Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje »
Marii, Marzeny, Ryszarda , 26 kwietnia 2024

Piszą o nas, piszą

2013-10-07, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje

Oj piszą. Co otworzyć ważny tygodnik, to co jakiś czas pojawia się w nim Gorzów. Tym razem obok stolicy jest też słówko o miasteczku nad Wartą i Obrą i to jest największe moje zadziwienie. I o innych rzeczach też będzie (uwaga – trochę długie pisanie dziś).

Wróciłam właśnie z miejsca czarownego, magicznego i nadal zachwycającego, jakim jest Dolny Śląsk, ale o tym za czas jakiś w zakładce Na Szlaku. No i otworzyłam sobie, już na spokojnie i w fotelu wygodnym, najnowszą „Politykę” i tam, oczom swoim niedowierzając, więc dwa razy przeczytałam, aż dwa teksty, gdzie pojawia się miasto na siedmiu wzgórzach oraz miasteczko nad Wartą i Obrą. O tekście o żużlu już napisałam, ale trochę po łebkch, więc znów króciutko. Cytują tam prezesa Władysława Komarnickiego, który na swój sposób tłumaczy zawiłości polskiej ligi czarnego sportu.

Ale moje większe zdziwienie było, i jest nadal, kiedy późno, bo późno, dotarłam do felietonu bardzo dobrej pisarki, pani Grażyny Plebanek na temat polszczyzny. Ona, Polka z urodzenia i języka, emigrantka z wyboru, przyjrzała się polskim nazwom miast i miasteczek, na jakie natyka się cudzoziemiec, który kraj między Odrą a Bugiem, Morzem Bałtyckim a Sudetami i Karpatami odwiedzić zechce. No i co tego biednego przybysza, obojętnie zza której granicy, czeka? Ano połamanie języka i zawrót głowy z tytułu nazw nie do wymówienia dla nielokalsów, tfu, nie, dla tych, co tu mieszkają (tych nielokalsów właśnie – coby przemiły znajomy mnie znów oczków nie wykuwał). I jako taki przykład nazw straszliwych, odstręczających i groźnych podaje ni mniej, ni więcej, a … Skwierzynę. No tak, dla mnie, prawie rodowitej skwierzynianki i osoby dość biegle władającej rodzimym narzeczem nazwa ta nie straszna jest, jak inne, jak choćby Goniądz, Szczebrzeszyn, Brzeszcze, Ćmielów czy Człopa, jak też Trzcińsko-Zdrój czy Trzemeszno, bądź graniczny Kostrzyn. Ale idąc w myśl klasyka, że Polacy nie gęsi i swój język i powiedzą wszystko, co chcą, w rodzimym narzeczu, rodzime nazwy nam nie są straszne – nawet Gorzów, który dla obcokrajowca też może być trudną rafą. Bo wszak od dziecięctwa wprawiamy się w wypowiadaniu dziwnych dla innych, trudnych, a nawet nie do wypowiedzenia zbitek różnych głosek i raf fonetycznych w postaci -szcz, -ąg, -ęg. I nikomu do głowy nawet nie wpadnie, że to zwyczajnie trudne dla innych może być. Dla nas, dla przykładu, trudne mogą być nazwy angielskie, bo ich zwyczajnie trzeba się nauczyć, jako że stoją one w poprzek zdrowemu rozsądkowi i znajomości języka – z rodziny indoerupejskich, że o azjatyckich i tych z Finlandii czy Węgier nie wspomnę.

No, ale nie chcę tu wykładu językoznawczego czynić, tylko wytłumaczyć, skąd te łamańce językowe, zwłaszcza na naszych (no od zakończenia II wojny światowej się wzięły). Otóż po zakończeniu widomej wojny i po przesunięciu granic nowe państwo polskie powołało komisję nazewniczą, która rdzennie niemieckim miastom, wsiom i przysiółkom miała nadać nazwy słowiańskie. Tak, tak, powołano wówczas „Komisję dla spraw Przywrócenia Nazw Słowiańskich na Przyodrzu” pod światłym kierownictwem wybitnego skądinąd onomasty – czyli fachury od nazw – księdza profesora Stanisława Kozierowskiego z Poznania. I komisja owa dołożyła starań, aby te ‘słowiańskie’ nazwy przywrócić. Tyle gwoli historii i sprawiedliwości dziejowej. A drugie dno jest taki – legenda ci to, czy prawda, trudno dziś dociec, ale chodziło o to, aby owe ‘słowiańskie’ nazwy miast, miasteczek, wiosek i przysiółków były ochrzczone nazwami tak trudnymi dla obcokrajowców – w domyśle czytaj Niemców – aby oni sobie skutecznie języki łamali i mieli problemy z odnalezieniem tychże miejsc w nowej, radosnej już powojennej rzeczywistości, która mlekiem i miodem miała być płynąca, a było, jak było. No wiecie sami…

Ale ad rem. Z Gorzowem – Landsbergiem sprawa trochę była zawikłana. Bo czcigodny ksiądz profesor chciał miasto nasze – na wyrost piszę – bom mieszkanka przyszywana – nazwać Kobyla Góra. Na szczęście nasze się nie udało, bo na kilku mapach, starych, dodam, była nazwa Gorzów. Tak samo w przypadku Skwierzyny, bo stara nazwa Skwierzyna i jej pochodne to najstarsze zapisy nazwy wywodzące się od skwirzenia (jeszcze trudniejsze do wymówienia przez obcokrajowców). A te odnoszą się do licznych pożarów, jakie trapiły miasteczko nad Wartą i Obrą w przeszłości – tej zamierzchłej. Niemiecka nazwa Schwerin jest lekko fonetycznym odwzorowaniem pierwotnej. I po II wojnie onomaści nie mieli za wiele do roboty. Po prostu przywrócili pierwotną nazwę. No i chwała im za to. Ale dlaczego wsie Jenin, Podjenin, Jeninek, Santoczno, Santocko i jeszcze parę przysiółków podobnie nazwali, tak aby zmylić nie tylko obcego przeciwnika, ale i rodzimych mieszkańców? Konia z rzędem i kropierzem temu, kto to rozsądnie wytłumaczy. Bo ja plątam się od lat po tych terenach i ciągle w tych Santockach, Santocznach, Podjeninach i innych zwyczajnie ginę. No cóż, widać tak trzeba. Jaskółki domowe odpakowane z ogonów i oburzone tym, że nie były na otwarciu roku kulturalnego, szczebioczą, żem – przez łeb cięta i na umyśle szwankuję (i tu zagadka, kto i do kogo, oraz w jakich okolicznościach wygłosił tę kwestię; źródło także dobrze widziane – na odpowiedź czekam na adres redakcji, nagrody będą, drobne, ale tak) – i tyko dlatego tam błądzę. Bo rdzenni – czytaj, tu urodzeni i wychowani oraz ciągani na wycieczki szkolne już nie. No cóż, ja nie tu urodzona, ale długo mieszkam, więc orientację winnam mieć. A ciągle…, no jest jak jest – no wiecie – boś …

Ale aby wątek zakończyć. I tak wdzięczna jestem pani Grażynie Plebanek, że napisała arcyciekawy tekst, z pozycji obcokrajowca, o szalenie trudnym języku naszym. O jego urodzie nie było słowa, a piękny on jest. No i znów, niepotrzebna dygresja, bo winno być tak – I tak wdzięczna jestem pani Grażynie Plebanek, że napisała arcyciekawy tekst, z pozycji obcokrajowca o szalenie trudnym języku naszym i jako przykład podała Skwierzynę. No czapki z głów panie i panowie szlachta, że świetna pisarka zauważyła niewielkie miasteczko nad Wartą i Obrą. I choć być może, a nawet na pewno tu nie była, to jednak gdzieś tam nazwę małego miasteczka dostrzegła i o niej napisała.

A teraz z innego kątka. Otóż w najbliższy piątek coś, co melomani kochają. Wielkie kompozycje Ludviga van Beethovena. Zabrzmi bowiem VIII Symfonia w tonacji dur (znaczy radosnej). Przedostatnia w spuściźnie wielkiego mistrza. Może nie jest tak znana jak III, VI lub IX, ale na równi zachwycająca. A jak do tego dodać trudną muzykę, pozornie trudną Andrzeja Panufnika, to cóż można chcieć więcej. Ale więcej w naszej zakładce Kultura już niebawem.

No i z tego samego kątka. W czasie rzecz nieodległa jest. Muzeum Lubuskie w ramach Konwersatoriów (och, jakżesz by było dobrze, aby wykłady w tym cyklu ukazały się drukiem) zaprasza na wykład dra Mirosława Pecucha o tzw. listach bożych z nieba jako relikcie religijności ludowej Galicji. Jak znam uczonego prelegenta chodzić może o Łemków, ale tytuł brzmi tak bardzo intrygująco, że warto się wybrać i się dowiedzieć, o co chodzi. Ja się wybieram i mam nadzieję, że dam radę. To już w środę o 17.00 w willi muzealnej przy Warszawskiej. Muzeum częstuje kawą, ale w dzisiejszych czasach to żaden wabik. Myślę, że warto. A jak dodać, że Galicja, to też pogranicze, tym bardziej ciekawie być może. Pomyślcie.

 

P.S. No jakżesz by było bez P.S. Neapol pod moim oknem przybrał postać: stoją pojemniki, takie małe czarne, ale stos odpadków w workach różnej maści nadal zalega. Mnie nie było, więc nie wiem, czy cuchnęło. Ale jestem, pogodynki wszelakiej maści gadają – ciepło będzie, ciepło będzie. No i co? Ma ubrać rękawice po pachy i posprzątać? No nie, nie zrobię tego z prostego powodu. Płaciłam sumiennie rachunki i ktoś opłacany z moich pieniędzy miał to zrobić. Nie zrobił, więc ktoś powinien tę firmę rozliczyć. Czy tak się stanie, zobaczymy.

P.S. 2. Chociem napisała, że o wyjeździe na Dolny Śląsk innym razem, to jednak muszę i chcę, bardzo, nawet podziękować dwóm fantastycznym dziewczynom – Eli i Joannie, że zorganizowały, martwiły się o wszystko, denerwowały, kiedy coś nie trybiło, a trybiło wszystko, były wielkoduszne, kiedy ktoś się spóźniał lub marudził, a po prawdzie powodu nie było, bo w mocno napiętym programie wszystko szło jak w szwajcarskim zegarku marki Patek (nota bene Polak), pozwoliły poznać fantastycznych ludzi spoza miasta nad Wartą, Kłodawką i Srebrną no i dawały pogadać piszącej te słowa. Mam nadzieję, że nie zanudziłam i jeszcze nam się będzie dane spotkać na turystycznym i nie tylko szlaku. Dzięki wielkie. A Zosi za wiśniową nalewkę też dzięki.

P.S.3. A co, czasami trzeba. Wiecie, co jest najlepsze na wszelakie bolączki ducha i ciała? Nie wiecie? Otóż Habanera z „Carmen” Georgesa Bizeta w różnych wykonaniach. Sprawdźcie sami, polecam. Pod warunkiem jednym, że na swoich ścieżkach spotkacie takich fantastycznych ludzi, jak Nasza Chata, ale to oczywiste jest. Każdemu życzę takiej Naszej Chaty.

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x