Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje »
Beniny, Filipa, Judyty , 6 maja 2024

No i znów się nożyce odezwały, niestety, źle się odezwały

2016-12-27, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje

No będzie ministerialnych pieniędzy na willę Jaehnego. A ledwo zdążyłam napisać, że wszyscy o niej zapomnieli, o willi znaczy.

Kolejny raz potwierdziło się, że lepiej spraw nie nazywać, nie przywoływać, bo to, co nie nazwane, nie istnieje i jest szansa, że za jakiś czas wszystko się dobrze ułoży. Ledwie przypomniałam o willi, a już się okazało, że z remontu i chyba przy okazji Instytutu Papuszy wielkie nici, bo projekt nie zyskał akceptacji Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji. Będą pieniądze i owszem, ale na inne, mniejsze projekty. Na ten nie, choć wszyscy w kółko zapewniali, że na pewno się uda. Jednym słowem, uderz w stół, a nożyce się odezwą. No i znów się odezwały, tyle tylko, że całkiem źle. Okropnie.

Ta śliczna, kameralna willa ma zwyczajnego pecha. Ciągle coś się nie udaje, ciągle nie ma tego przysłowiowego światełka, które jednak gdzieś tam w tunelu zaświeci dla tego budynku. No nie ma.

Poszłam sobie wczoraj wieczorem tam na Kosynierów popatrzeć na ten budynek. Było ciepło jak na grudzień, trochę mokro. Ciemno. Niemalże pusto. Stałam tam dłuższą chwilkę. Myślałam o tym miejscu, kiedy było tylko domem, wygodną fabrykancką willą, w której było ciepło, wygodnie, domowo, bezpiecznie. A potem myślałam o tym, jak to miejsce stało się niebezpiecznym i nieprzyjaznym, kiedy tam policyjne dołki się mieściły. Areszt znaczy, to podpowiedź dla tych, co zapomnianego dziś języka z czasów pozycji demokratycznej nie znają. Miałam w oczach obrazek, który jakoś z pamięci wyjść nie chce. Lata temu szłam sobie tamtędy, prawdopodobnie do biblioteki mi spieszno było, a nagle zobaczyłam, jak z willi policja wyprowadza młodego mężczyznę. Miał ręce ułożone w charakterystyczny koszyczek. Błysnęły kajdanki. Mnie się wówczas zimno zrobiło. Zwolniłam. Patrzyłam, jak mundurowi pomagają wsiąść mężczyźnie do samochodu. Pomagają, bo jak człowiek ma skute ręce, to raczej mu trudno samemu wsiąść do niskiego autka. To była chwila, moment. Ale ten moment mnie się utrwalił w mózgu. I nie potrafi z niego wyjść.

Fakt. Jestem wzrokowcem. Szczęściem od wszystkich bogów i niebogów, nie mam pamięci fotograficznej absolutnej, bo to byłoby największe nieszczęście, jakie może spotkać człowieka. Jak kto nie wie, o czym baję, niech sobie przeczyta „Millenium” – słynną trylogię Stiega Larssona (Bo do czytania dzieł uczonych o fizjologii pamięci jakoś nie odsyłam). Lisbet Salander, bohaterka trylogii ma właśnie fotograficzną absolutną pamięć i to jest jej największe przekleństwo.

A wracając do chwili z młodym skutym mężczyzną, to tylko dziękować Bogu, że jedynie taki obrazek mnie się w pamięci utrwalił. Jeden okropny wśród wielu, wielu różnych. Ale jest. I co zrobić. Inna rzecz, że też przewijał mnie się w głowie film z oglądania tamtejszych wnętrz, bo kiedyś konserwator zabytków mnie tam zaprosił. Było mi przykro.

No i kiedy tak sobie tam stałam, dumałam, to mnie nagle oświeciło. Przecież ta willa jest tuż po sąsiedzku z wojewódzką książnicą. W bardzo bliskim sąsiedztwie, bo dzieli ją tylko wąska wewnętrzna uliczka. I jak mnie wydaje, część gruntów, onegdaj należących do Jaehnego, poszła pod rozbudowę książnicy. Skoro więc miastu jakoś od lat nie udaje się uratować tego ślicznego mimo wszystko budynku, to może warto przemyśleć i taki wariant. Przekazać willę książnicy właśnie i zapisać pomoc we wkładzie własnym na ewentualny remont. A już dyrektor Edward Jaworski znajdzie sposób, aby willę przyłączyć do kompleksu bibliotecznego, a co za tym idzie, skutecznie znaleźć pieniądze na adaptację. W tym pojęciu też kryje się remont. Bo że Edward Jaworski potrafi, to już wiele razy udowodnił… Może to nie jest taki głupi pomysł. Kto wie. I powtórzę moje ulubione, pożyjemy, zobaczmy. Obyśmy tylko dobrze zobaczyli.

A teraz z drugiego kątka. Też kulturalnego będzie. Otóż już chodzą w mediach zajawki styczniowych premier filmowych. Wśród nich zajawiana jest „Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej” – film w reżyserii Marii Sadowskiej o Michalinie Wisłockiej. No i ktoś może zapytać, a co film o wielkiej seksuolożce warszawskiej może mieć wspólnego z miastem na siedmiu wzgórzach? Okazuje się, że ma. Może nie rzeczy najważniejszych, ale jednak kilka ma. Część zdjęć kręcona była w Lubniewicach, tak, tak, w tej ponoć jeszcze perle turystycznej, choć ja akurat mam nieco inne zdanie o tej perłowości, ale niech będzie. Zobaczymy zatem znane większości krajobrazy. No i w wyrazistych epizodach pojawiają się ludzie z miasta nad trzema rzekami. Będzie można zobaczyć Marcina Ciężkiego, aktora i edukatora teatralnego, który dni temu kilka westchnął, nomen omen, ciężko i stwierdził – wycięli mnie tam mocno (rozmowę w naszym portalu z Marcinem przeczytać można tu: http://www.echogorzowa.pl/news/5/rozmowa-tygodnia/2016-12-07/zawsze-mozna-znalezc-droge-do-kazdego-16951.html). Marcin podpowiada, że gra tam mały epizod, zawsze lub prawie zawsze z papierosem w ustach. I jak oznajmił, już nigdy się nie przyzna na castingu, że pali, bo to głupota. Ale jest i druga osoba z miasta, którą czujne oko kinomana i tubylca winno wypatrzyć. To Danusia Gołąbek, chórzystka Cantabile, stała bywalczyni imprez kulturalnych w mieście. Premiera już 27 stycznia. Oczywiście główne role grają warszawskie gwiazdy, ale miło jest wiedzieć, że i nasi tam są. I jak kto pójdzie na film, a zakładam, że trochę nas pójdzie, to jednak będzie wypatrywał i Lubniewic, i naszych. Ja w każdym razie będę.

Ps. Skończyły się święta Bożego Narodzenia. Dla kultury w skali ogólnej to nie były dobre święta. Najpierw przyszła straszna informacja, że w katastrofie rosyjskiego samolotu, który z Moskwy z międzylądowaniem w Soczi leciał do Syrii, zginął niemal cały Chór Aleksandrowa. Sztandarowy zespół rosyjskiej armii, kochany i uwielbiany tam, w Federacji oraz gorąco oklaskiwany w Polsce. Pamiętam, jak lata temu ten chór wystąpił w mieście nad trzema rzekami, w zimnej i dość obskurnej wówczas hali przy ul. Przemysłowej, to raz, że bilety na ten występ rozeszły się jak ciepłe bułeczki zapomnianego dziś ministra prof. Zdzisława Krasińskiego, dwa był sukcesem, choć co niektórych mógł przyprawić o absmak – za sprawą „Maków na Monte Cassino”, trzy – natychmiast pojawiły się żądania, aby występ powtórzyć. I jak Chór Aleksandrowa występował po niedługim czasie w Winnym Grodzie, to w mieście na siedmiu wzgórzach pojawiły się głosy, dużo głosów, aby znów go do nas zaprosić. Efekt był taki, że sporo ludzi do Zielonki pojechało.

Jak straszną wieść o tej katastrofie usłyszałam, to mnie zmroziło. Nie jestem admiratorką akurat tego chóru, nigdy nie byłam, ale głupotą i wstecznictwem byłoby artystom szlifów, umuzykalnienia, brzmienia, artyzmu zwyczajnie odmówić. Tego wszystkiego, co decyduje, że dany projekt jest wybitny. A Chór Aleksandrowa takim był i głęboko wierzę, że znów będzie. Rodzinom, Federacji słowa współczucia. Bo te się zwyczajnie należą bez względu na przekonania polityczne i takowe sympatie. Serdeczne słowa współczucia. Będę śledzić, co dalej z tymi trzema artystami i odbudową zespołu.

No i jeszcze nie przetrawiliśmy informacji o tym, że wybitny chór praktycznie przestał istnieć, przyszła druga, równie zła informacja – George Michael nie żyje. To nie moja bajka muzyczna. Ale głupotą i zaprzaństwem byłoby powiedzieć, że go nie znałam, bo „Last Christmas” oraz parę jeszcze innych kawałków znają wszyscy, czy kto pop lubi, czy też nie. Smutna informacja. Tym bardziej, że artysta miał tylko 53 lata. Mój znajomy poeta, też w pewien sposób związany z miastem tym, na swoim fb napisał: „Chór Aleksandrowa nie żyje (jakkolwiek to brzmi), George Michael nie żyje (średnio lubiłem, ale Last Christmas to Last Christmas), chyba pora kończyć święta”. Ja się z nim zgadzam. Święta się skończyły. Przyszedł czas żalu. I George Michael jest takim artystą, że raczej nikt go nie zastąpi. Powiedział to między innymi Marek Niedźwiecki. A z guru się nie dyskutuje.

Ps. 2. Na dzień przed wigilią odprowadziliśmy w ostatnią drogę Annę Makowską-Cieleń. Było tam nas, przyjaciół i znajomych bardzo dużo. I choć Hanka, bo tak do niej mówiliśmy, potrafiła być denerwująca, to jej też raczej i na pewno nikt nie zastąpi.

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x