Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje »
Augusta, Gizeli, Ludomiry , 7 maja 2024

Nieoczywiste, ale jakże fantastyczne spotkanie

2016-02-01, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje

Nigdy nie wiesz, co zobaczysz za rogiem ulicy, choć może się wydawać, że wiesz. Właśnie takie coś mnie się przydarzyło wieczorem w stołecznym mieście Syrenki.

Sobota, wczesny wieczór, stolica, główny dworzec pociągowy. Do pociągu do miasta nad trzema rzekami zostały mi trzy godziny. Jeszcze nie wiem, że mój telefon zaginął. Wiem, że mam trochę czasu, aby poczekać na połączenie, które mnie dowiezie do miasta Warty, Kłodawki i Srebrnej. Idę więc przez centralny, ciągle w przebudowie, a tu nagle zaskok. Nie, myślę sobie, przecież to nie jest możliwe. No bo co by na tym centralniaku robiła siostra Michaela Rak? Podchodzę, a jednak… Nieoczywiste spotkanie staje się faktem. Na plastikowym, niewygodnym krzesełku siedzi siostra Michaela, ta Michaela, która rozkręciła Hospicjum św. Kamila. Siostra, którą we wdzięcznej pamięci mają setki gorzowian. Witamy się serdecznie, bo mam ten zaszczyt i przyjemność, że siostrę znam i lubię, mam nadzieję ze wzajemnością, oraz ogromnie szanuję.

Był czas na rozmowę. Okazuje się, że to już osiem lat mija, od kiedy siostra Michaela dowodzi hospicjum w Wilnie. Już osiem lat. A w stolicy była, bo miała spotkania w ważnych miejscach, a teraz czeka na autobus rejsowy do Wilna. No i popłynęły opowieści o tym, jak w tym Wilnie wiedzie się charyzmatycznej zakonnicy, która potrafi wszystko. O tym, jak zabiega o pieniądze na wileńskie hospicjum, a to bagatela, 30 tys. euro na miesiąc trzeba, żeby działało, o tym, jak ideą hospicyjną zaraża kolejne środowiska, o tym, jak udaje się w Wilnie, tym wielonarodowym, wielowyznaniowym mitycznym Wilnie, zasypywać wąwozy uprzedzeń i niechęci, o tym, jak w wileńskim hospicjum obok siebie pracują w zgodzie i harmonii ludzie różnych wyznań i narodowości.

Ale też było wiele pytań o miasto nad trzema rzekami, o jego kondycję, o to, jak tu się nam plecie. I troska, jednak troska, o to, co tu. Bo przecież siostra Michaela spędziła kawał życia nad Wartą i ciągle czuje sentyment do miasta, do ludzi, których tu poznała, a których stale pamięta.

Dostaję na pożegnanie wizerunek Matki Boskiej Ostrobramskiej, ale nie taki oczywisty, tylko taki inny, malowany na desce (już stoi na półce, obok świętej Nino, tej od chrystianizacji Gruzji), serdeczne słowo na pożegnanie oraz zaproszenie do Wilna. Zaproszenie podparte słowem – koniecznie przyjedź, bo od lat siostra Michaela mówi do mnie po imieniu. No i pojadę do Wilna, pojadę do tego miejsca, a może potem i słówko napiszę. Na pewno pojadę. Bo spotkania z siostrą Michaelą mają zawsze ciekawą temperaturę, są przyjemnością jedyną w sobie.

To takie nieoczywiste i zwyczajnie niemożliwe, a jednak odbyte spotkanie na paskudnym cały czas centralniaku stołecznym poczytuję sobie za jakiś dobry znak, za dobrą wróżbę, że jednak nie do końca wszystko jest bez sensu.

A potem już w pociągu odkrywam, że nie ma mego telefonu. Szlag i wszyscy diabli sprawili, że komunikator ze światem zaginął. Trzeba było dojechać do miasta na siedmiu wzgórzach, żeby się przekonać, że jednak nie, nie zaginął, ale że jest. Tyle tylko, że zamiast być w torebusiu podręcznym, z którym zawsze podróżuję, schował się i spokojnie sobie leżał w torbie kanapkowej w plecaku, z którym też zawsze podróżuję… Ale to wiele, wiele godzin później odkryłam. No cóż…

A teraz o podróży do stolicy słów parę. No i jak fajnie, jak dobrze, że mamy pociąg do stolicy, nocny i bezpośredni, znaczy przesiadać się nie trzeba. Tylko jaka szkoda, że ten pociąg jest dwa razy podczas podróży przeczepiany do innych składów i rzeczywisty czas podróży jest o przynajmniej półtorej godziny krótszy, aniżeli rozkładowy. I kiedy tak człowiek sobie późną wieczorną godziną spędza czas najpierw na bocznicy kolejowej w miejscu Krzyż, a potem w stołecznym mieście koziołków i Złotej Kaplicy, to jednak szlag jaśnisty zaczyna go dość mocno trafiać. Bo to czas stracony, późne i bezsensowne godziny, kiedy nawet ich zabić czytaniem nie można, bo ciemno, choć oko wykol. Takie to oto, mocno kulawe jest połączenie do tam.

Ale jeszcze bardziej kulawe jest nocne połączenie z miasta Syrenki do grodu nad trzema rzekami. Bo jest pociąg, który dojeżdża do Krzyża…. I tu się trzeba przesiąść. To czarna dziura, miejsce fatalne. Ktoś mnie jakiś czas temu objaśnił, że stacja wyremontowana, dobrze wszystko trybi.

A guzik tam trybi. To, że powtórzę, czarna dziura jest. Miejsce, w którym trzeba spędzić jakiś czas na niewygodnym plastikowym krzesełku. A nie ma nawet marnego automatu, w którym za 3 zł, albo i za 5 zł można kupić coś ciepłego do picia. Nie ma nic. NIC. To opresyjne miejsce, o którym Bogi wszelakie zapomniały. Godzina i kwadrans tam spędzone ciemną nocą, nad ranem tak po prawdzie, to kara za niepopełnione winy. Na szczęście szynobusik do miasta nad trzema rzekami i dalej do kolejnego miasta nad trzema rzekami odjeżdża punktualnie. Miły pan konduktor budzi mnie w Santoku. Dobrze jest…

Pojechałam i wróciłam. Przeżyłam. Ale na Bogi wszelakie, nikt mnie nie przekona, że takie karkołomne połączenia miasta na siedmiu wzgórzach ze stolicą kraju między dwiema rzekami z cezurą tej trzeciej największej po środku, to dobre rozwiązanie.

Nie, nie jest dobre. To rozwiązanie na odczepkę, to potraktowanie nas tu żyjących z pogardą, potwierdzenie tego, że miasto i jego mieszkańcy to kurnik, o który dbać nie trzeba. Bo i tak ludzie zadowolą się takimi protezkami. Ważne jest, że można bezkonfliktowo i wygodnie dojechać do i z Winnego Grodu. Oczywiście w myśleniu urzędników…

No zwyczajnie, kiedy już usiadłam we własnym domu na kanapie, po dość intensywnych godzinach tam w podróży, w samym mieście i z powrotem tu w podróży, kiedy miałam w rękach kubek z ciepłą herbatą, i kiedy myślałam o tych intensywnych godzinach, to czas podróży zjawił się jako czarne godziny.

Czarne godziny, bo można byłoby lepiej. Ale przecież urzędnicy od połączeń kolejowych oraz inni ważni nie jeżdżą takimi środkami lokomocji. I moim zdaniem, mają gdzieś podróżnych. Ważne, aby tabelki się zgadzały, zwłaszcza te excelowskie, bo one ze wszystkim dadzą sobie radę. No cóż…

Ps. Szlag i wszystkie plagi świata. To nie była dobra informacja na niedzielny wieczór, kiedy w końcu uruchomiłam komputer. Odszedł na jazzową Niebieską Łąkę Janusz Muniak. Słuchałam Go wielokrotnie na żywo. Bywał w Jazz, przyjaźnił się z Prezesem Dziekańskim. Dla nas fanów był guru. Miły, zawsze słówko zamienił. A tu masz… Odszedł. Ja wiem i rozumiem, że taka jest kolej rzeczy. I nawet we własnym mózgu już sobie tę prawdę ułożyłam. Ale kiedy dowiaduję się, że kolejny ktoś odszedł, ktoś dla mnie ważny, to znów wraca to poczucie straty. Straty trudnej do zastąpienia. Bo wcale nie jest prawdą, że nie ma takich ludzi, których nie dałoby się zastąpić. Są. Janusz Muniak do nich należy….

Spokojnego odpoczynku na Niebieskiej Jazzowej Łące, albo lepiej w Niebieskiej Jazzowej Piwnicy z nimi wszystkimi….

Żal.

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x