Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje »
Marka, Wiktoryny, Zenona , 29 marca 2024

O recenzowaniu sztuki nowej będzie

2015-02-24, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje

My w miasteczku na siedmiu wzgórzach i nad trzema rzekami poza dwoma przypadkami takiej cenzury nigdy na dużą skalę jej nie doświadczyliśmy. Jednakowoż jedna znów nam gębę przyprawiła, się zdarzyła, niestety…

Jak to czasami dobrze jest przejrzeć jakieś gazety, pisma, których się na stałe nie czyta. Bo można w nich znaleźć coś, co powoduje, że człowiek w cichym kątku w dobrej kawiarni rumieni się ze wstydu i ma nadzieję, że narodek jednak poczyta o spektakularnym upadku znanego i to bardzo, oraz cenionego i to bardzo, dziennikarza, a nie o nas. Bo tam niestety też jest właśnie o nas, i to z niedobrej strony. No cóż.

Okładka pewnego tygodnika, który lubi o sobie mówić, że jest najbardziej opiniotwórczym, wabi podobizną znanego dziennikarza i chwytliwym tytułem. Czekałam na rozmówcę, więc czemu nie, przejrzałam sobie. A tu tekst Piotra Bratkowskiego o cenzurze w sztuce współczesnej zatytułowany „Cenzura ludowa”. Jako że ja od lat interesuję się sztuką, to sobie poczytać postanowiłam. No i tu masz ci babo kolejny placek. Tekst otwiera bardzo duży podrozdział, który przypomina zawikłane, smutne i z oddalenia komiczne jednak, dzieje Śfinstera (Autor w tym passusie pomylił się tylko raz, w nazwie rzeźby, która dziś stoi kompletnie zapomniana, a szkoda. Tytułuje bowiem naszą rzeźbę Świnsterem, czyli ortograficznie od świni. A przecież imię naszego metalowego człowieka na skwerku przy ul. Jagiełły, na tym jego zesłaniu, pochodzi od nazwiska fundatora, czyli Józefa Finstera). Autor w skondensowanej formie przypomina dzieje Metalowego Człowieka autorstwa Zbigniewa Frączkiewicza w mieście G. Opowiada o tym, co ludzie z miasteczka na G. mu uczynili. I dla niego, autora, jest to sztandarowy przykład wstecznictwa, niezrozumienia sztuki. Nie braknie barwnej opowieści o siekierce zamachującej się na przyrodzenie rzeźby, nie brakuje równie barwnych anegdot o worach przykrywających rzeźbę wybitnego rzeźbiarza przy okazji procesji, nie braknie też i ostatecznego zamachu na nią, za zniszczenie której powinni się wstydzić dziś prominentni mieszkańcy, którzy się odrobinkę, albo i mocno do tego aktu wandalizmu  dołożyli.

No mnie było wstyd, kiedy to czytałam. Tym bardziej, że dzieje Sfinstera, opisane zresztą w monumentalnym dziele Jakuba Dąbrowskiego „Cenzura w sztuce polskiej po 1989 roku” posłużyły do nazwania tego, co się niestety w sztuce współczesnej dzieje. Bo cenzurują ją ludzie, którzy nigdy i nigdzie nie byli, nie znają się na niej, znaczy na sztuce. Nic o niej nie wiedzą. I ze zwykłego koniunkturalnego trendu opluwają. Czyli pretendują do ludowego określania tego, co jest dobre, a co nie jest. Tak było z Robertem Rumasem, Dorotą Nieznalską i jej sprawą o instalację, która rzekomo bije w ich uczucia religijne. I jest jeszcze, jeszcze wiele innych egzemplów. No dziwne. Ludowe, znaczy kapliczkowe. Ludowe, znaczy bardzo proste, czasami kolorowe, czasami nie, ale bez marginesu, bez zadumy, bez wgłębienia się w meritum.

No i niestety, kolejny raz publicysta ważnego tygodnika, wspominając tę historię, przypominając mocno niechlubne wydarzenia, przypiął nam, mieszkańcom miasta nad trzema rzekami, łatkę – parafiaństwo, gminność, wstecznictwo, brak wiedzy, brak oddechu. Brak refleksji i generalnie ogólnej wiedzy. Brak docenienia tego, że w mieście naszym mamy rzeźbę, która winna być jednym ze znaków nowości, znaków docenienia nowych trendów. A tak mamy rzeźbę, która stoi w takim kącie, że jak kto nie wie, że tam jest, to zwyczajnie jej nie zauważy. Bo po prostu trudno. W dzień, to każdy się spieszy, i nie widzi. Wieczorem to już nic nie widać. I tylko gołębie miejskie na jego, znaczy Metalowego Człowieka głowie, zasiadają i efekt tych zasiedzeń jest taki, jak zwykle. Znaczy myć go czasami trzeba.

A ów Śfinster to coś, to jakość taka, jak Abakany pokazywane i fetowane w Muzeum Lubuskim im. Jana Dekerta. To taka rzeźba, o jakiej marzą różne miasta w Europie. To taka rzeźba, o której JPII powiedział, że jest znakiem naszej współczesnej kultury. Bo rzeźby Zbigniewa Frączkiewicza widział, artyście gratulował. No cóż. Ja wcale nie marzę o tym, aby nagle Śfinstera fetować i cokolwiek. Ale może warto przywrócić go na Wełniany Rynek, tam, gdzie stał. Bo to naprawdę może być znak, kolejny kulturowy miasta na G. Bo chyba nikt z nas nie lubi łatki „parafiaństwo”. No ja nie lubię i bardzo też mocno nie lubię o moim mieście czytać w znaczących mediach, że parafiańskie jest, czyli ciemne i zapóźnione.

Rzecz tę do zastanowienia pozostawiam decydentom od kultury w mieście nad trzema rzekami. Bo jak powszechnie wiadomo, woda płynie, niesie różne pływy, może w końcu dobry pływ dla Ś. przyszedł. Oj dobrze by było.

Niestety, jednak łatka parafiaństwa chyba do nas, znaczy miasta, przywarła. I to za sprawą tekstu w pewnym tygodniku, ale i za sprawą umieszczenia tej historii w ważnej historycznosztucznej (ich metajęzyk, nie mój) książce. A skoro napisał ją uczony profesor, to wiedział, komu i jaką łatkę przypisuje. No niestety. Bo gazetowe życie ulotne jest, ale szacowne i dobrze oceniane tomy to inna jakość. No i my tam, w tym tomie, jako ta parafiańszczyzna, straszne…

Ja tam zawsze się mogę ratować tym, żem z miasta na S. nad Wartą, nie mylić ze Skwierzyną, oraz z Zakopanego, bo to jest moje miejsce, o którym mówię, mój matecznik. Ale rodowici gorzowianie chyba muszą mieć popiół w ustach, kiedy profesorska myśl sytuuje ich nie nawet w gminnym myśleniu, a w ludowym. Bo przecież najbardziej na świecie chcą myśleć o G., że wielkie i piękne. No cóż, kolejny raz się nie udało. I powtórzę, pal sześć gazetę, ale książka, ma ten tom coś ponad 1000 stron, to już jest powód do strapienia. Mentalnego, intelektualnego strapienia. „Mądrym dla memoryału, idiotom dla náuki, politykom dla práktyki, melancholikom dla rozrywki”, tak mówił ksiądz Benedykt Chmielowski, autor pierwszej polskiej encyklopedii „Nowe Ateny”. Może warto za tym klechą z baroku się zastanowić i zwyczajnie pomyśleć. Warto na pewno. Bo chyba już nikt nie chce się znaleźć w mediach jako egzemplum parafiaństwa i zaściankowości, tudzież idioctwa. No ja nie chcę, a mieszkam tu tylko 15 lat. Książka zostaje, że powtórzę. Tak jak i „Nowe Ateny” zacnego proboszcza Benedykta Chmielowskiego, który za sprawą wyobraźni pewnej pisarki przyjaźnił się z Elżbietą Drużbacką, wielką poetką, a prywatnie babcią mego najbardziej ukochanego romantycznego dramaturga, Aleksandra hrabiego Fredry, tego od pamiętacie… „znaj proporcjum mocium panie”. Tak więc znaj proporcjum i już nigdy nas na śmieszność i pogardę parafiaństwa Panie nie przyprawiaj.

P.S. No i masz ci Boże, znów trzeba łodygami krwawnika albo monetami rzucać, gdzie trzeba iść. Bo dziś o 17.00 w dwóch miejscach są takie spotkania, że nie umiem sama się zdecydować. Los musi zadziałać. Bo na Zapiecku, w ZUO, o tej godzinie Barbara Schroeder opowie o swojej wyprawie do Wietnamu. A w bibliotece głównej, też o 17.00, archeolog Magdalena Szymczyk z Muzeum w Myśliborzu  opowie o odkryciach archeologicznych w tym mieście i umieści je na osi historii. Ciekawe dwa wydarzenia. No cóż, rzucę monetą, bo łodyg krwawnika zwyczajnie nie mam.

P.S. 2. Mamy wreszcie Oscara za polski film. Pierwszego polskiego Oscara za film nieanglojęzyczny. Nikomu wcześniej z wielkich polskich za wielkie polskie filmy się nie udało.  Boże, nie wierzyłam, że dożyję.

No i gratuluję tym, którzy na prawicowych portalach się rozpisują. Gratuluję. Niewiedzy, zaprzaństwa, ksenofobii i innych podobnych. I zwyczajnie żal mi ich jest, że mają głowy zamknięte i oczadziałe.

A tu cieszyć się należy i być dumnym, że przepiękny film odniósł taki wielki sukces. Nigdy wcześniej nikomu się nie udało. Ja się oczywiście pomyliłam, bo typowałam „Lewiatana”, bo Rosja, bo wojna, bo klincz Ameryki i Rosji. I jak to dobrze się pomyliłam. Jak to dobrze. Jestem szczęśliwa. Jak każdy w tym kraju, kto kocha dobre kino. Ja, filmoznawca z wykształcenia się cieszę. I po raz pierwszy cieszę się, że mnie moje typy zawiodły, bo nie myślałam w kategoriach filmu, tylko w kategoriach polityki. Zwyciężył film, zwyciężyła kultura. Szczęście wielkie nas spotkało. I cieszmy się tym.

I jak pani dyrektor Monika Kowalska zaprosi do Heliosa na seans „Idy”, to każdy, kto filmu nie widział, powinien pójść. Ja pójdę kolejny raz. I kolejny raz powtórzę, myliłam się w typach, ale jak dobrze, że się pomyliłam. Bo nie polityka, nie klincz, a sztuka nagle zwyciężyła. I jak wielka aktorka Nicole Kidman powiedziała starą, jak Oscar formułę, „And Oscar goes to… Ida”, to ja zrobiłam to coś, co robią wszyscy fani kina. Ucieszyłam się, mocno. Noc była, wrzeszczeć z radości raczej nie można było. Pierwszy polski Oscar za fabułę. No coś niebywałego. No magia i czary.

A potem fetę oglądałam, ale też i fetę w domu moim uczyniłam. Mamy Oscara… Mamy. I to za film o…, Ok. Nie napiszę za kogo. Mamy. I cieszmy się, bo zwyczajnie trzeba. Szampana i to dobrego wypić należy, za „Idę”, za reżysera, za aktorki, i za cały staff, który się do tego sukcesu dołożył. Cuda jednak się zdarzają, choćby i takie, że wielka aktorka Nicole Kidman, odczytując werdykt, nie przeczytała go fonetycznie, czyli „Aida”, bo tak to w jej języku szło, tylko „Ida”. Dzięki wielkie. Ale za chwilkę zastanowię się nad kinem… Ale za chwilkę. Dziś święto w moim domu. Co słuchamy? Banalnie „Obrazki z wystawy” Modesta Musorgskiego. Zdejmują patos. Bo te kurczaki… A za chwilkę Miles Davis i to „Bitches Brew”. Bo jak zwykle przywraca do realności.

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x