Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Na szlaku »
Jarosława, Marka, Wiki , 25 kwietnia 2024

Przez Wenezuelę: Roślinna kość słoniowa, klop i „suszarka”

2016-02-01, Na szlaku

Człowiek, jako specyficzne zwierzę, zabija także dla przyjemności i dla zysku. Zawsze twierdzę, a jest to moja absolutnie prywatna opinia, że stworzenie człowieka było największym brakoróbstwem Istoty Boskiej czy też Przyrody, jak kto woli.

medium_news_header_13737.jpg

Może, gdyby Istota stworzyła nas np. trzeciego dnia, gdy była mniej zmęczona, a nie szóstego, gdy się już urobiła po łokcie, to by było lepiej? A Przyroda też mogła nie zwlekać te miliardy lat, gdy już tyle „dobra” rozdała, a nam co zostało?

W każdym razie mordercy w ludzkiej skórze wszelkiej maści zabijali słonie, by paniusia jedna z drugą mogła mieć np. uchwyt parasolki z kości słoniowej. To samo dotyczyło wielorybów i morsów. I dziś nie brakuje takich pomyleńców.

Tymczasem na kontynencie południowoamerykańskim rosły sobie i rosną nadal drzewa o nazwie tagua. Od Panamy, przez Wenezuelę, Kolumbię, Ekwador po Peru w górskich lasach deszczowych. Są to palmy, a inna ich nazwa, to roślinna kość słoniowa, a po angielsku ivory nut-palms.

Palma ta rośnie do 5 metrów wysokości i po 15 latach ma owoce. Plon owocowy zbierany jest trzy razy w roku. A co? Jak owocować, to owocować. Te owoce, to swoisty orzech wypełniony migdałami wielkości kurzego jajka. W początkowej fazie te „migdały” są miękkie i można je jeść, co ochoczo czyni wszelka fauna, w tym dwunogi nieopierzone.

Ale potem twardnieją, że strach! Orzechy, nie dwunogi. Ich naturalnym kolorem jest biały. Po ręcznym zebraniu, dzięki czemu nie niszczy się drzew, trwa suszenie przez 4 do 6 miesięcy. I po wysuszeniu uzyskuje się produkt ostateczny do produkcji różnego rodzaju wyrobów handlowych, głównie biżuterii.

Owoce te są nietłukące, odporne i przede wszystkim piękne. Stanowią wdzięczny obiekt obróbki. Naturalnie są białe, ale można je barwić ciepłymi, pastelowymi kolorami. W swych właściwościach są lepsze od kości słoniowej.

Ale próżność ludzka (- co to, taki orzech z palmy, phi!, ja zabiłem słonia – pysznił się jeden głupek z drugim) kazała zabijać słonie dla pozyskania kości słoniowej. Także inne zwierzęta. Mimo to z tagua robiono do początków XX wieku różnego rodzaju wyroby, a potem nastała era plastiku. Bogacze zaś nadal gustowali w kości zwierzęcej.

Badania, jakie poczyniono ostatnio wskazują, że i w epoce wiktoriańskiej szereg wyrobów będących rzekomo kością słoniową jest zrobionych właśnie z tagua.

Od kilkudziesięciu lat, gdy walka w obronie słoni przybrała na sile, tagua okazała się ratunkiem dla tych wielkich ssaków. Najwięksi projektanci mody z takich ośrodków jak Mediolan, Paryż, Londyn czy Nowy Jork zamawiają wyroby z tego drewna.

Dziś tagua jest to produkt o najwyższej wartości handlowej i źródło utrzymania wielu leśnych ludów wspomnianych już krajów latynoskich.

Jako ciekawostkę można podać, że sama palma tagua jest wykorzystywana do cna. Z pnia robi się podłogi, z liści okrycia dachu, korzenie, to lekarstwa, z pędów miotły, mleczny sok jako napitek, a pocięte odpadki i liście, to karma dla bydła. Cudo? Cudo.

I my na wyroby z tego cuda mieliśmy natrafić w Tintorero, małym miasteczku na południe od stolicy stanu Lara. Jest tam targ i stragany i ponoć wiedzą miejscowi, kto to są turyści, czyli tacy jak my.

Jak nas na wstępie poinformowano w wielkiej Wenezueli, kraju nieturystycznym, są tylko trzy miejsca, gdzie można coś kupić na pamiątkę.

Jest to właśnie Tintorero na zachodzie, Canaima na południowo- wschodnim krańcu kraju i lotnisko w Caracas. Na lotnisku w Caracas byliśmy trzy razy i ręczę, że jeśli czegoś się nie kupi w interiorze, to tu można dostać co najwyżej plastikowy gadżet.

Zajechaliśmy więc na ów przesławny targ w Tintorero i… lekkie rozczarowanie. To nie targ jak np. w ekwadorskim Otavalo, gdzie stragany i inne stoiska handlowe ciągną się setkami metrów i nawet nie byliśmy w stanie ich wszystkich obejść.

A tutaj dwie uliczki odchodzące od placu – parkingu, trochę sklepików z tym samym i wsio. Idziemy od sklepiku do sklepiku i nic. Gdzie tagua? Na początku ludziska nie bardzo rozumieli o co nam chodzi. „Tagua? – patrzyli zdumieni. Potem się wyjaśniło. Oni, w swoim wenezuelskim hiszpańskim, mówią nie „tagua” , ale „tała”. Podobnie na wodę nie „akwa”, ale „ała”.

No to, kochani, gdzie te „tała”? – pytamy już poprawnie.

A że one, te ludziska kochane, uczynne, uśmiechnięte, przyjazne, to zamiast do nas strzelać z biodra, widząc rozczarowanie na twarzach gringos, rzucili się ku pomocy. Jedna taka pani tubyłka coś zaczęła tłumaczyć pokazując ręką i do lewa, i do prawa, a inni stali obok i potakiwali głowami, że mówi dobrze, a może nawet lepiej niżby mogła, więc niech mówi dalej...

A z tego jej mówienia wyszło, że są tu dwa sklepiki z wyrobami z tagua, przepraszam - „tała”, o, jeden tu, a drugi tam, na tamtej uliczce, ale właściciela jeszcze nie ma, chociaż powinien być, ale go nie ma , ale żeby się nie martwić, bo przyjdzie, może nawet jeszcze dzisiaj, najdalej jutro, no chyba że pojutrze, a na razie możemy kupić to samo, tylko zrobione z drewna dębowego u niej, albo u sąsiadów…

Gdy rozczarowanie na naszych twarzach zrobiło się jednak takie, że zmiękczyłoby nawet twardy wyrób z roślinnej kości słoniowej, jeden z uczestników zgromadzenia, znaczy się tubylec, wyjął telefon i „halo” do tego właściciela, co mógł przyjść dzisiaj, a może jutro, a może… Kto go tam wie?

Ta interwencja telefoniczna spotkała się z ogólną aprobatą zgromadzonych sprzedawców, bo innych ludzi tu nie zauważyliśmy, nie mówiąc o naszym entuzjazmie.

I co? I stał się cud. Po niedługim czasie zjawił się właściciel. Sklepiki otworzył, a my do zakupów. Biżuteria, zwierzątka, ot, drobnostki, ale rzeczywiście piękne. Cudeńka.

No, a po nich, było siusiu. Z owym siusiu, to w Wenezueli jest czasami problem. Nigdy człowiek nie jest pewien, gdzie natrafi na czcigodny przybytek. Niejeden raz wspominaliśmy z Ewą Chiny, gdzie z tym nie było najmniejszego problemu.

Ale cóż, tu jest Wenezuela i nigdy nie jesteś pewien, czy będzie kibelek, ale jednego możesz być w tym kraju pewien – pogody.

Okazało się że na całe sławne Tintorero był jeden tzw. klop, czyli jedno dostępne oczko obok restauracji, a raczej obok lokaliku co robił za restaurację. Oczko było w klasycznej wygódce na podwórku. I był w tym klopie haczyk! Nie było jednak papieru. Ale bo i po co?

Obok, w tej samej wygódce, za ścianką, też na haczyk była „łazienka”, czyli półbrodzik, gdzie można było się po czynnościach wykonanych  po sąsiedzku obmyć. Wycierać nie trzeba niczego, bo wokół upał i wszystko schnie jak potrzeba, więc i ręczników nie było. Po wyjściu z „łazienki”, na oczach biesiadników restauracyjnych, bo tam ścian nie ma, się schnie i już po 2-3 minutach można naciągnąć galotki i spodnie, bo „cielesność” wyschła. No, ludziska kochane, sorry, ale taki tam klimat. Gdy ty schniesz na goluśko, inny tuptuś będący „w potrzebie” zamyka już haczyk.

W Wenezueli, w interiorze, trzeba się załatwić na zapas. Inaczej nie wyrobisz, tylko zrobisz. To nie wyprawa dla ludzi ze słabym pęcherzem i wymaganiami, by np. był papier o zapachu morskiej bryzy. Z głębi kraju do morza bardzo daleko i zapach takowy nie dochodzi.

Marek Bucholski

Od redakcji: Jest to fragment książki Marka Bucholskiego, „Podróże do miejsc czarownych”, prawnika, podróżnika, gorzowskiego dziennikarza, podróżującego po świecie z żoną Ewą. Książka jest dostępna w Wojewódzkiej i Miejskiej Bibliotece Publicznej w Gorzowie oraz w Wydawnictwie Literackim Sonar w Gorzowie ul. Kostrzyńska 89.

 

 

                                          

 

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x