Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje »
Alfa, Leonii, Tytusa , 19 kwietnia 2024

Byle jaki wjazd

2013-09-14, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje

Nie radzę nikomu przyjeżdżać do miasta na siedmiu wzgórzach pociągiem, czyli szynobusem od strony miasteczka nad Wartą i Obrą. Można bowiem natknąć się na wielce nieobyczajne obrazki. Ponadto uprzedzam, felietonik dziś trochę długi jest. Wybaczcie.

Po kilku tygodniach wracałam do Gorzowa. Z niedaleka co prawda i byłam na bieżąco Z gorzowskim sprawami, ale zawsze. Podróżowałam sobie w wielce zacnym towarzystwie Anniki, piątkowej uczennicy szkoły podstawowej, którą to przemiłą istotę jej babcia powierzyła mnie w dozór na całe 25 minut podróży. W szynobusie miło sobie gawędziłyśmy, było super. No i nagle wynurzył się dworzec Gorzów Zamoście. I nie wiedziałam czy ślicznej dziewczynce oczy zasłaniać, czy też dzwonić po jakoweś służby mundurowe. Bo na dzień dobry na zniszczonej rampie przy rozpadającym się budynku – byłym magazynie dworcowym - stał jakiś bezdomny i sikał publicznie, potem wywinął salto i poleciał na głowę w dół. A na przystanku, gdzie czekała rodzina Anniki, na ławce spał sobie w najlepsze inny bezdomny – widok wielce gorszący. Szczegółów nie podam, bo się zwyczajnie tu nie godzi. Na szczęście Annika nie patrzyła na nic, tylko na swoją rodzinę i maleńkiego braciszka, dla którego wiozła prezent – plastikową ciężarówkę. Ale gorszące obrazki widzieli inni dorośli i mocno nieprzyjaźnie komentowali. Padało jedno słowo – wstyd i drugie – zgorszenie. Bo w istocie tak było.

Wiem i rozumiem, że w dużym mieście jest problem z bezdomnymi, którzy nadużywają tanich alkoholi, a potem efekt jest, jaki jest. I wiem, że służb mundurowych jest zwyczajnie za mało, aby takimi sytuacjami się zajmować. Ale nie od dziś wiadomo, że dworzec, ech tam zaraz dworzec, przystanek zwykły, jest miejscem, gdzie właśnie bezdomnych występuje nadzwyczajna liczba. Właśnie tam dochodzi nader często do gorszących, a bywa i niebezpiecznych sytuacji. Być może właśnie tam trzeba częściej zaglądać. Wiem i rozumiem też to, że nie wszyscy bezdomni chcą pomocy i usiłują z tej sytuacji wyjść. Jak mi tłumaczył przemiły znajomy, który tym tematem zajmuje się od wielu już lat, ci ludzie piją i dlatego tak strasznie trudno im pomóc. Ale z drugiej strony dlaczego ktoś ma być narażony na takie gorszące, wulgarne, nieobyczajne sytuacje? Zdaję sobie sprawę z tego, że czasami są to wydarzenia patowe, ale był biały dzień, do zmroku jeszcze daleko, a tu takie kwiatki. No horror jeden i już. Wiem też i rozumiem, że na pewne zachowania, styl życia przyjmowany przez tych ludzi nikt i nic nie ma wpływu. Nie ma złotego środka, niemniej jednak trochę źle to wygląda, kiedy wjeżdża się do miasta wojewódzkiego i widzi takie obrazki. Może rację ma Piotruś Steblin-Kamiński, który ostatnio w prostych żołnierskich słowach, choć kompletnie nieobraźliwie nazwał nasze miasto grajdołem.

Swego czasu mój przemiły znajomy, znakomity socjolog, prof. Bogdan Kunicki sformułował tezę o mieście średniej wielkości i nawet zwerbalizował jego problemy. I choć jego interesująca książka wyszła już dość dawno temu, to nic kompletnie nie straciła na aktualności. Życie jedynie rozszerzyło wachlarz problemów, z jakimi takie miasto musi się mierzyć. Bo do tematów natury społecznej, kulturalnej, naukowej, mentalnej dopisało i ten – bezradność rządzących wobec takich wyzwań cywilizacyjnych, jak bezdomność i to bezdomność prowadząca do takiego stanu.

Przez lata, kiedy podróżowałam ku Tatrom, a podróżowałam często, teraz rzadziej, przesiadałam się zwykle z pociągu na autobus do stolicy Podhala w Krakowie. Ówczesny Kraków Główny był siedliskiem bezdomnych. Było okropecznie okropnie. Bo…, i tu sobie dopiszcie, co wam fantazja podpowie i doświadczenie z podróży własnych przypomni. Tak się ci ludzie tam zachowywali. A wszak miasto stołeczne nad Wisłą ze smokiem to jedna z perełeczek polskiej kultury i na dworzec ten przyjeżdżali ludzie ze świata, jak on ci jest długi i szeroki, i patrzyli ze zgrozą w oczach, co tu się panie dziejku wyczynia. I odganiali się od namolnych obdartusów. I pilnowali bagaży jak oka w głowie, czasem nieskutecznie, bo nawet bagaż dobrze pilnowany był sprytnie okradany.

I jakiś czas temu, będzie z dziesięć lat, władze miasta stołecznego ze smokiem powiedziały – dość, basta. Rozpisały program remontu ślicznego dworca, dopłaciły do ochrony i problem z dworca zniknął. Wiem, wiem, pojawił się gdzie indziej. Ale choć na start było i jest nadal w miarę dobrze. Wszak nie od dziś wiadomo, że dworce, porty, lotniska i wjazdy do miast są ich pierwszą wizytówką.

Tam mogli, może w mieście nad trzema rzekami też się uda. Myślę, że skóra warta wyprawki jest. Recepty nie znam, ale jakby się skonsultować ze specjalistami, popytać w Krakowie, Przemyślu i paru innych miastach, to podpowiedzą, jak to zrobić. Bo zrobić coś trzeba, tylko jak? Oto zagadnienie dla współczesnych znawców miejskich dżungli, bo niezależnie od wielkości, miasta wszystkie stają się dżunglami w mniejszym lub większym stopniu, ale jednak. Żeby jednak była jasność – nie chcę i nie jestem za tym, aby tworzyć getta. Jakieś inne wyjście należałoby znaleźć. I wiem, że złotych środków i światów idealnych nie ma, w każdym razie w tym nie koniecznie najlepszym ze światów. Ale próbować należy.

No dobrze, to teraz konstatacja na inny temat. Otóż wczoraj w Onecie jeden z dziennikarzy wspomniał sylwetkę Edwarda Jancarza – wybitnego żużlowca, którego w mieście na siedmiu wzgórzach przedstawiać nie trzeba. Ale gdyby jednak się trafił ktoś, kto nie zna, to powiem tylko, że do czasów Tomasza Golloba (nie lubię i nie chodziłam na ligę, kiedy pan Tomasz jeździł pierwszy sezon w barwach żółto-niebieskich, oglądałam ligę w telewizji) był to najbardziej znany i najbardziej utytułowany zawodnik polskiego speedwaya. Tytuły i medale w różnych kolorach i w różnych rangą zawodach sprawiły, że był i nadal jest legendą. No i wracając do Onetowego tekstu, ów autor opowiedział o Eddym i jego tragicznym końcu. Opisał ówczesną – tragiczną dla środowiska galę sportu, nakreślił sylwetkę, podkręcił trochę tekst i wyszło czytadło.

Super, ale… No właśnie, zawsze jest jakieś ale. Otóż drażni mnie niebotycznie, kiedy ktoś, jakiś pisarz, dziennikarz, ktokolwiek korzysta z czyjejś pracy – z tekstów kiedyś napisanych, książek już istniejących, bo nie pamięta tamtych wydarzeń, nie uczestniczył w nich osobiście. Pełnymi garściami bierze to, co ktoś już odkrył, co zreferował, czemu poświęcił trochę swego czasu. I w ferworze pisania chwytliwych artykułów „zapomina” podać źródła. W przypadku Edwarda Jancarza ma to znaczenie szczególne, zwłaszcza dla kibiców czarnego sportu (czyli dla mnie też). Pamiętam Edwarda Jancarza, pamiętam go w schyłkowych latach życia, pamiętam pogrzeb na Żwirowej, kiedy była Stal i kibice, pamiętam to wszystko. Ale gdybym kiedykolwiek chciała o tym pisać, to fakty i różne dziwne rzeczy, jakie się wówczas zadziały, starannie bym opatrzyła - przypisami lub wykazem literatury na końcu tekstu – nawet internetowych stron. I zaznaczyłbym, co jest moim osobistym udziałem – a trochę by było – a co jest przeczytane i zapamiętane przez innych. Bo tak się godzi i tak należy. O Edwardzie Jancarzu monografię znakomitą, choć jak sam autor twierdzi – tylko skróconą - napisał Jan Delijewski, tak, tak, nadredaktor, jak go nazywam. I jeśli czytam wspominki kogokolwiek i natrafiam na myśli i twierdzenia wzięte z jego książki, to myślę sobie, że coś jest nie tak.

Tak samo jest ze mną i moją książką, ach tam książką, większym esejem do albumu poświęconego Andrzejowi Gordonowi. Ok., niech wszyscy czytają, po to on został napisany, ale jeśli już ktoś coś bierze, to niech poda źródło. Bo to moja praca, całkiem spora, i tak samo praca Jana Delijewskiego – jeśli chodzi o Eddy’ego. Inaczej to zwykła kradzież, intelektualne oszustwo. Tak się nie godzi. Bo takie książki, eseje biorą się z kilku rzeczy. Zachwytu nad postacią, nad tym, co dana osoba zrobiła, zaciekawienia, jak do tego doszło, współczucia dla losu, który dla bohatera nie był łaskawy, zadumy nad ludzkimi słabostkami, próby zrozumienia, co nim, nią kierowało, żalem zwykłym w końcu wobec bohatera, który, która nie poradził sobie z przeciwnościami i poddał się tokowi rzeczy. I w takich książkach, esejach empatia wobec bohatera, bohaterki jest najważniejsza.

Empatia, takie niemodne dziś uczucie, także i słowo, miano, nazwa. Bo dziś się liczy – szybko, do celu, po trupach, ze swadą, bez meritum. Ech szkoda więcej słów.

I tylko jeszcze jedną rzecz chcę wspomnieć. A będzie raczej radośnie. W niedzielę Adam Bałdych  w Filarach. Bardzo dobrze, że Adam chce grywać w miejscu, skąd nauczył się jazzu. Bo gdyby nie Filary i Dziekański, to nie wiadomo, czy byłby dziś tam, gdzie jest. Adasiowi życzę kolejnych coraz bardziej spektakularnych sukcesów, a Dziekańskiemu kolejnych takich gwiazdek. Ma ich całkiem sporo w klubowej konstelacji, ale każda kolejna nie zaszkodzi.

P.S. A domowe jaskółki szczebioczą – Nareszcie w domu, no to może w końcu do Filharmonii nas zabierzesz? Zabiorę, zabiorę, bo też się stęskniłam za muzyką na żywo – najbardziej na świecie. I za panią Kasią też.

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x