Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje »
Jarosława, Marka, Wiki , 25 kwietnia 2024

Znowu ciekawe cegły wyszły podczas remontu Sikorskiego

2019-02-26, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje

Co kawałek, coś wychodzi. Ciągle coś ciekawego. Co to jest, trzeba poczekać, aż archeo się zorientuje i powie.

Rozbabrany remont jednak ma swoje plusy, bo ciągle coś nowego z ziemi wyłazi. Była Brama Santocka, albo w każdym razie potężne jej części. Było jeszcze coś. Teraz znów mamy coś. Może podziemia byłego landsberskiego Ratusza, może coś innego. Na pewno jednak coś interesującego, bo jakoś tak się składa, że ziemia zwykle kryje coś intersującego. Trzeba dać archeo chwilkę, żeby jeszcze pogrzebała w ziemi, żeby popatrzyła w historyczne kwity i sformułowała pewien komunikat. Komunikat, który objaśni, co to może być.

Dynamika pracy na tym skądinąd feralnym placu budowy ma tak, że archeo coś znajduje. Na chwilę wstrzymywane są prace, zaczyna się dywagowanie, co tu panie dziejku z faktem najnowszym zrobić, potem wszystko jest dokumentowane, zasypywane i remont idzie, znaczy czołga się dalej.

Ponieważ już bardzo dokładnie wiadomo, że nie da się tych zabytków w żaden sposób ocalić i pokazać w sensie materialnym, to ja powiem, co ja bym chciała. Ja bym chciała po pierwsze – aby zabytki, znaki rozwoju miasta zakopane w ziemi były upamiętnione przez specjalne tablice, albo znaki w bruku, asfalcie czy tam czym innym. Po drugie chciałabym, aby archeo opracowało swoisty przewodnik po Sikorskiego – taką niedużą książeczkę, która byłaby miejskim potykaczem na zasadzie – stój, zatrzymaj się, to tu. To tu jest Brama Santocka, to tu był kościół św. Jana, to tu było…. No i po kolejne, a ostatnie. Ja się zwyczajnie DOMAGAM solidnego, naukowego opracowanie tego, co archeo przy okazji rozbabranego remontu znalazło. Punktem wyjścia może być artykuł w renomowanym wydawnictwie – dla przykładu w „Nadwarciańskim Roczniku Historyczno-Archiwalnym” albo w podobnie innym, a potem solidne, naukowe wydawnictwo. Bo moim zdaniem, tak powinno się to skończyć. I dodam jeszcze, że uważam, iż koszty tego wydawnictwa, jak i przewodniczka-potykacza, jak i tablic winno na siebie wziąć miasto. Natomiast za meritum, za całą zawartość historyczną winno odpowiadać archeo muzealne. Co to dla archeo nie będzie żadnym wielkim wyzwaniem. Przecież to jest ich chleb powszedni. Wcale nie oczekuję, iż takie krytyczne, historyczne wydawnictwo ukaże się na już. Dobrze wiem, że taka praca wymaga namysłu, konsultacji, rozmów w końcu zwykłych, ale i mozolnego szukania w źródłach pisanych, a to już jest wyzwanie. Margines trzech lat jest w sam raz dobry. Trzech lat od definitywnego zakończenia rozbabranego remontu.

I powiem od razu, że nie przyjmuję żadnego argumentu w stylu – miasta nie stać. Owszem tak, jak najbardziej miasto stać na takie wydawnictwo. Wystarczy z jednej czy drugiej miejskiej imprezy na otwarcie czy zakończenie lata zdjąć po 200 tys., co przy budżecie 2 mln zł każda, jest tylko niewielką kwotą, to będzie wydawnictwo i to z naprawdę wysokiej półki. Może na owych imprezach będzie o jedną czy dwie „gwiazdy” mniej, ale za to będzie coś niezwykle ważnego, coś, co zostanie na lata, na bardzo wiele lat. Bo jak o „gwiazdach” śpiewających na błotnistej łące nad Wartą zapomina się niemal natychmiast, to książki jednak są i korzysta się z nich przez lata.

Zwyczajnie nie będzie więcej takiej okazji. I wcale nie chodzi o to, aby wymusić albo wyżebrać u jakichś sponsorów jakieś drobne pieniądze na naprawdę poważne wydawnictwo. Tu sponsorem musi być Miasto. Bo to o spuściznę i historię miasta chodzi. O upamiętnienie jej, o kultywowanie, a przy okazji o kolejny krok do budowania tożsamości miejsca. Ja się zwyczajnie tego domagam i już zapowiadam, że będę o tej idei rozmawiać z różnymi ludźmi oraz wracać do niej przy okazji każdej historycznej cegły, która wylizie z gruntu. A że wylizie, to absolutnie złudzeń nie mam.

A teraz z drugiego kątka. Otóż dowiedziałam się onegdaj, całkiem niedawno, że mamy w Mieście, znaczy w Gorzowie, żeby wątpliwości nie było, ni mniej, ni więcej, a Luwr. Tak, tak. Luwr mamy. Przyznam, że jak usłyszałam, że dwie przemiłe znajome idą do Luwru, a na placu Staromiejskim to było, to mnie troszkę przytkało. Znajome szły pieszo, wcale m się nie spieszyło, nie miały jakichś szczególnych bagaży, nie mówiły, że najpierw na Tegel do Berlina, żeby samolotem ryznąc do Paryża, to się trochę zaciekawiłam. Bo przecież z Gorzowa do Paryża, do Luwru owego jest dokładnie 1262 lub 1206 km w zależności od wybranej drogi. Pieszo niezłym tempem to zabrać powinno 231 godzin, czyli 11 dni i to bez odpoczynku, niezmiennie stałym tempem. Czyli jak normalny piechur ruszy, to coś ze dwa tygodnie będzie szedł. Dlatego też zaczęłam się upewniać, czy aby do tego Luwru obie miłe idą. Obie się roześmiały i wyjaśniły, że owszem, do Luwru idą, ale tego naszego, przy Jagiellończyka. Czyli do Lubuskiego Urzędu Wojewódzkiego, bo tak familiarnie ów urząd bywa nazywany. Powiem tak. Kupuję. Mnie się nazwa bardzo podoba. A że nasz lokalny Luwr z paryskim ma nic wspólnego, to już inna sprawa.

Ps. Dziś mija 190. rocznica urodzin Levi Straussa, twórcy pierwszego przedsiębiorstwa produkującego dżinsy (zmarł w 1902 r.). Był pochodzącym z Niemiec żydowskim imigrantem w USA. Założone przez niego przedsiębiorstwo Levi Strauss & Co. rozpoczęło działalność w 1853 roku w San Francisco, w stanie Kalifornia. Piszę o tym, bo nie znam nikogo z mego pokolenia, kto nie marzyłby o słynnych Levisach. Wszyscy we wczesnej młodości dokonywali sztuk magicznych, żeby te levisy mieć. To było coś niebywałego, te mityczne spodnie. Zastępstwem były wranglery, które można było kupić w Pewex, albo na ciuchach, co wówczas zupełnie inne znaczenie miało, aniżeli dziś. Levisy, spodnie z mocnego błękitnego płótna wzmocnione nitami przy kieszeniach, tylko dlatego, żeby się poszukiwaczom złota na dalekiej Alasce od bryłek zbyt szybko nie obrywały, szybko stały się hitem i do dziś są. Klasyczne, proste, stale są na topie. I jak w tamtych czasach, kiedy ja byłam nastolatką, tak i dziś bywają obiektem pożądania. Bo choć można je kupić w sklepach w całym kraju, to jednak są bardzo drogie. I cały czas są obiektem westchnień kolejnych pokoleń ludzieńków, którzy lubią dżinsy, trapery, wygodne bluzy i życie w plenerze. Dodam tylko, że levisy, jak i ich pewna jeszcze droższa mutacja to jedyne takie spodnie, w których można iść na rajd, na aukcję bydła, ale i do teatru. Wielu, bardzo wielu z nas ma sentyment do tej marki. A tak niewielu wie, że początek był taki – mocne, wygodne spodnie wzmacniane nitami przy kieszeniach, które wymyślił pewien przedsiębiorczy Żyd rodem z Niemiec.

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x