Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Na szlaku »
Kornela, Lizy, Stanisława , 8 maja 2024

Przez Etiopię: Na tropie eboli i zaginionej walizki

2016-02-06, Na szlaku

Po godzinie 1 w nocy czasu miejscowego wylądowaliśmy w Addis Abebie na lotnisku Bole, trzecim co do wielkości na kontynencie afrykańskim, które już przekroczyło sto startów i lądowań na dobę.

medium_news_header_13784.jpg

Najpierw jednak było poszukiwanie wirusa eboli. Nie przez nas, ale u nas.

Korytarz doprowadzający pasażerów do hali przylotów zaczął się zwężać, aż zmusił nas do niemal dreptania w rzędzie. Na końcu stała kamera termowizyjna i wyłapywała z tłumu osoby o podwyższonej ciepłocie ciała. Także kilku obserwatorów w białych fartuchach, którzy stali opodal kamery, wyłapywali tych, co to przylecieli, a mieli „niewyraźne” oblicza twarzy, bo wszak sama temperatura jeszcze mogła nie „podskoczyć” i kamera mogła nie wychwycić.

Wytypowanego delikwenta lubo też delikwentkę brano na bok i mierzono mu temperaturę ręcznie, a w razie potrzeby „za chachoł” i do szpitala na dalsze badania. I nie było zmiłuj, że katar czy przeziębienie, czy „ja mam immunitet”. Kordon sanitarny był bezwzględny. Później, na lokalnych lotniskach, których zaliczyliśmy trzy, na dwóch nie było kamer, ale i nie było tylu przyjezdnych osób. A szczególnie „obcych”.

Byli za to obserwatorzy w białych fartuchach bacznie przyglądający się przyjezdnym, którzy pojedynczo „defilowali” przed „trybuną”. Najmniejsze podejrzane zachowanie, niewyraźny wyraz twarzy, uciekający wzrok, nawet krople potu na czole powodowały, że przyjezdny szedł na bok, tam mierzono mu temperaturę ręcznie, a dalej według szablonu.

Na szczęście Ewa i ja byliśmy bez objawów temperaturowych, bez oczopląsu, bez kropli potu na czołach i bardzo spokojni i bardzo „wyraźni”. W Lalibeli, gdzie stała kamera, bo i turystów tu więcej (naszym samolotem przyleciało z naszą dwunastką jeszcze aż pięcioro „obcych”), uprzejmy kamerzysta pokazywał nam temperaturę. Ewa miała 35,4 stopni C, a ja 36,1.

Ale wracam do Addis Abeby. Po tej „eboli” zaczęło się postępowanie wizowe. Samolot wypełniony był Etiopczykami, więc poszli od razu na ojczyzny łono, a kilkunastu cudzoziemców stanęło karnie w kolejce do czterech okienek po wizę. Znaczy się jedna osoba, jedna wiza i cztery okienka.

W jednym okienku dawało się paszport. Tam było czytanie, czyli sylabizowanie, bo Etiopczycy mają inny alfabet, no to dukają, a potem przepisywanie do notesika naszych danych takimi ich „haczykami”. Dość to trudne, dlatego nie dziwota, że trwało długo. Potem się dreptało do drugiego okienka i tam sprawdzali w komputerze, czy może nas poszukują.

W Etiopii ostatni raz byłem tak dawno, że nie pamiętam kiedy. Raczej w poprzednim wcieleniu, ale że tu sporo odkopują starych rzeczy, to mogli odkopać w ichniejszym IPN, czyli takim „kartotekenhausie”, że kogoś zadźgałem albo i, co gorsza, coś ukradłem albo i kogo „ujadłem”, jeśli byłem np. jadowitą muchą. Ale nic nie odkopali.

Potem było tup, tup, tup do trzeciego okienka, by zapłacić 50 dolarów za wizę. Też nie proste, bo naród tu uczciwy i kwit wypisany być musiał. No i do czwartego takoż tup, tup, tup, by ów wizowy stempel dostać. Ale żeby dostać, to pani musiała wszystkie poprzednie kwity sumiennie przeczytać.

Po godzinie drugiej w nocy legalnie weszliśmy na ziemię etiopską. I chodu po bagaże. Na taśmie krążyły tylko cudzoziemskie, czyli nasze, bo etiopskie wszak już „poszły”. I dorwaliśmy jedną naszą walizkę, a drugiej ani widu, ani słychu.

W tym czasie skompletowała się nasza grupa globtroterów w sile 12 ludzi przybyłych tu, na miejsce zbiórki, dwoma samolotami. Powitania, wzajemne poznawanie się i takie tam.

Po tym wstępie organizacyjnym, zaczęła się procedura zgłaszania zaginionego bagażu. Urzędników etiopskich, zwłaszcza o w pół do trzeciej w nocy, nie bardzo to interesowało. Turecki samolot, turecki przewoźnik, a co oni do tego mają? Wystawili jakiś dokument przyjęcia zgłoszenia i już. Poza tym nie do odczytania, bo z „haczyków” ani ja, ani Ewa biegli nie jesteśmy.

W hotelu zrobiliśmy walizkowy remanent. Zaginęła walizka ze wszystkim, co w gorącej Afryce potrzebne. Poczynając od tropikalnej odzieży po repelenty „wycelowane” na owady afrykańskie (nasze środki są tam mało skuteczne) i kremy ochronne oraz lekarstwa i środki profilaktyczne niezbędne w tropikach: na malarię, na rozwolnienie, na żołądek, na gorączkę. W walizce ocalałej w połowie były zimowe rzeczy przeznaczone na Warszawę i Stambuł, jedna moja koszula letnia, sandały (na szczęście), to samo z rzeczy Ewy, ładowarki itp. drobiazgi. Pomijając już nawet wysoką temperaturę powietrza, byliśmy „ugotowani”.

Kto inny, by się załamał. Tym bardziej, że była to niedziela, sklepy pozamykane, a zresztą, co i gdzie kupić? A pojutrze już raniutko wylatujemy. Daleko na północ, pod granicę z Erytreą. No tak, kto inny by się załamał, ale nie Ewa.

Ta niemal miesięczna wyprawa przez całą Etiopię, w potwornym upale, w kurzu dlatego się nam wspaniale udała, że sprawy naszej codziennej logistyki właśnie Ewa wzięła w swe ręce. Była obiektem podziwu całej grupy, gdyż w zasadzie nie było możliwości, by gdziekolwiek cokolwiek kupić, a jednocześnie codziennie byliśmy przygotowani do trudów kolejnego dnia. Co wieczór, dzień w dzień, pranie naszych jedynych ciuchów. Do tego pogoda ducha i uśmiech sprawiały, że wiedzieliśmy, że damy radę i niegroźne wydały nam się sensacje żołądkowe na bazie tutejszego jedzenia, czy ataki owadów wszelakich i chorób potwornych, o których rozpisują się autorzy przewodników.

Zawsze uważam, że świat byłby lepiej zarządzany, gdyby to nie chłopy nim zarządzały albo przynajmniej, gdyby zarządzał ten straszny gender. W każdym razie paniom więcej władzy!

Etiopia, a w zasadzie Federalna Demokratyczna Republika Etiopii, jest niemal cztery razy większa od Polski i liczy ponad 90 milionów mieszkańców. Żyje tu 80 narodów o bardzo zróżnicowanej liczebności, używa się 200 języków i dialektów. Najbardziej rozpowszechnione języki, to semickie amharski (język obrad rządu) i tigrinia oraz afroazjatycki oromo. Języki amharski i oromo są ponadetnicznymi językami handlu. Kraj nieoficjalnie składa się z dwóch części – północy i południa.

Na północy jest nie tylko inny, surowszy klimat (nie znaczy, że zimny, o nie!), ale i innej urody ludzie. Mają brązową skórę, bardzo regularne rysy i są tu bardzo, bardzo piękne i zgrabne kobiety. Poza tym „północ” tańczy „górą”, czyli ciałem od pasa w górę. Nogi niemal nieruchome. Wiemy, bo uczestniczyliśmy w wieczorku tanecznym w Lalibelli. Na południu uroda mieszkańców jest typowo murzyńska. I tańczą „dołem”, czyli pupą i nogami. Wiem, bo tańczyłem w wiosce plemienia Ari. O tańcu wspominam, bo jest on bardzo istotną sferą życia tutejszych mieszkańców.

Dach Afryki

Etiopia, a w zasadzie cała jej północ, nie tylko góry Simen, ale cała Wyżyna Abisyńska, to „Dach Afryki”. Kilkadziesiąt szczytów, których wysokość przekracza 4 tysiące metrów.

Tylko trzy szczyty na kontynencie są wyższe od szczytów etiopskich: Kibo(5895 m npm) w masywie Kilimandżaro (Tanzania), Batian (5199 m npm) w masywie Mt. Kenia (Kenia) i szczyt Stanley(5109 m npm) w masywie Ruwenzori (Kongo-Uganda).

Nasz etiopski przewodnik, znawca kraju, obyczajów i wszelkich niuansów Etiopii, który oprowadzał nas po Addis, zajechał z nami na chwilę do hotelu Sheraton. Po co? Są w mieście co prawda tylko dwa tak luksusowe hotele - ten i Hilton, ale co to za atrakcja – hotel? Szczególnie dla globtroterów.

- W tym bardzo luksusowym hotelu, który chciałem, żebyście fizycznie dotknęli, przez tydzień przebywała polska pisarka – podróżniczka i po tygodniu wyjechała. Plonem tego pobytu był wzruszający do łez reportaż o głodującej Etiopii, której na oczy nie widziała, bo widzieć nie mogła – powiedział – I na tej samej zasadzie działają ci wszyscy z tych międzynarodowych agencji, którzy nakręcają „etiopską tragedię”, by uzasadnić to, jak bardzo są u nas potrzebni. Przejedziemy całą Etiopię, dojedziemy tam, gdzie nie ma dróg, nie ma prądu i zwróćcie uwagę, czy są gdzieś głodni ludzie, czy są ludzie nieszczęśliwi w takim potocznym rozumieniu, czy są głodne dzieci…

Ciekawostką jest, że ziemie Etiopii są tak żyzne, że gdyby wprowadzić tu nowoczesne metody uprawy rolnej, państwo to jest w stanie zaspokoić potrzeby żywnościowe całej Afryki w 70 procentach. Ale ci, którzy realnie by mogli pomóc, stawiają warunek- udział we własności i eksploatacja bogactw.

 Menel i nygus

Gdy pod koniec XIX wieku powstały zjednoczone Włochy, kolonialne karty były już rozdane między państwa „oceaniczne”, czyli Wielką Brytanię, Francję, Holandię, Hiszpanię (jej imperium właściwie już się zawaliło), Portugalię, jakieś ochłapy zacharapciły Niemcy. A piękna Italia miała tylko Erytreę, co było grandą, czyli po włosku niesprawiedliwością. No to zapragnęli więcej. Została w zasadzie jedynie sąsiednia Abisynia, która od ponad 3 tysięcy lat cieszyła się niepodległością. Po prostu granda!

W marcu 1896 roku pod Advą stanęły naprzeciw siebie 20 tysięczna armia włosko-erytrejska i 100 tysięczna armia abisyńska złożona głównie z Amharów, czyli najliczniejszego ludu północy. Włosi dostali w kuper tak, jak wcześniej Brytyjczycy od Zulusów pod Isandlwaną (1879 rok), jak później Jankesi od Wietnamczyków, czy radzieccy od Afgańczyków.

Po tym zwycięstwie Warszawa, miasto w państwie rosyjskim, oklejona została fotografiami i rysunkami zwycięskich ciemnolicych, zarośniętych żołnierzy abisyńskich, na pewno nie w paradnych mundurach, którzy pokonali „cywilizowaną, katolicką armię włoską”.

Rosja się szczyciła, bo miała niemały udział w tym zwycięstwie. Jednym z głównych dowódców abisyńskich był rosyjski generał Nikołaj Leontiew, twórca regularnej armii w tym kraju. Rosja dostarczyła też za darmo 30 tysięcy nowoczesnych karabinów oraz inny sprzęt. Po prostu „nasi” wygrali! Urrra! Urrra! Urrra! –daragije damy i gaspada. Wtedy jeszcze „tawariszczi” nie rządzili.

I wówczas to, z propagandy rosyjskiej, Warszawa dowiedziała się, że cesarz Abisynii nazywa się Menelik, też ciemny i zarośnięty, co pokazywały zdjęcia i rysunki, a jego tytuł cesarski, to negus lub nygus, w zależności od zapisu. No i kpiarski ludek warszawski utworzył dwa słowa „nygus” i „menel”. Co dziś oznaczają, nie trzeba tłumaczyć.

Krem nivea- skarb bezcenny

Aksum (także używana jest pisownia Axum) jest dziś małym miastem, hen, na północy Etiopii, rzut beretem od Erytrei. Ale kiedyś, to była potęga. W IV wieku miasto liczyło milion ludzi, gdy w tym samym czasie największe miasto Francji, Bordeaux, niespełna 30 tysięcy.

Oczywiście po sprzecznych doniesieniach z lotniska w Addis Abebie, że walizka się znalazła, a potem, że nie, że ciągle jej szukają, naszym pierwszoplanowym zadaniem było znalezienie w Aksum apteki, sklepu drogeryjnego, obojętne co, byle kupić jakieś kosmetyki, bo akurat tu był czas na takie poszukiwania. W potwornym upale ciągle pozostawaliśmy bez jakiegokolwiek kremu, czy środka antybakteryjnego. O chusteczkach dezynfekujących lepiej nie wspominać.

Na odzież postawiliśmy już krzyżyk. Gdy zobaczyliśmy, co tu się sprzedaje i w jakich rozmiarach, to postanowiliśmy przetrwać, ja - w jedynej koszuli, Ewa - w dwóch bluzkach, jakie ostały się w ocalałej walizce. Ruszyliśmy „na miasto”. Rozłożone wzdłuż praktycznie jednej ulicy, jest długie. A im upał większy, tym ta ulica dłuższa, a nogi cięższe. Pytani przechodnie nie bardzo orientowali się o co nam chodzi. Znajomość angielskiego raczej marna tak, jak nasza amharskiego, czy dominującego tu tigrajskiego.

W końcu, jak zwykle, niezawodny okazał się międzynarodowy język ręczny z pomocą reszty ciała.

Pokazywałem na słońce wymawiając nazwę owego boga światła we wszystkich znanych mi jego określeniach, a następnie nacierałem swą skórę niewidzialnym kremem, tudzież twarz, wkładając palce w niewidzialne pudełko. Ktoś w końcu zajarzył, ale wskazana droga do sklepu okazała się zła. I tak, po wielu próbach, dotarliśmy do apteki położonej w bardzo bocznej uliczce.

Ulice i uliczki poorane są głębokimi rowami, czasem dość szerokimi, w zależności od spadku terenu, by chronić ludzi i domostwa przed zalaniem. Gdy przychodzą ulewy, bez tych rowów, miasta i wsie spływałyby wraz z wodą. Informacja o tyle ważna, że poruszając się po etiopskich ulicach, owe rowy trzeba mieć zawsze na względzie. Nie uwzględnisz ich w stawianiu kroków, to rypniesz na dół i nieszczęście gotowe.

Z kolei wejścia do sklepów, czy domów są oczywiście za tymi rowami. I żeby wejść, trzeba przejść, ale nie po mostkach, czy eleganckich kładkach, a z reguły po długaśnych kamieniach położonych nad rowami. Ich ciężar gwarantuje, że nie popłyną z wodą. Ale i tu uważać trzeba, bo wszak nikt tych kamieni nie szlifuje, by były przynajmniej jako tako równe.

Weszliśmy wreszcie do znalezionej z trudem „farmacji”, a tam „na oczy” od razu rzucił się nam krem nivea. Mój ulubiony i jedyny jaki stosuję od dziesiątków lat. Ewa była w mniejszym zachwycie, ale nie miała wyboru, więc i ona w zachwyt wpaść musiała. I my cieszyliśmy się zatem, i pan aptekarz się cieszył. No, miła taka radość powszechna…

Pan aptekarz, o cerze koloru raczej bardzo ciemnego brązu, nie mógł jednak zrozumieć o co nam chodzi z tym kremem chroniącym przed słońcem. Nie pomogła nawet mowa ciała. Nawet pokazywane obrazowo na ręce ewentualne bąble od oparzenia słonecznego, które może nas spotkać… Uśmiechał się, kiwał głową z zapałem i … rozkładał ręce.

To samo dotyczyło środków przeciw biegunce, że o innych specyfikach nie wspomnę. Czy ktoś jest ciekawy jak mu „opisywałem” mową ciała specyfik na biegunkę? Przykro mi, ale na ciekawości musi poprzestać. Na szczęście żadne „latanie” biegunkowe nam się nie przytrafiło.

No cóż, turystów nawet tu, w Aksum, jak na lekarstwo, to po co lekarstwo?

Tuk -tuk, czyli taxi

Wykończeni „spacerem” w piekielnej duchocie i skwarze, nieustannym szukaniem, ciągłym pytaniem o drogę, wiecznym uważaniem na rowy i skakaniem przez nie po kamiennych kładkach, postanowiliśmy wrócić do hotelu miejscową taksówką. Czynimy to bardzo rzadko, gdyż przedkładamy osobiste „per pedes” nad przejazdy z uwagi na walory poznawcze.

Owa taxi nazywa się tuk-tuk i składa się z budy brezentowej lub blaszanej naciągniętej na trójkołowy pojazd, który bardziej przypomina pradawny motocykl niż samochód. Z tyłu, za panem kierującym, jest ławeczka dla dwóch osób, no w porywach i trzy usiądą. Przód wehikułu, swą powłoką cielesną, zajmuje pan kierujący i motocyklowa kierownica, i nic więcej, bo i co ma jeszcze być?

W budzie jest bardzo ciemno, bo jedynie plastikowy wizjer ma pan kierujący, więc nie zawsze wiesz na czym siadasz, czyli co poprzedni pasażer mógł zostawić na ławeczce owej, albo inaczej – co mu się wylało lub rozmiażdżyło na siedzeniu, gdy przewoził jakieś zakupy.

Żeby do tuk-tuka wejść trzeba się złożyć jak scyzoryk i wskazane jest, aby osoba z tyłu dość mocno wepchnęła tę pierwszą, bo wejście ciasnawe jest. Pierwsza osoba, ta wpychana, ma odpowiedzialne zadanie, by szybko usiąść i nie przejmować się na czym siada, by tę drugą wciągnąć. Wciąganej jest już wszystko jedno na czym siedzi. Potem się jedzie. Dość komfortowo. Jedynie z racji dziur na drodze wskazane jest włożyć drewienko między zęby, by ich sobie nie uszkodzić, gdy będą dzwonić jedne o drugie.

Ale zanim się jedzie, to trzeba toto uruchomić. W naszym przypadku pan kierujący jeździdłem lekko się uniósł nad kierownicę i zaczął całym ciałem szarpać pojazdem raz w przód, raz w tył. A my razem z pojazdem gib i gib, gib i gib…

Ewa spytała mnie między jednym a drugim gib, czy wiem, co on robi. Odpowiedziałem, że nie powinna pytać, bo sama prowadzi samochód, ale dla zaspokojenia jej ciekawości wyjaśniłem, że tak jak ona, pan nasz, przed ruszeniem musi uruchomić silnik, co akurat czyni, gdyż akurat ten tuk-tuk na pedały nie był. To zaraz mnie spytała, dlaczego w taki sposób? To odpowiedziałem, że widocznie taki ma starter… Prawdopodobnie padłoby kolejne pytanie, chociaż w pojazdach silnikowych to zbyt mocny nie jestem, ale Ewa lubi ze mną pogadać, gdy ma czas, a tu akurat miała, lecz naraz tak nami szarpnęło, że gdyby kabinka była większa, to byśmy z ławeczki zlecieli. No i pomknęliśmy do hotelu.

Wysiadanie z tuk-tuka wymaga od pasażerów działań w kolejności odwrotnej. Ten, który wsiadł pierwszy, czyli był wpychany, teraz wypycha tego, który wsiadł drugi, czyli wtedy wpychał, a ów drugi, co teraz jest pierwszy, wyciąga pierwszego, który jest obecnie drugi. Ale mieliśmy krem nivea. Znaczy się suchość etiopska stała się nam niestraszna.

Chętnym na przejażdżkę takowym czymś podaję, że za dość długą trasę zapłaciliśmy 20 birrów, czyli 1 dolara. Za zdecydowanie krótszą trasę zapłacilibyśmy… tyle samo. Za dłuższą – też.

Marek Bucholski

Fragment książki „Podróże ku barwom świata”

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x