Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje »
Floriana, Michała, Moniki , 4 maja 2024

No i zapełniają nam się puste witryny

2015-05-06, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje

A przynajmniej jedna. W dawnej galerii, którą prowadziła przez lata moja przemiła znajoma, a potem przez pewien czas była urocza knajpka z Dezyderatą na suficie, pojawiła się ramówka szkoły.

Mam na myśli pomieszczenie przy Wełnianym Rynku, które przed laty, ale i przez kilka lat następnych było cudną wizytóweczką miasta nad trzema rzekami. Tam była galeria sprzedażna, potem fantastyczna knajpka, potem sklep, potem salon fryzjerski a teraz jest pusto.

No nie do końca, bo stanął tam w oknie manekin ubrany w fantazyjną suknię oraz coś tam jeszcze. I jest to reklama Zespołu Szkół Odzieżowych. Dobre i to, choć uważam, że akurat tego miejsca zwyczajnie szkoda. Żal, bo pięknie zaaranżowane wnętrze zostało zdewastowane przez liczne przeróbki i z urokliwego czegoś, z autografami ciekawych ludzi z Polski i świata na pewnym filarze pozostała smętna skorupa, pusty miejski lokal, jakich w centrum jest wiele.

Z moich niekoniecznie licznych podróży po rzeczywistości bliższej i tej odrobineczkę dalszej wiem, że o takie miejsca dba się specjalnie. Nie wspominam o knajpce w pobliżu Schodów Hiszpańskich w Rzymie, gdzie można zobaczyć świadectwa obecności w tym miejscu wielu wielki, w tym naszych największych romantyków. Rzym generalnie jest drogi, ale ta knajpka szczególnie, właśnie przez dotyk historii (śmieszne, bo Rzym jest cały świadectwem kultury Europy. Bo z Grecji, a potem z Rzymu cała europejska cywilizacja się wzięła). Podobne miejsca można zobaczyć w Pradze czeskiej – nota bene moja wielka miłość, chyba największa, ale i w innych miejscach też. I jakoś się to trzyma, u nas niestety nie. Lata temu w Teatrze Osterwy ktoś podjął dziwaczną decyzję, że trzeba zrobić remont i zamalować ścianę, gdzie się też goście znamienici podpisywali. No żal. Taki sam los spotkał byłą galerię.

Jakoś inne aktywności tam się nie sprawdzają, więc lokal z wielką tradycją i ciekawymi wydarzeniami (jaka szkoda, że budynki mówić nie umieją) został w końcu bezosobowym pomieszczenie, który teraz dziury w centrum łata wystawką. Ładną, ale to nie nowość, bo wszak Zespół Szkół Odzieżowych nie raz i nie dwa udowodnił, że kształci fachowców, że pracuje tam świetna kadra, że ludzie, którzy się tam uczą, mają pojęcie i pomysły. Dlatego dobrze, że taka zmiana nastąpiła i jednak pusta witryna nie straszy smutną pustką i wielkimi ogłoszeniami o kolejnym przetargu. Źle, bo to tylko wystawka, bo zwyczajnie szkoda takich fajnych miejsc. No szkoda.

A teraz z innego kątka. Szłam sobie wczesnym wieczorem w rzadkich kroplach deszczu przez ul. 30 Stycznia. Często tamtędy chodzę, bo tam mieszkam. Ale jakoś wczoraj wieczór zobaczyłam. ZOBACZYŁAM. Bo klony kuliste pokryły się liściem, bo drzewa zrobiły się piękne. Bo nagle ta odchodząca od Szlaku Królewskiego ulica stała się piękna. I tak sobie stałam tam, blisko własnego domu, i tak sobie dumałam nad utraconym. Utracone w naszym przypadku polega na tym, że nie tylko teraz, ale i wcześniej ktoś z rozmysłem, być może dla własnych celów niszczy to piękne jednak miasto. Bo ktoś, nazwisko pamiętam i nigdy nie zapomnę, wydziabał klony kuliste z Chrobrego i uczynił tę ulicę pustynią. Ktoś cały czas zaprowadza dziwne zmiany. A może trzeba byłoby się trzymać planów, jakie na rozwój, albo tylko na utrzymanie centrum mieli Niemcy. Nie jestem germanofilką, wręcz odwrotnie. Ale doceniam to, co właśnie Niemcy, genetyczni i historyczni mieszkańcy tego wówczas ślicznego miasta nad trzema rzekami chcieli robić i robili, aby ono było piękne. A potem przyszła polska historia i mamy, to co mamy. No i jaki żal i smutek wielki. Ale na szczęście plany szalonej ogrodniczki nie sięgnęły ul. 30 Stycznia.

Ulica może mocno paradna nie jest, bo domy zdegradowane i czasami na progu siedzą lokalsi – nieszkodliwi, zaręczam tym, którzy się boją tędy chodzić, i nawet jak coś piją, to wobec innych mają jedno pytanie – Pani ładna, panie ładny, a może tak 50 gr., bo do trunku nam brakuje. Nie są napastliwi ani szkodliwi. Tylko pytają. I nie trzeba się przerażać. Jak kto wrażliwy na urodę miejsca jest, to polecam jak w dym (lokalsami nie należy się przejmować – wieczorami ich zwykle nie ma. Rezydują na progach kamienic wcześniej).  Akurat ul. 30 Stycznia zachowała tę urodę, którą jej nadali ci, co myśleli o historycznym dziś Nowym Mieście, wówczas, w latach kiedy powstawała ta dzielnica, jako o miejscu zamieszkania bogatych i zamożnych landsberskich mieszczan. Zasobnych i zapobiegliwych, bo w przyziemiu do dziś są mieszkania, które zamieszkiwała służba albo inni pomocni w obsłudze zamożnych mieszczan. I do dziś tam ludzie mieszkają. A skoro sobie tak gadulam o ulicach mego przyszywanego miasta, to warto przy okazji zapuścić się na ul. Dąbrowskiego. Tu w kilku starych kamienicach przy bramach, po ich prawej stronie na wysokości mojej głowy (krasnoludek polski jestem, więc niewysoko) można zobaczyć podłużne ślady po czymś, wąskie prostokąty, ślady widoczne są do teraz. To mezuzy. To znaki, że mieszkali tu zamożni Żydzi. Niekoniecznie mocno wierzący i praktykujący, ale na tyle przywiązani do tradycji wiary, że umieszczali mezuzy właśnie. Lata temu prowadziłam Nowym Miastem wycieczkę i ci ludzie pytali mnie o obecność Żydów. Trochę i o tym mówiłam, powiedziałam, że ślady znaleźć można. A oni, moja wycieczka, je znaleźli. Byli wdzięczni, po prawdzie nie było za co. I dziś, jak kto chce, też prowadzę tym śladem. Co prawda, rzadko mnie się zdarza.

Konkludując. Choć szalona miejska ogrodniczka ówczesna wydziabała nam drzewa, to jednak na Nowym Mieście można znaleźć cudne kawałeczki. I te kawałeczki są znakiem tego, że to jednak piękne miasto było kiedyś, oraz nadal jest. W ograniczonym zakresie, ale jednak jest.

Więc apel – nie psujmy więcej, zadbajmy. Bo choć to moje miasto przyszywane jest, ale jednak na ten moment moje jest. Nie psujmy go dalej.

P.S. Nie będzie dziś o wydarzeniach. Ale za to informacja, co ja jakiś czas nas czeka za sprawą książnicy wojewódzkiej. Jak pisze Danuta Zielińska: 12 maja (wtorek) 2015 r. (godz. 17.00, sala nr 110) spotkanie z okazji tygodnia bibliotek, bibliotekarskiego święta. Gościem pierwszej części spotkania będzie Krzysztof Bandoła-Skierski  z Biblioteki Synodu Kościoła Ewangelicko-Reformowanego w Warszawie, który opowie o zbiorach Biblioteki, a szczególnie o XVI-wiecznym cymelium – 12-języcznnym „Poliglocie norymberskim” (Poliglota Eliasa Huttera) wydanym w 1599 roku w Norymberdze, prawdopodobnie przez oficynę A. Dietricha. Dzieło zawiera kompletny tekst Ewangelii (Ewangelistów Mateusza, Marka, Łukasza i Jana), m.in. w języku polskim, który zaczerpnięty został z jednej z najważniejszych i najcenniejszych edycji Biblii – słynnej Biblii Brzeskiej (pińczowskiej, Radziwiłłowskiej) z 1563 roku. Zainteresowani będą mieli możliwość obejrzenia cennej księgi.

Następnie gorzowski regionalista i historyk Zdzisław Linkowski (były dyrektor Muzeum Lubuskiego im. Jana Dekerta) przedstawi postać Jana Daniela Janockiego (1720-1786) – wybitnego bibliotekarza (prefekta Biblioteki Załuskich) i bibliografa, który urodził się w Międzychodzie, a jego imieniem została nazwana jedna z ulic na gorzowskim Górczynie.

Serce polonisty cieszy się bardzo. Tak samo, jak we Wrocławiu na widok Ossolineum i rzeźby Angelusa. No cóż, polonista tak ma, że jak może doświadczyć bliskości tekstów kultury, o których musiał zdawać na egzaminie, to jednak serce kołacze mu mocno. Ja tak mam. Bo poza muzyką, księgi są tym czymś, co jest solą polonisty. A stare, to już radość wielka. Mam nawet rękawiczki. Ale i tak mnie na pewno nie pozwolą usiąść i poprzeglądać, bo to cenna księga jest. Nawet rękawiczki nie pomogą. No cóż, przeżyję. Pogapię się z daleka. Ale żal będzie.

P.S. 2. Jaskółki domowe uprzejmie donoszą – Nie można Ochwat do ksiąg dopuścić, bo zapomni adresu do domu, choć z książnicy wojewódzkiej bardzo blisko ma. Jak czasami sięgamy po starą książkę z poezjami Słowackiego, co to Ochwat ją ma, to zaraz karczemna awantura jest. Bo nie wolno jej dotykać. No cóż, Ochwat tak ma. Książek nie dotykamy, cudem płytki nam pozwala przeglądać (nie pozwalam, ale ptaki nie pytają, tylko ordynują. Właśnie zaczęły słuchanie „Noce w ogrodach Hiszpanii” Manuela de Fali, chyba z tego ciepła im się wzięło).

No cóż.

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x