Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje »
Marii, Marzeny, Ryszarda , 26 kwietnia 2024

Przyjemności szwendania się po lesie

2013-10-28, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje

Padało i wiało jak diabli, kiedy grupka regionalistów z Gorzowa łaziła po brzegach rzeki Pełcz-Polki i kanale łączącym ją z Notecią. I nikt złego słowa ani też słówka marudzenia nie powiedział. Bo taka jest siła potrzeby poznawania tego, co leży o rzut kamieniem od miasta na siedmiu wzgórzach.

Zacznę od tego, że jestem trochę inteligentna inaczej. A przedstawia się to oto w prosty sposób. W niedzielę była zmiana czasu, na ten właściwy, jak mówi mój przemiły znajomy, na czas zgodny z astronomicznym wyznaczanym przez 15 południk – ale o tym za chwilę. Otóż wszystko było jak należy, czyli zegarki nastawione jak trzeba, wstałam o czasie, zdążyłam kawkę wypić, kanapki i herbatkę z sokiem z pigwy przygotować i do spakowanego wcześniej plecaka włożyć. Co więcej, jako że lato nam u schyłku jesieni zapanowało, zdążyłam też wyjąć goretex z plecaka, bo uznałam, i jak czas pokazał, słusznie, że nie będzie mi potrzebny. I pomaszerowałam na miejsce zbiórki, czyli pod pomnik Adama Mickiewicza. No i było na kwadrans do siódmej. I tak sobie stałam, jak ta nie powiem, co, i mokłam i nikogo z przemiłych znajomych ani widu, ani słychu. A jak się już 7.00 zrobiła, to się zaniepokoiłam, że coś jest mocno nie halo… Ale od czegóż ludzie wynaleźli komórki, szybki telefon do przemiłej znajomej… i – Renatko, przecież my wyjeżdżamy o ósmej, taż wysłałam ci e-maila. Tak, tak, ale ja komputera i poczty od dwóch dni nie otwierałam, więc…

Więc, stałam, jak ta, nie przymierzając, idiotka, i czekałam całą godzinę przy hotelu Qubus. Pożegnałam trzy różne wycieczki, pomachałam przemiłej znajomej, która w inną długą i ciekawą podróż się wybierała, aż w końcu są. Moja ekipa. No i pojechaliśmy odkrywać znane i nieznane wokół miasta na siedmiu wzgórzach. I choć na początku wycieczki wiało i lało jak w Norwegii albo na innej Islandii, to nikt z ekipy marnego słówka żalu nie powiedział. No cóż trudno, na los szczęścia Baltazarze, albo sam tego chciałeś Grzegorzu Dyndało. Ale widać Bóg kocha szwendaczy i innych łazików, bo po jakimś czasie przestało lać, a nawet słoneczko się pokazało. Po drodze spotkaliśmy, jak zwykle zresztą, fantastycznych ludzi, spędziliśmy nie mniej fantastyczne popołudnie w lesie, pod rewelacyjną wiatą. Potem posprzątaliśmy po sobie i wróciliśmy do Gorzowa. O szlaku, tak turystycznie, więcej za jakiś czas w naszej zakładce Na Szlaku będzie.

A mnie generalnie chodzi o taką jedną rzecz. Jak to dobrze, że dane mi było swego czasu poznać fantastycznych ludzi, którzy mają podobną do mojej pasję poznawania rzeczywistości – tej tuż za oknem lub najbliższym przystankiem autobusowym, jak i tę daleką, no taką do 200 km od miasta nad trzema rzekami. I nam się chce. Jechać, oglądać, drałować po lesie, zachwycić się bagienkami i wielkimi dostojnymi drzewami, czy też ruinami cudnego czegoś, co turyści nazywają mauzoleum, a miejscowi trupiarnią i tu przyprowadzają swoje nowo poznane panny i panienki. To fantastyczne, że Bodkowi chce się przygotować kociołek, Maryli ugotować zupę gulaszowa, a pani Krystynie upiec dwa rodzaje pysznego ciasta – wiem od znajomych, bo ja rzadko nader jadam słodkie. To fantastyczne, że dołącza do nas pani Renate z Lebus, częstuje anyżówką i rozdaje zdjęcia z innych wypraw. A Andrzejowi chce się pokazywać nam monumentalne drzewa i jeszcze przekonywać do ich piękna. I może to dziwne się wydać, ale wszyscy pokornie drepczemy w mokrej trawie po lesie i kiedy dochodzimy do takiego drzewa, ukrytego na wyspie, otoczonej rozlewiskiem, co prawda lekko cuchnącym, ale jakżesz uroczym, i jesteśmy mokrzy, to nikt nie utyskuje, tylko mówi – Andrzejku, wielkie dzięki, że nas tu przyprowadziłeś. Coś po prawdzie powiem, że jazda po lesie, po rozmiękłej drodze i usłanej mokrymi, śliskimi liśćmi do przyjemności nie należy, kiedy samochód tańczy, a pisząca te słowa oczy własne zasłania i co chwilę spanikowanym szeptem mówi – Jezus Maria – choć wierząca nie jest. Ale warto, bardzo, nawet bardzo warto.

Daliśmy radę, kolejny raz. I było super. Bo taka jest potęga i przyjemność w poznawaniu rzeczywistości tej realnej. Tej na wyciągnięcie ręki, tej, którą już od ponad 20 lat, ech tam, blisko ćwierć wieku za chwilę minie, można uznawać za trwałą historię tych ziem, najpierw niemieckich, potem za sprawą Wielkiej Trójki, polskiej. A od 1989 r. naszej wspólnej, europejskiej. I nie ma się co boczyć na historię, tylko ją poznawać. Bo ubogaca i otwiera rozumy. I każe sobie po raz kolejny zadać pytanie, co to znaczy polskość, co to jest etnos polski? Język, tradycja, pochodzenie, kolor skóry, przodkowie, wiara, miejsce urodzenia, a może jeszcze coś więcej. Kultura, wykształcenie, przyznawanie się do określonego wzorca? No co jeszcze? I to jest szalenie trudne pytanie, nie mniej szalenie trudna odpowiedź. Na pewno wyznacznikiem jakimś ważnym etnosu jest język. A co dalej? Na naszych ziemiach tak naprawdę lepiszczem podstawowym jest język i własne przyznawanie się do tożsamości.

Ja dla przykładu jestem Polką, bo urodziłam się w Wielkopolsce, ale jak pogrzebać dalej, to domieszek krwi różnej proweniencji się trochę znajdzie i tylko dobrze, i tylko się cieszyć. Bo jak już raz pisałam, albo może i dwa razy. Nie ma Polski mononarodowej, monoetnosowej. To był, jest i będzie tygiel nacji, pochodzeń, krwi, który bogatym wachlarzem różności układa się w ciekawy splot nazywany Polską. Nie ma i nigdy nie było czystej krwi polskiej i im prędzej to pojmą niektórzy zacietrzewieni tak zwani czyści Polacy, tym lepiej dla nich i dla innych. Tak samo zresztą jak w przypadku innych narodów w Europie, może już nie na innych kontynentach, bo tam trochę inaczej jest. Ale my, żyjący w sercu Europy, nie powinniśmy głosić haseł – Jedna Polska dla Polaków. Bo może pojęcie Polska jest wąskie i da się określić, to jednak pojęcie – Polacy już takie wąskie nie jest i na pewno nie da się określić jedną definicją, co to oznacza. Podobnie zresztą jak i w przypadku innych europejskich narodów.

Ach, szlag, jak się patetycznie zrobiło. No więc dawaj do 15 południka. Nie będę tłumaczyć, co to jest południk, bo to podstawowe pojęcie z geografii jest. A ów rzeczony, 15, który wyznacza kolejne strefy czasowe, przebiega blisko nas. Tak, tak w Krzeszycach. I jak się jedzie z Kostrzyna do Gorzowa nie podstawową drogą, czyli przez Dąbroszyn i Witnicę, a tą drugą, przez Słońsk i Krzeszyce, a potem Ameryką nad Wartą, to właśnie w Krzeszycach się go przekracza. Zresztą tam jest tego widomy znak w postaci obelisku. Jak tam dojechać – ano najprościej do Krzeszyc, a potem miejscowych zapytać. Powiedzą, wskażą drogę, nawet mini mapkę narysują. To nowość jest, ale widać z drogi, tylko trzeba wiedzieć, w którą stronę patrzeć. Podpowiem, z Kostrzyna do Krzeszyc w prawo przed Krzeszycami. Widać, naprawdę.

I jeszcze z innej mańki. Jak tam stałam, pod Qubus Hotel, jak ten palant nieprzymierzając, i czekałam na moją wycieczkę, to w pewnym momencie popatrzyłam sobie na remontowaną ul. Estkowskiego. No i mam nadzieję, że w końcu coś dobrego z tego remontu wyjdzie. Daj panie Boże i także i ty dżinie z lampy Alladyna, aby tak się stało.

P.S. I dla porządku domu:

18.00, FG, ul. Dziewięciu Muz, spotkanie z Anią i Robertem Maciągami w ramach projektu mulitikulturowego o Tadżykistanie.

18.00, biblioteka przy u. Mieszka I 50, spotkanie Dyskusyjnego Klubu Książki.

18.30, sala Jana Pawła II, ul. Obotrycka, proboszczówka katedralna, recital Elżbiety Kuczyńskiej i Weroniki Zapadki w ramach Dni Kultury Chrześcijańskiej

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x