Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje »
Beniny, Filipa, Judyty , 6 maja 2024

Z perspektywy tramwajowych podróży

2015-12-15, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje

OK. No może określenie tramwajowe podróże jest na wyrost. Wobec tego niech będzie z tramwajowego jeżdżenia po mieście w te i wewte.

Najeździłam się wczoraj po mieście bimbkami, jak dawno nie. Ano jakoś tak wyszło. I ciekawe konkluzje mnie naszły.

Pierwsze zdarzenie było takie. Musiałam na termin zdążyć do centrum, bo ktoś na mnie czekał w pilnej sprawie. No i wiadomo, że jak się komuś, w tym przypadku mnie, się spieszy, to musi, zwyczajnie musi zadziałać prawo Murphy’ego. No i stało się. Tramwaj jakoś tak dziwnie zatrząsł i się zatrzymał. Na rondzie Santockim to było. Minęła minutka, potem druga i jeszcze kolejna. Ludki zaczęły się zastanawiać, co się stało, aż tu nagle wszyscy usłyszeli komunikat, jaki wygłosił pan motorniczy do jakiegoś swego kierownika, że tramwaj nie jedzie, bo… prądu nie ma. No i masz ci babo placek. Mnie się spieszy, a tu pech. No nic, pomyślałam, że jak prąd sobie poszedł, to może zaraz przyjdzie. Ale inni nie, zwłaszcza taki krewki pan, który zaczął złorzeczyć panu motorniczemu, jakby to on był winny, że prąd sobie gdzieś poszedł. Mało przyjemnie się zrobiło.

Inni towarzysze podróży uziemieni brakiem prądu zaczęli bronić motorniczego, bo cóż on winien ucieczki prądu z tego oto kabla.

A mnie dopadła taka oto konstatacja, że jak łatwo dziś obsobaczyć i to w brzydki sposób miłego motorniczego za to, że bimbka nie jedzie. A pan motorniczy jest tylko przykładem coraz częstszych zachowań. Bo jakżesz łatwo właśnie tak bluznąć grubym słowem, dać upust frustracji, tylko naburczeć w najlepszym przypadku, a obrazić i zniesławić w najgorszym. Ale po co tak? Przecież można po prostu zwyczajnie się zapytać, co się stało. Potem znaleźć najlepsze rozwiązanie. Nie mówię o Wersalu, ale o dobrym i godnym zachowaniu.

Pan motorniczy na szczęście nie podjął dialogu (choć to chyba w tym przypadku zbyt wielkie słowo), nie dał się sprowokować, tylko spokojnie czekał na komunikat, co dalej. No i ten komunikat przyszedł bardzo szybko. Bimbka ruszyła, a krewki pasażer poszedł na sam koniec wagonika, bo mu chyba się wstyd zrobiło za grube słowa. A inni pasażerowie tylko życzliwie komentowali, że po co te nerwy…

A potem podróż druga. Na wysokości III Liceum Ogólnokształcącego wzrok pasażerów przykuła karetka stojąca na światłach. Przy szkole, od strony ulicy Szkolnej. Na przystanku wsiedli uczniowie szkoły i się wyjaśniło, że jakaś szkolna żulerka pobiła chłopaka, ucznia III klasy gimnazjum, do tego stopnia, że trzeba było wezwać karetkę. Przyjechała też policja. No a uczniowie szkoły mieli tylko jedną kwestię – że w szkole będzie łaźnia na drugi dzień, czyli dziś. I dyrekcja oraz wychowawcy zatrują im dzień pogadankami o godnych zachowaniach, o trosce o kolegę, o tym, jak się zachowywać. Dopytałam na okoliczność jedną z dziewczyn, która wysiadła na moim przystanku i dowiedziałam się, że u nich w szkole zawsze tak jest. Kiedy coś się takiego dzieje, takie graniczne wydarzenia, to dyrekcja oraz wychowawcy „zatruwają uczniom dzień, są kazania, pogadanki, napomnienia, no takie dawanie do wiwatu”.

No i powiem, że dusza moja się uradowała. To znaczy, że w szkołach w mieście na siedmiu wzgórzach jednak są normalni nauczyciele, którzy w takich sytuacjach reagują. Bo skoro narzekają na te „trucia pedagogiczne” uczniowie, to znaczy, że tak jest. I bardzo, bardzo dobrze. Bo za moich czasów szkolnych, to chyba gdzieś w epoce kredy było, takie zachowania pedagogów były standardem. Zawsze truli, przy każdej okazji, nawet nie było potrzeby, żeby ktoś kogoś pobił. Wystarczyło, że raz przyszliśmy wszyscy do szkoły, cała moja licealna klasa, w czerwonych swetrach, a wszak obowiązywała czerń albo granat. Truli, ech, znaczy wychowywali. I teraz też, powołując się na słowa uczniów, też wychowują. Może szkoda, że w przypadku pewnej Marysi takiego gestu nie było. I dlatego poniekąd mamy teraz to, co mamy. No cóż.

No i trzecie spostrzeżenie z tramwajowego wojażowania po mieście. No zwyczajnie nie uwierzyłam. Na placyku przy byłym kinie Słońce porządki trwają. Sprzątanie tego bardaku – jak mówiła moja śp. babcia Marianna, kiedy widziała totalny nieporządek. Coś się jednak nowej magistrackiej władzy udało. Choć akurat porządkowanie wejścia na Szlak Królewski, jak z lubością ul. Chrobrego i kawałek Mieszka co niektórzy nazywają, tak expressis verbis władza nie obiecywała, ale jednak się udało. No i dobrze. A nawet bardzo. Może to dobra jaskółka w kwestii „miasto ma być jak dom, ciepły i czysty” – cytat z szeryfa. Oby tak dalej. Bo to jest gest w stronę ludzi… Ich wygody życia, a mojej estetycznej potrzeby ładu w mieście.

Szkoda tylko, że ziółka zostały zmarnowane. A ja bym sobie tak trochę wcześniej poskubała listeczków, trochę nasuszyła, i może magistratowi makaron z ziółkami w podzięce zaniosła. Szkoda.

No i tyle dziwnych obrazków z podróżowania bimbkami w te i wewte po mieście na siedmiu wzgórzach. Prawda, ile można zauważyć, kiedy się porusza właśnie tramwajami. Ja je uwielbiam.

P.S. Dziś o 17.00 w Wojewódzkiej i Miejskiej Bibliotece Publicznej w ramach cyklu „Nowa Marchia – prowincja zapomniana – Ziemia Lubuska - wspólne korzenie” spotkanie z panią profesor Beatą Halicką, autorką już głośnej i kontrowersyjnie odbieranej książki „Polski Dziki Zachód. Przymusowe migracje i oswajanie Nadodrza 1945-1948”. Spotkanie naturalnie jest otwarte dla wszystkich. Ciekawe to może być, bo w pamięci zbiorowej wypieramy niewygodne fakty, że od zimy 1945 roku do wiosny tegoż to była ziemia niczyja, a od wiosny do 1948 roku też trochę niczyja… Prof. Beata Halicka to porządkuje, nazywa niewygodne prawdy, prostuje legendy, sprowadza je do tego, co tu się rzeczywiście działo, a o czym może niekoniecznie co niektórzy chcieliby pamiętać. Pamiętać, pamiętają, ale po co o tym mówić? No i właśnie prof. Halicka z takimi postawami się rozprawia. Może być ciekawie. Ja bardzo, bardzo chciałaby być. I mam nadzieję, że jakoś tak zdążę i książkę sobie nabędę. Grażynie gratuluję, że jednak doprowadziła do spotkania z prof. Halicką, a panu dyrektorowi Edwardowi Jaworskiemu tego, że ma takich ludzi u siebie, którzy wiedzą, co się dzieje, oraz tego, że się nie boi plucia. Bo będzie, bo legenda mówi – my tu przyjechaliśmy, zamieszkaliśmy i to nasza nowa ojczyzna była. No nie. Tak pięknie, to jednak nie było. Zobaczymy, co pani prof. Beata Halicka nam powie. Raczej nic nowego, ale po raz chyba zaledwie drugi otwartym tekstem tu, że tu był Dziki Zachód. No i chwała jej za to, że napisała tę książkę.

P.S. 2. Mam w domu! Mam. Nareszcie książkę Witolda Szolgini „Na Wesołej Lwowskiej Fali”, czyli dialogi Szczepcia i Tońcia, czyli gwiazd radia lwowskiego oraz bohaterów kilku filmów. Z nimi tak jest, jak z żydowskim szmoncesem. A aby wiadomo było, o co mnie chodzi, to tu przykład żydowskiego szmoncesu w wybornym wykonaniu Kazimierza Brusikiewicza i Jana Kobuszewskiego. My Żydzi mamy tak, że czasami śmiejemy się z nas samych, a jak to na scenę biorą wielcy aktorzy, to tylko radość jest.

https://www.youtube.com/watch?v=lKLiIocg-C0

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x