w pierwszej kraksie, po Christianssona, który w samotnej ucieczce na jednym z ostatnich zakrętów przed metą znalazł wredny krawężnik. Mierzejewskiego lekarz nie opatrywał. Wytrzymał uderzenia o asfalt i może walczyłby dalej, gdyby był biegaczem. Jako kolarz został spieszony. Rower w proszku, oba koła na złom. Rower i koła w rozsypce, a więc straty sekund i minut, których nie sposób odrobić. /.../

Spotkaliśmy się z Mierzejewskim w telewizyjnej salce przydrożnej gospody, naprzeciw polskiego boksu, aby popatrzeć na to, co zrobi Piasecki. „Mierzej” zapowiedział mi już na wstępie, że „Piasek” zostanie mistrzem świata, albo metodą odjazdu bezpośredniego, co on, Mierzejewski, polecałby przede wszystkim, albo ostrym finiszem, najlepiej z odległości 300 metrów. Taki styl jazdy na finiszu doradzał trener Szurkowski. /.../

Mierzejewski już siedział przy mnie na kamiennej podłodze obok włoskiego mistrza „diietanti” - Pelliconiego, obdartego ze skóry. Na ekranie Piasecki i ostatnie dwa okrążenia /.../ „poszedł! Zaraz ich złapie! Popił, spokojny, tylko on może wygrać! Pięciu to znaczy w sam raz! Pudło pewne, choćby nie wiem co! Kto tu groźny? Włoch, Francuz? Z „Piaskiem” nie mają szans. Leszek złociutki, wolniej, nie pracuj tyle, uważaj, któryś z północnych może skoczyć. Spokojnie, pomału. Pan zobaczy, pod górkę pójdzie sam. Solo! „Piasek” solo! O, już idzie. Nie dali! Teraz na koło! Prawie minutę są w przedzie. Rozjechali się. Nic nie robią. To za wcześnie. Złapią ich, złapią. Była taka szansa! Co teraz? No, „Piasek” nie puszczaj. „Szerszeń goń Duńczyka. Strasznie idzie. „Piasek” za nim. Już za tym zakrętem koniec. Leszek, „Piasek”. „Piasek” oberwał ich z koła, po prostu ich oberwał!”

Tak opisywał 177 kilometrową jazdę Leszka Piaseckiego po tęczową koszulkę mistrza świata amatorów Maciej Biega na łamach tygodnika „Sportowiec”. Cytat to nieco przydługi, ale jakże wspaniale oddający jeszcze wspanialszą walkę o zwycięstwo Piaseckiego całego polskiego zespołu. Jakże pięknie komentował finiszowe metry A. Mierzejewski, który nie myślał o swoim pechu, nie rozczulał się nad sobą lecz sercem, całym swoim jestestwem był przy koledze, ogromnie się ciesząc, że ten dokonał wielkiej sztuki. Bez cienia zawiści, żalu, szczerze.

Cóż za cudowna musiała tam być atmosfera! No i ten fenomenalny Piasecki! Brawo Szurkowski! Postawił na „Piaska”, mimo iż doskonale wiedział, że ten przechodzi katusze, że nie jest w pełni fizycznych sił i wcale nie w szczytowej formie. No, ale on zrobił z niego światowego formatu kolarza, znał go jak mało kto, więc wierzył, choć obaj mieli świeżo w pamięci kraksę na wyścigu w Belgii, gdzie na gorzowianina zwaliła się góra ciał i rowerów, czego konsekwencją był wybity bark, który tutaj pod włoskim niebem bolał jeszcze okrutnie. Jeszcze na tydzień przed wielką galą na Giavera Del Montello ludzie słabsi duchem powątpiewali w sens czynienia Piaseckiego liderem. Trener R. Szurkowski miał wówczas powiedzieć: „Piasek” to jest „Piasek”, będzie go bolało, ale pojedzie, a inni będą dla niego pracować.

Wielki mistrz wiedział co czyni. Już od kilku lat Piasecki kreowany był przecież na jego następcę, a on się nie zapierał, wręcz pomagał, pchał go do przodu co sił, wiedzy i trenerskiego talentu miał w sobie. Uczeń nie zawiódł mistrza, sam stając się mistrzem, I to w jakim stylu! Mimo słabości i bólu. Wspomniany i cytowany tu Maciej Biega, jeden z największych znawców kolarstwa wśród dziennikarzy, tak o tym napisał: „Aby wygrać mistrzostwo świata w szosowym kolarstwie trzeba się zdobyć na coś więcej niż to jest wyobrażalne. Żeby wygrać, kiedy jest się trochę obok górki, obok formy, trzeba być nie tylko kolarzem lecz także wspaniałym człowiekiem”.

Nic dodać, nic ująć - to właśnie był cały Lech Piasecki, człowiek, który upodobał sobie kolor tęczy...

Od Frańczuka do Szurki

Kiedy Ryszard Szurkowski odnosił swoje wielkie kolarskie sukcesy, Leszek, który urodził się w 1961 roku, ścigał się z kolegami na podwórku. Interesował się kolarstwem, ale potrzebował czasu, by dojrzeć do życiowych decyzji. Przełomowym momentem tym impulsem, który pchnął go na siodełko wyczynowego roweru był Wyścig Pokoju.

- Któregoś roku, za czasów Czechowskiego, Hanusika i Szurkowskiego Wyścig Pokoju przejeżdżał przez moje rodzinne Lipiany - wspominał po latach na łamach „Sztandaru Młodych”. - Od samego rana byłem tym niezwykle podniecony. Wraz z ojcem na kilka godzin przed przejazdem zawodników wdrapaliśmy się na niewielką górkę, skąd widać było doskonale przejeżdżający peleton. Chwila emocji trwała bardzo krótko. Zaledwie kilka czy kilkanaście sekund. Zapamiętałem jednak wszystko co się działo. Różnokolorowe koszulki kolarzy, ryk samochodów, całą tę otoczkę. Wówczas chyba pomyślałem o tym, by zostać kolarzem.

Najbliżej miał do Myśliborza, gdzie istniała kolarska filia gorzowskich Orląt. Zgłosił się tam w 1976 roku, do Kazimierza Frańczuka, który jako pierwszy zaczął ciosać z niego kolarza. Robił błyskawiczne postępy, ze startu na start poprawiał swoje lokaty, odnosił efektowne zwycięstwa w rywalizacji młodzików. Wręcz rzucało się w oczy, że ma talent, zapał do pracy i zdrowie. Nastąpiło jednak zdarzenie, które pod znakiem zapytania postawiło jego rozpoczynającą się dopiero karierę. Na trening do Myśliborza dojeżdżał z Lipian oczywiście rowerem. Pewnego razu w drodze do domu miał wypadek. Znalazł się w szpitalu, gdzie przeszedł poważną operację. Na szczęście zdrowy organizm zniósł to bardzo dobrze i po kilkumiesięcznej rekonwalescencji Leszek znów wsiadł na rower.

W Myśliborzu sekcja się rozsypała i w 1978 roku przeniósł się do Gorzowa, gdzie zaopiekował się nim Mieczysław Szurko, przed laty dobry kolarz POM-u Strzelce Krajeńskie, który miał na swym koncie tytuł górskiego mistrza Polski. M. Szurko był dla Leszka czymś więcej niż tylko trenerem, szkoleniowcem, managerem. Kiedy dojazdy z Lipian do Gorzowa stały się za nadto uciążliwe, Leszek zamieszkał w domu Szurki w Strzelcach, gdzie miał prawo czuć się jak w rodzinnym gnieździe. Kiedy nastał kryzys i na rynku brakowało niemal wszystkiego, Szurko hodował świniaki, aby także Leszek mógł dobrze zjeść po wyczerpującym treningu. Szurko za własne pieniądze kupował części do roweru; Szurko pilnował, by nie stała mu się krzywda; Szurko... W każdej potrzebie był przy nim. Był serdecznym opiekunem i przyjacielem.

Piasecki, jako junior miał czym się pochwalić. Dwukrotnie zdobył złote medale - w latach 1979-80 w jeździe indywidualnej na czas. Tylko nieliczni fachowcy przepowiadali mu wówczas wielką karierę, bo przecież z nie każdego zdolnego juniora wyrasta klasowy senior. On w gronie seniorów zaistniał w zauważalny sposób już w 1981 roku. Najpierw otrzymał powołanie do kadry zaplecza Mariana Więckowskiego, następnie trafił do ścisłej kadry narodowej trenera Zbigniewa Rusina, gdzie prym wiedli Lang, Sujka i Jankiewicz. Po kilku miesiącach przygotowań pojechał na mistrzostwa świata do Pragi. Tempo zaiste szalone. Przygotowywany głównie z myślą o wyścigu drużynowym brał też udział w zawodach indywidualnych. Nie osiągnął tam sukcesów, ale trudno też było ich oczeki­wać. - Byłem wówczas ciężko przestraszony - odpowiadał nagabywany o przyczyny niepowodzeń. - Mistrzostwa, barwny peleton, tysiące ludzi, olbrzymi tłok w peletonie. Wszystko to podziałało na mnie deprymująco. Nie wiedziałem w ogóle jak się zachować.

W sezonie 1982 rządził już na krajowych szosach, zaczął mieszać w międzynarodo­wym peletonie. Zdobył tytuł indywidualnego mistrza Polski w kolarstwie szosowym ze startu wspólnego pokonując m.in. Szczepkowskiego, Mytnika, Michalaka, Brzeźnego, Zagajewskiego, Mierzejewskiego oraz wciąż świetnie jeżdżącego Szurkowskiego. Zrobił to w stylu znamionującym przyszłego mistrza, wzbudzającym zachwyt fachowców, szkoleniowców, kibiców. Najpierw w dziesiątkę współzawodników odskoczył od peletonu a kiedy Szurkowski zorganizował pogoń za nimi, nie zastanawiając się wiele odjechał do przodu z dwójką innych zuchów /Świnogą i Podwójniakiem/, by na finiszu długim sprintem pewnie wyskoczyć do przodu i zdecydowanie zwyciężyć.

Do tego tytułu dorzucił drugi - górskiego mistrza kraju, zdobył miano najlepszego „górala” w wyścigu dookoła Saksonii, drugą lokatę w klasyfikacji górskiej w Milk of Race oraz wygrał prolog w wyścigu dookoła Nadrenii, gdzie jechał po dwutygodniowej przerwie spowodowanej kontuzją. A gdyby nie defekt roweru zwyciężyłby też zapewne w mistrzostwach kraju w jeździe na czas /do chwili defektu jechał po najlepszy wynik/. Ukończył te mistrzostwa na wysokiej czwartej pozycji, ale był niepocieszony, bo marzył o zwycięstwie nad Tadeuszem Mytnikiem, który od lat królował w tej kolarskiej specjalności.

- Jest kolarzem wszechstronnym - charakteryzował go Mieczysław Szurko w „Ziemi Gorzowskiej”. - Świetnie jeździ w górach, na czas oraz w drużynie. Jest talentem najczystszej wody. Znając jego pracowitość i sumienność twierdzę, że wyrośnie z niego zawodnik wielkiego formatu. Leszek jest konsekwentny i nadzwyczaj bystry, szybko pojmuje zawiłe tajniki taktyki, potrafi myśleć na trasie i umiejętnie rozkładać siły. A przy tym jest bojowy, walczy do końca i zawsze starcza mu sił.

Mistrzostw świata i tym razem nie zaliczył jednak do udanych. Po pechowym występie drużyny, która aż siedem razy przebijała gumy, równie pechowo pojechał w wyścigu indywidualnym - kraksa na trasie uniemożliwiła mu walkę o czołowe lokaty.

Mimo niezbyt imponujących osiągnięć na arenie międzynarodowej ówczesny trener kadry narodowej, Andrzej Ruciński nie zniechęcił się do niego. Zdawał sobie sprawę, że ambitny kolarz z Gorzowa ma „papiery” na ściganie się, posiada rzadką umiejętność wyjechania się do końca, pracy na rzecz zespołu. Wykorzystał to tworząc drużynę z Piaseckim w roli głównej, która na mistrzostwach świata 1983 roku w Szwajcarii zajęła czwarte miejsce, przegrywając do brązowych medalistów Norwegów tylko o pięć sekund. Była to najlepsza lokata w dotychczasowych jego startach, a zarazem najgorsza dla każdego sportowca z ambicjami, bo najbliższa wymarzonego medalu...

Debiut w Wyścigu pokoju również nie był taki, o jakim marzył. Janusz Zwań pisał w „Sztandarze Młodych”:

„Pamiętam etap do Taboru /.../. Wówczas to nasza drużyna wywalczyła zwycięstwo nad ludźmi Wiktora Kapitanowa. W sumie nie był to nieudany start dla biało-czerwonych. Drugie miejsce zespołowo w końcowej klasyfikacji wyścigu, piąta lokata Tadeusza Krawczyka - to rezultaty godne odnotowania. Na tejże czechosłowackiej drodze w deszczu i słocie Piasecki przegrał prawie pół godziny. Najpierw defekt, później upadek. Został delegowany do holowania drugiego pechowca, lidera drużyny Andrzeja Serediuka. Na niewiele to się jednak zdało! Pod koniec etapu jechał z nisko pochyloną głową. Przegrany, zupełnie zrezygnowany. Wóz polskiej ekipy był daleko z przodu. Został bowiem spisany na straty. Odjechały również wozy sędziowskie Prawa wyścigowej kolumny są bowiem bezwzględne. Nikt nie zajmuje się pechowcami. Przez kilka kilometrów towarzyszyłem w wozie prasowym polskiemu kolarzowi. Muszę się teraz przyznać, że próbowałem nawet go podciągnąć. Leszek widział nasze próby. Nie skorzystał! Dał nam znać ręką byśmy pojechali do przodu, zostawili go sam na sam z jego słabością”.

1984 rok to przede wszystkim żal, że z powodu zapalenia ścięgna Achillesa nie wziął udziału w Wyścigu Pokoju, że podobnie jak inni polscy sportowcy nie pojechał na igrzyska olimpijskie do Los Angeles i zadowolić się musiał startem w Zawodach Przyjaźni w Forst /NRD/. Zdobył jednak wreszcie tytuł najlepszego w kraju w jeździe indywidualnej na czas, ubiegając po raz pierwszy T. Mytnika, który znalazł godnego pogromcę i następcę w tej specjalności. Leszek jednak był już w tym czasie bardziej wszechstron­nym kolarzem, co udowodnił dobitnie w następnym sezonie.

Od Szurki do Szurkowskiego

Nim Piasecki pokazał swą wielką klasę, dużo się w polskim kolarstwie zmieniło. Najpierw zmienił się, po raz kolejny w ostatnich latach, trener kadry narodowej. Jesienią 1984 roku nowym szkoleniowcem kadry szosowców został Ryszard Szurkowski, który jeszcze się ścigał, jeszcze odnosił nawet pewne sukcesy, ale już w opinii znawców przedmiotu był tym, który miał nawiązać do niezapomnianych tradycji szkoły trenera Henryka Lasaka, którego zresztą był wychowankiem. Szurkowski z impetem zabrał się do pracy zarażając entuzjazmem swych podopiecznych. Tak jak to robił kiedyś Łasak...

Ta zima na długo utkwi Leszkowi w pamięci. Dla niego i innych wybrańców nowego trenera była ona szczególnie ostra i długa. Ale przyniosła też rewelacyjne wręcz efekty.

- To zasługa zimy - mówił później nieodżałowanemu Lechowi Cergowskiemu z „Przeglądu Sportowego”. - Zimy dobrze, solidnie przepracowanej i to z sensem. Wie pan, dużo zrobiła sama osobowość trenera. Czasami mieliśmy już dość, myśleliśmy o odpoczynku, a on sam na rowerze zwiększał jeszcze intensywność treningu. Skoro on może - głupio gdybyśmy nie równali kroku. To była robota solidna. Na Tour de I'Avenir /jesienią 1984 roku, wypadli fatalnie - J.D./ zabrakło nam tej wiary w siebie, którą wpoił w nas mając ku temu pełne podstawy. Do tego czasu niby mi nawet szło, niby zdobywałem tu i tam tytuły mistrza Polski, ale brakowało mi tego błysku, który zawdzięczam panu Szurkowskiemu. I Tadeuszowi Mytnikowi. Ten ostatni ma jakąś zdolność zarażania nas swoim optymizmem, zapałem. To człowiek, który żyje szosą. Przy Tadeuszu Mytniku, nie sposób się obijać, głupio by było... Mówiąc krótko, mieliśmy szczęście pracować w oparciu o najlepsze wzory.

Pierwsze wiosenne starty potwierdziły, że biało-czerwonych stać w tym sezonie na wiele. Tym razem Polacy przystępowali do Wyścigu Pokoju bez lęku i obaw, jak to bywało w latach minionych. „Ryszard Szurkowski nie tylko nauczył ich solidnie pracować, nie tylko wpoił zasady mistrzowskiego ścigania, ale jeszcze potrafił wlać w serca i głowy przekonania, że są najlepsi i jeśli ktoś ma się bać, to nie oni lecz rywale” - stwierdzał wielki autorytet kolarski, Lech Cergowski.

Reprezentacyjna szóstka na Wyścig Pokoju składała się z Pawła Bartkowiaka, Marka Kulasa, Marka Leśniewskiego, Andrzeja Mierzejewskiego, Zdzisława Wrony oraz Piaseckiego, którego trener Szurkowski tak charakteryzował przed startem: „Dobry w każdej kolarskiej specjalności, najwszechstronniejszy z całej grupy. Wybrany został kapitanem reprezentacji”. Trener taktownie i taktycznie przemilczał tylko jeden drobiazg, że Piaseckiego właśnie wyznaczył na lidera swej grupy.

No i ten fantastyczny popis w XXXVIII Wyścigu Pokoju... Pierwszy Piasecki, drugi Mierzejewski! Druga lokata zespołu. Zwycięstwo w prologu i od pierwszego do ostat­niego etapu - żółta koszulka lidera! Od Pragi przez Kryłatskoje do Berlina! Takim wyczynem popisali się przed nim tylko Vesely w 1948 roku i Pikkus w 1977. Stał się tym trzecim w długiej historii Wyścigu Pokoju. To był nokaut dla rywali, którzy mimo rozlicznych prób nie byli w stanie mu zagrozić. Gdyby nie zwyciężał Piasecki, mogliby­śmy uznać ten wyścig za nudny - tak niewiele ciekawego ze strony innych się działo. Polacy bowiem rządzili w peletonie jak za najlepszych czasów Szurkowskiego i Szozdy. Znów mieliśmy wspaniałych kolarzy! W ciągu kilku, kilkunastu wyścigowych dni Lech Piasecki stał się niemal bohaterem narodowym. Nic zatem dziwnego, że 25 maja w gorzowskim amfiteatrze witały go tłumy ludzi, którzy przyszli by pogratulować i podzię­kować za ogromną radość, za chwile wzruszeń i niepowtarzalnych emocji. Były kwiaty, były upominki i puchary, było chóralne „sto lat”, i była też okolicznościowa rozmowa, którą publicznie przeprowadził Tadeusz Cegielski.

- Który etap był dla pana najtrudniejszy?

- Ten ostatni, do Berlina. Strasznie przeżywałem ten etap. Wiadomo dlaczego. Na dodatek zła była nawierzchnia dróg - dużo bruku, tory tramwajowe. W takich warunkach łatwo o defekt.

- Na czym polega jazda na lidera?

- Właśnie, trzeba powiedzieć, że na moje zwycięstwo pracował cały zespół. Chodziło zaś o to, żeby lider jak najmniej pracował na trasie, żeby oszczędzał siły na finisz.

- Kiedy uwierzy pan w możliwość wygrania całego wyścigu?

- Po zwycięstwie na Kryłatskoje. Wówczas uwierzyłem, że jestem w stanie dowieźć żółtą koszulkę lidera do mety w Berlinie. Udało się.

- Rywale byli tacy słabi czy wy byliście tacy mocni?

- Myślę, że to my byliśmy wyjątkowo mocni, że rywale wcale nie byli tacy słabi.

- Pan prowadził, ale na drugiej pozycji jechał kolega z zespołu. Co byłoby, gdyby wicelider miał okazję wygrać z liderem?

- Od początku było wiadomo, że ja jestem liderem, ale to wcale nie oznaczało, iż nie mógłby wygrać ktoś inny z zespołu. Zawsze jest najważniejsze, aby wygrał ktoś z drużyny, jeden z nas. Tak np. było podczas jednego z wyścigów we Włoszech, gdzie przed ostatnim etapem ja byłem liderem i wyprzedzałem Bartkowiaka. Na ostatnim etapie „poszła” jednak ucieczka z Bartkowiakiem i on wygrał cały tour. I nie było sprawy.

- Widział pan w ogóle Wyścig Pokoju?

- Kiedyś oglądałem, ale nie w tym roku.

- To się zgadza - bo najczęściej jechał pan z przodu i nie widział co się dzieje w peletonie. Jak się pan czuje w roli zwycięzcy?

- Przyznam się szczerze, że wszystkie te imprezy organizowane po wyścigach bardziej mnie męczą niż jazda na rowerze.

... Szczery, bezpośredni, uczciwy, skromny i bardzo nieśmiały, kiedy nie siedzi na rowerze. Takim był, takim pozostał. Po prostu „Piasek”...

Okrzyczany kolarzem wybitnym przygotowywał się do pamiętnych mistrzostw świata, gdzie był jednym z faworytów w wyścigu indywidualnym. Nic to jeszcze nie znaczyło. Kolarski wyścig o mistrzostwo świata jest przecież szansą i dla wielkich, i dla małych. Nie wystarczy być mocnym i mieć wsparcie kolegów. Trzeba jechać mądrze i szczęście wozić ze sobą. Wystarczy chwila nieuwagi, czyjeś potknięcie obok, efekt... I lidera nie ma, jest outsider. Zresztą przykład Mierzejewskiego starczy za dowód.

Piąte miejsce w wyścigu drużynowym nie nastrajało zbyt optymistycznie przed indywidualną próbą. No i ten bark nieszczęsny... Kto później o tym pamiętał?! Tylko nieliczni obserwatorzy zauważyli grymas na jego twarzy, gdy na przedostatnim okrąże­niu, po udanej pogoni za Włochem i Duńczykiem, sięgnął po bidon i popijał powoli. On sam zachował w pamięci tylko strzępy wyścigu i tego co się na mecie działo. Został mistrzem świata. Reszta się nie liczyła...

Triumfalny powrót do kraju, znowu gratulacje, owacje i honory. Wszystko to, co związane jest z mistrzowskim tytułem, co przynależne jest mistrzowi, a czego on za bardzo nie lubi.

Bardziej odpowiadał mu powrót do kolarskiej rzeczywistości. Z rowerem na szosę. Tu był w swoim żywiole. Zwyciężył więc jeszcze w krajowym championacie w jeździe indywidualnej na czas, w jeździe parami - z nowym kolegą klubowym, Zenonem Jaskułą, który przeniósł się akurat z Poznania do Gorzowa.

To był dobry rok, jak swego czasu śpiewały „Czerwone gitary”. To był jego dobry sezon. Zakończył go na balu mistrzów sportu, a właściwie na dwóch balach. Najpierw w Gorzowie, gdzie wybrano go najlepszym sportowcem regionu, a gratulacje składała mu m.in. sama Miss Polonia'85 Katarzyna Zawidzka, następnie zaś w Warszawie, gdzie dowiedział się, że odniósł jeszcze jedno zwycięstwo - w plebiscycie „Przeglądu sportowego” na sportowca 1985 roku.

Był to jego ostatni sezon w towarzystwie amatorów.

Od Szurkowskiego do Langa

W dniu kiedy Piasecki przywdziewał w Giavera Del Montello tęczową koszulkę mistrza świata pojawiły się już spekulacje o przejściu na zawodowstwo. Wymieniono nazwy zainteresowanych stajni, podawano kwoty transferu. On nie miał nic przeciwko, by zmierzyć się z profesjonalistami. Trener Szurkowski też uważał, że jego sukces należy jakoś wygrać, z pożytkiem dla sportu, kolarstwa, dla samego Piaseckiego. Zawodow­stwo? Dlaczego nie? Nikogo więc nie zdziwiła kilka tygodni później informacja, że kolarz Orląt Gorzów podpisał zawodowy kontrakt z włoską grupą Del Tongo-Colnago.

Tym, który przecierał nowe szlaki, który w 1982 został pierwszym polskim kolarzem zawodowym był Czesław Lang. Zawodnik nie byle jaki. Srebrny medalista mistrzostw świata w 1979 roku w wyścigu drużynowym /wspólnie z Janem Jankiewiczem, Witoldem Pluteckim i Stefanem Ciekańskim/ oraz srebrny medalista igrzysk olimpijskich 1980 roku w Moskwie, gdzie na słynnym Kryłatskoje przegrał tylko z legendarnym Suchoruczenkowem. Jako „profil” jeździł w barwach grupy Carerra, następnie Del Tongo-Colnago, w której spełniał rolę człowieka do wszystkiego, był opoką dla lidera Giuseppe Saroniego.

Wybór Piaseckiego nie był więc przypadkowy. Zawsze to lepiej mieć jakąś bratnią duszę w obcym, nieznanym towarzystwie. Lang okaże się jednak dla niego czymś więcej niż bratnią duszą, będzie jego wiernym przyjacielem i znakomitym przewodnikiem po zawodowym peletonie, który rządzi się całkiem innymi prawami, inne obowiązują zasady i reguły walki, inne też są wymagania. Czesław musiał uczyć się na własnych błędach, Leszek mógł już uczyć się od niego.

Przyzwyczajony do wygrywania i dyktowania swoich warunków musiał pokornie odkrywać kolarstwo jakby na nowo. Dzięki pomocy Langa łatwiej było mu przejść przez trudny okres nowicjatu znaczonego przykrymi rozczarowaniami, mniejszymi i większymi zwycięstwami, dogłębnym poznawaniem swej siły i słabości. Lang miał więc swój udział w zdobyciu przez niego, po pierwszym sezonie, miana najlepszego „neoprofi”, czyli najlepszego kolarza debiutującego wśród zawodowców. Ale też od początku pozycja Leszka w grupie Del Tongo-Colnago była inna niż wielu pozostałych debiutantów. Godna mistrza świata „diietanti”. Nie był liderem, ale też nie miał z góry nałożonego obowiązku jazdy dla lidera. Pracował na własne konto, w zależności od rozwoju sytuacji pomagał liderowi albo pozostali - z liderem włącznie - pomagali jemu.

Znakomity w samotnej jeździe na czas i dwójkami, motor napędowy w wyścigach drużynowych. Tu odnosił prestiżowe zwycięstwa, tu zdobywał autorytet i sławę, którą ugruntowały jego harce w peletonie kiedy trzeba było wyjść na prowadzenie i dać taką zmianę, by co słabsi przestali podnosić głowy, a mocni z szacunkiem zabrali się do roboty.

Wielkie wyścigi zawodowców, jak chociażby Giro d,Italia czy Tour de France, rozstrzygają się na górskich podjazdach, stromiznach, na szczytach niema! niedostę­pnych amatorom. On, jeden z najlepszych „górali” Wyścigu Pokoju, męczył się tutaj okrutnie, z przerażeniem patrząc, że zostaje z tyłu, że inni po prostu w zawrotnym tempie odjeżdżają. Nawet Czesław Lang zdawał się być dla niego niedościgłym profesorem. Tego musiał się dopiero nauczyć... To tylko sprawa przyzwyczajenia, przejechania stosownej porcji kilometrów we właściwym towarzystwie, mówił mu Czesiek w chwilach zwątpienia. Wierzył mu, bo widział efekty swego przyuczania, bo przed każdym następnym szczytem w każdym następnym tourze coraz mniej było w nim przerażenia, coraz więcej zaś wiary we własne siły, choć czuł, że mistrzem górskich wspinaczek już chyba nie będzie.

W drugim sezonie szykował się już do zajęcia miejsca starzejącego się lidera grupy Saroniego. Tymczasem sezon był fatalny. Jedyny sukces jaki odniósł, był dość żałosny. Wygrał prolog Tour de France, założył żółtą koszulkę lidera, którą musiał oddać po pierwszym etapie, po siódmym zaś wycofał się z wyścigu. Nie dał rady. Na pewno wpływ na jego postawę miała kontuzja, jakiej doznał na wiosnę. Zerwanie ścięgna Achillesa jest dla kolarza szczególnie przykre.

No i te góry... Dla wielu fachowców stało się jasne, ze Piasecki raczej nie wygra któregoś z wielkich tourów, bo tam o sukcesach decydują przecież góry, powinien więc poszukać sobie bardziej odpowiadające mu miejsce w zawodowym peletonie, jeśli nie chce zbyt szybko stać się woziwodą...

1988 rok pokazał, że Leszek takiego miejsca szukał i znalazł. Nie zrezygnował z ambicji odgrywania znaczącej roli w wyścigach wieloetapowych i typowych „klasykach”, ale skoncentrował się na tym, w czym zwyczajnie był dobry. Stał się wybitnym specjalistą samotnego ścigania się na czas, jazdy drużynowej /tu wraz z Langiem/, co w świecie zawodowców jest bardzo wysoko cenione i opłacalne dla sponsorów, gdyż w przypadku zwycięstwa mass media nie podają nazwisk zawodników lecz nazwę grupy, czyli sponsora.

Sprawdził się również na torze. 24 sierpnia na torze w Gandawie /Holandia/ wywalczył złoty medal w wyścigu na 5 kilometrów na dochodzenie! Jadąc w biało-czerwonym trójkącie z niewielkim tylko napisem „Del Tongo-Colnago” zdobył tęczową koszulkę mistrza świata! Po raz pierwszy jako zawodowiec! Jako pierwszy Polak! Po raz drugi jako kolarz!

Zapytany o to, którą ze swych tęczowych koszulek ceni bardziej, odparł, że tę z Gandawy...

Nie był to jego pierwszy start i pierwszy medal uzyskany na torze. W 1984 roku próbując swych sił, w Żyrardowie, w mistrzostwach kraju w wyścigu długodystansowym na 100 okrążeń sprawił niespodziankę ulegając jedynie Leszkowi Stępniewskiemu. Innym razem w wyścigu na 4 kilometry na dochodzenie był czwarty.

Bardziej doświadczonym torowcem był Lang, który przez wiele lat należał do kadry narodowej tej specjalności. Obaj wybrali się więc w 1987 roku do Paryża na słynna sześciodniówkę w hali „Bercy”. Zaczęli obiecująco, ale mający braki techniczne Piasecki dotkliwie się potłukł, jeździł ostrożnie i sponsorzy stracili zainteresowanie do torowych prób Leszka.

Przed mistrzostwami świata 1988 roku Lang przekonał Piaseckiego, by ten wystar­tował również na torze. Trudniej jednak było przekonać panów Del Tongo i Colnago, aby zechcieli sfinansować to sportowe przedsięwzięcie. Żaden bowiem sponsor nie lubi wyrzucać pieniędzy w błoto, w mistrzostwach na torze ścigają się więc tylko najlepsi, mający szansę na medale, bo w zawodowym kolarstwie, a szczególnie w jego wydaniu torowym liczy się tylko mistrz świata i nikt więcej. A zdecydowanym faworytem w wyścigu na dochodzenie był Anglik Tony Doyle, było też kilku innych pomniejszych kandydatów do złotego medalu. Poza tym w mistrzostwach świata każdy reprezentuje swój kraj, nie grupę finansowaną przez ludzi biznesu. Sponsorów, zwłaszcza bardziej opornego pana Del Tongo przekonało dopiero zwycięstwo „Piaska” w Pucharze Włoch, gdzie w finale pokonał wicemistrza świata Duńczyka Jasperra Werre, który od wielu miesięcy przygo­towywał się specjalnie do startu na torze.

W Gandawie Jaspera Worre pokonał w półfinale, a Tony Doyla zwyciężył w finale. Wyścig finałowy trwał zaledwie sześć minut, ale były to minuty, w czasie których, jak sam mówił, przypomniał sobie całe swe życie. Taki to był wysiłek. Bo wyścig na dochodzenie ma wiele wspólnego z indywidualną jazdą na czas. To samotna pogoń za czymś, co zobaczyć można dopiero na mecie. Ale na torze wysiłek jest większy, bo w zasadzie krótszy...

Sukcesu gratulował mu cały zawodowy peleton, gratulowali także kibice, choć nie odegrał większej roli w mistrzostwach na szosie. Mistrz świata to mistrz świata! W kraju znaleźli się jednak zawodowi malkontenci, którzy usiłowali deprecjonować jego osiąg­nięcie.

- Jest mi ogromnie przykro - mówił w wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego” - bo przecież wywalczyłem ten złoty medal jadąc w biało-czerwonej koszulce. W Gandawie grano mi Mazurka Dąbrowskiego. Ktoś chyba złośliwie chce pomniejszyć moje sukcesy. Zupełnie tego nie rozumiem. Wyścigi ze startu wspólnego mają w sobie coś z loterii, a „czasówki” i tor - to nie ma przypadku. Zwyciężają najlepsi.

Podobnego zdania byli polscy kibice, którzy w plebiscycie „Trybuny Ludu” i TVP wybrali go sportowcem miesiąca sierpnia 1985 roku. Za nim dopiero znalazła się mistrzyni świata w pięcioboju nowoczesnym, Dorota Idzi. Skoro mowa o plebiscytach, warto w tym miejscu wspomnieć, że w 1986 roku z okazji 100-lecia kolarstwa polskiego zorganizowano plebiscyt na najlepszych kolarzy w historii tego sportu. Zwyciężył Ryszard Szurkowski przed Stanisławom Szozdą i Lechem Piaseckim. Za nim uplasowali się Stanisław Królak, Janusz Kierzkowski, Janusz Kowalski, Czesław Lang, Tadeusz Mytnik, Jan Jankiewicz i Rajmund Zieliński. Gdyby ten plebiscyt odbył się dwa lata później...

Potwierdzeniem jego wysokich umiejętności był start w wyścigu Trofeo Baracchi, uznawanym za nieoficjalne mistrzostwa świata w jeździe parami na czas. Piasecki wraz z Langiem, jakże inaczej, zwycięsko pokonali 96,6 kilometrową trasę w czasie 1:55,19, czyli w tempie w jakim jeżdżą amatorskie czwórki w wyścigach po medale. Polacy byli najlepsi wśród najlepszych.

Dobra passa trwała nadal. Po zwycięstwie w Trofeo Baracchi wygrali z kolegami z grupy Del Tongo-Colnago kolejną dużą i szeroko reklamowaną we Włoszech imprezę -Wielką nagrodę Europy, rozgrywaną po raz 21. Zasług Polaków nikt nie kwestionował.

To był kolejny dobry sezon Leszka Piaseckiego. Następny nie był już tak udany, choć początek był wielce obiecujący. Na wiosnę wygrał kilka wyścigów i wystąpił w Giro d'Italia, gdzie zwyciężał na trzech etapach. Później miał być start w Tour de France, ale grupa tam nie pojechała i praktycznie uciekły dwa miesiące ścigania. Nie narzekał, choć liczył na więcej.

W 1990 roku powstała polsko-włoska grupa Diana Colnago Animex. Znalazł się w niej oczywiście Piasecki, ale także i Zenon Jaskuła, który podążył jego śladem. Mimo intensywnych przygotowań, nie był to zbyt udany sezon. Jakby zabrakło szczęścia - czuli się mocni, ale brakowało sukcesów, tych najbardziej liczących się w kolarskim światku.

Z nowymi nadziejami wyjechał na szosę w 1991 roku. Ścigał się jednak tylko do kwietnia.

- Byłem zmęczony psychicznie - mówi. Z żoną rozkręciliśmy już interes w Gorzowie i trudno mi było skoncentrować się na ściganiu, a kolarz zawodowy nie może myśleć o czymś innym, bo to natychmiast odbija się na wynikach. Postanowiłem, więc zakończyć karierę sportową i zająć się wyłącznie interesami.

W wieku 29 lat Leszek Piasecki zsiadł więc z wyczynowego roweru. Od kolarstwa nie odszedł jednak  tak całkiem. Od lat pomaga Czesławowi Langowi przy organizacji Tour de Pologne, a i od czasu do czasu można go zobaczyć na rowerze w okolicach Gorzowa.

Jan Delijewski

„Przygody ze sportem”, Agencja DEJAMIR, 1995

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x