Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje »
Anieli, Kasrota, Soni , 28 marca 2024

No i był koncert!

2013-04-06, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje

No i się doczekałam. Mistrz Krzysztof Penderecki zadyrygował w mieście nad Wartą, Kłodawką i Srebrną. Kiedy wyszedł do prowadzenia, publiczność wstała na równe nogi. I żeby być zgodną w prawdzie historycznej dla miasta siedmiu wzgórzach jeśli chodzi o klasykę, to pierwszy wstał szeryf TJ, a za nim ja. Nie zdążyłam wcześniej, bo gapiłam się, co moje jaskółki robią. Nie chodzi o pierwszeństwo, chodzi o gest, o styl. No cóż, styl miał lepszy szeryf, no ale w końcu on ci szeryfem w tym mieście jest.

Na początek było „Agnus Dei” – Gniew Boży, cząstka zaledwie z prześlicznego i wzruszającego „Requiem Polskiego”, tak po prawdzie to wykonane powinno być przez chór. Ale jak już kiedyś pisałam, nikt nie wie, co profesor Penderecki sobie wymyśli i jak ma to wyglądać. Od lat tak ma, że modyfikuje, zmienia, transponuje tematy, motywy, wykonania. Było tym razem dokładnie tak. Zamiast chóru – orkiestra. Bez zastrzeżeń żadnych. Jaskółki siedziały grzecznie na rampie oświetleniowej i patrzyły, co dalej. A dalej, no cóż, dalej było lepiej. Zabrzmiały pierwsze takty, zatraciliśmy się w muzyce.

I byłam dumna z naszej orkiestry, z wykonania. I sama sobie zazdrościłam tych czasów, kiedy jako ta durna studentka, zupełnie bez jakiejkolwiek wiedzy, osłuchania, siedziałam w Filharmonii Poznańskiej, mojej Alma Matris Uniwersytetu Poznańskiego, za JEGO plecami i słuchałam „Pasji wg św. Łukasza” i już wówczas wiedziałam, że to coś niebywałego. Ta muzyka, ten styl prowadzenia orkiestry, ta estyma, elegancja w traktowaniu muzyków i słuchaczy. No rzadkość wielka. A potem wiele razy, już bez mistrza, ale zawsze tak, zawsze z estymą. Bo tylko z płyty. A to zawsze inaczej.

A potem podwójny koncert na skrzypce i altówkę z towarzyszeniem orkiestry. No cóż, tylko głowy schylić. A potem 8 symfonia Antonia Dvoraka. W drugiej partii trzeciej części się można czepić, że się coś rozjechało. Ale to drobiazg, to malutka fraza, ważna, ale w całości koncertu mało znaczącą. To była przyjemność, ten koncert. Ta muzyka.

Wstydem jest natomiast, że Profesor w trakcie koncertu musiał zareagować – Pan gra, pana komórka gra. Choć tradycyjnie na początku była prośba – proszę wyłączyć komórki. Przesympatyczna znajoma, z którą byłam na koncercie (jaskółek nie liczę, same przyleciały) usiłowała usprawiedliwiać tego kogoś, komu grało – A wiesz, starsi ludzie mają czasami trudności z wyłączeniem – mówiła. Fakt, mają. Ale telefon to nie butla z tlenem i do Filharmonii zabierany być nie musi. Ileś lat ludzkość obchodziła się bez komórek i była szczęśliwa. Może tak należy podejść do problemu.

A teraz się przyczepię. Do PANI, co zapowiada koncerty. Otóż, tradycyjnie, jak to ma w zwyczaju poinformowała publiczność bardzo ogólnie, co będzie grane, oraz kto to wykona. I jak zwykle wyrecytowała, czy też przeczytała, bo miała taką sztywna podkładkę w ręku, że utwory składają się z kilku części i oklaskami należy nagradzać muzyków po całości. Tym razem na afiszu były trzy kompozycje, z których tylko JEDNA miała cztery części, przepiękny koncert Dvoraka. Ile to było wysiłku, aby powiedzieć, że właśnie trzecia kompozycja składa się z czterech części i klaszczemy po tej ostatniej? Ale dobra. Niech będzie. Chcą byle jak, niech będzie byle jak. Ale byle jak nie powinno być w programach. Błędy językowe, przecinki nie tam, gdzie trzeba, aby były. Jaskółki szczebioczą, że wszak polska składnia, zresztą jak i ortografia, to splot wyjątków. I trudne to jest. Fakt, trudne, ale w dobie komunikacji sms-owej i e-mailowej tym bardziej o czystość języka dbać trzeba (jaskółki ćwierknęły, że ja też robię literówkowe błędy – robię, prawda, ale przecinki zawsze są na miejscu).

Po koncercie, już w domu, jaskółki usiadły rzędem i zaczęły się domagać czeskiej muzyki. Nie na oślep, tylko ni mniej, ni więcej – Bedricha Smetany sobie zażyczyły. Cóż trudno, nie mam. Dostały więc „Tańce połowieckie” Aleksandra Borodina. Najpierw w oryginale, potem w transpozycji jazzowej Przemka Raminiaka i były zachwycone. Zresztą jak i ja.

A teraz jeszcze słówko w temacie dziura – no wiecie, ta w chodniku, przy domu. Otóż jest ci ona ciągle i dobrze się ma. Nawet opona leżąca na niej też się już w klimat ulicy wkomponowała. W taki małomiasteczkowy, siermiężny klimacik. No i niech będzie. Ktoś chce aglomeracji, wielkości i chwały, ale o głupie dziury zadbać nie umie. Oto i cała prawda o mieście nad Wartą, Kłodawką i Srebrną.

P.S. Wiosna idzie, już to widać. No i na szczęście. Bo może jaskółki odkręcą dzioby i zamiast torturować mnie i sąsiadów wygórowanymi wymaganiami w końcu polecą w pole. Ja w każdym razie już jutro idę do lasu. Po długiej przerwie, ale znów. I znów w fantastycznym towarzystwie Naszej Chaty.

P.S. 2. Wczoraj też, w antrakcie koncertu dostałam prezent – ksero wywiadu z Andrzejem Gordonem, moim zdaniem wybitnym malarzem z miasta nad Brdą i miasta na siedmiu wzgórzach. No i serdecznie za to dziękuję ofiarodawcy. A o Gordonie jeszcze napiszę, kiedyś przy okazji.

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x