Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Na szlaku »
Bony, Horacji, Jerzego , 24 kwietnia 2024

Tsunami na Galapagos

2013-08-16, Na szlaku

Ten dzień, noc i kolejny ranek miały się stać największą „atrakcją” wycieczki.

medium_news_header_4604.jpg

Rano, po godz.6, wyszedłem do miasta i uderzyła mnie cisza. Niewielki ruch, dużo policji, nawet wojsko. W porcie turyści zamiast wsiadać na jachty, wysiadali, pontony dowoziły ich na brzeg i stamtąd szybko znikali w autobusach, które ich odwoziły w głąb wyspy.

Gdzieniegdzie tutejsi ludzie nosili po kilka kanistrów na wodę lub z wodą. Uznałem to za normalne, skoro woda jest tu reglamentowana (ta do picia), to i robią sobie jakiś zapas na dzień.

Szedłem krokiem niemrawym turysty, który chce „zabić” czas w oczekiwaniu chociażby na śniadanie. A że do śniadania było daleko, to i moje wyjście zajęło kilka kilometrów.

Doszedłem do centrum miasta. Tam, na pomostach, korzystając z ciszy, wylegiwały się foki. I coraz to kolejne niezgrabnie wychodziły z wody, by zalec na deskach.

Przestrzegając przepisowej odległości, zbliżyłem się do kilku z nich, by zrobić zdjęcia. Ale jedna, widocznie na usługach sądu, ruszyła w moją stronę. Cofnąłem się. Nic nie pomogło. Foka nacierała.

Pragnąc w spokoju dokończyć wycieczkę, a nie np. na robotach publicznych na rzecz parku narodowego, po prostu zwiałem z pomostu. (wyjaśnienie autora: na Galapagos nie wolno zbliżać się do zwierząt bliżej niż na 1,5 metra, ani używać flesza, za co grożą kary grzywny, robót publicznych na rzecz parku narodowego albo deportacja z archipelagu na koszt skazanego, a reakcja policji i sądu natychmiastowa).

Miejscowi, których spotykałem, uśmiechali się, kiwali głowami na powitanie lub pozdrawiali głośno, odpowiadałem „buenos dias”.

Z tzw. obcych byłem sam, turystów na ulicach nie było. Mijały mnie samochody wypełnione ludźmi, także pozdrawiający mnie okrzykami i machaniem rękoma. Gościnni tu ludzie, pomyślałem.

Około w pół do ósmej wróciłem do hotelu. Zanim zaczęliśmy jeść, nasz przewodnik kontynentalny, który nam towarzyszył cały czas, oznajmił, że w Japonii było trzęsienie ziemi i fala tsunami idzie przez Pacyfik z prędkością ok. 800 km/godz. w kierunku Galapagos.

Spodziewają się jej około godz. 16. Do godz. 11 musimy się ewakuować w głąb naszej wysepki. Zabieramy tylko niezbędne rzeczy oraz wodę w butelkach, resztę pakujemy i torby można zanieść do pokoju położonego najwyżej. I okazało się, że jest to nasz apartament na drugim piętrze. To piętro było trochę umowne, bo do naszego lokum prowadziły schodki jak do gołębnika.

Ewakuacja

Stan wyjątkowy ogłoszono na 60 dni. Lotnisko na sąsiedniej wyspie Baltra zostało zamknięte do odwołania. Jest bezwzględny nakaz opuszczenia hotelu. Trzeba uciekać. Jeśli się uda, będzie autobus albo taxi, a jeśli nie, to uciekamy z miasta pieszo. Po śniadaniu mamy godzinę na spakowanie.

Na szczęście znalazł się autobus. Wyjeżdżaliśmy chyba jako ostatni. Miasto jak wymarłe, tylko patrole policji i wojska.

Nasz kierowca otrzymał od policji reprymendę, że tak późno wyjeżdża, ale ze względu na nas na tym się skończyło.

Wtedy zrozumiałem ten poranny spokój w mieście, a przy tym żadnej paniki, żadnego zdenerwowania. Każdy wiedział co robić, jak się zachować.

Dlatego tak patrzyli trochę zdumieni na mnie, że oni są w stanie ewakuacji, a ja uskuteczniam sobie spacerek krokiem leniwym robiąc zdjęcia. Ale oni dostali nakaz ewakuacji już o 6 rano, a my o niczym nie wiedzieliśmy.

Miejscowa przewodniczka, nie bardzo wiedząc, co z nami zrobić, zawiozła nas do zaprzyjaźnionego plantatora trzciny cukrowej i kawy w górach.

Pokazał nam plantację, technologie uprawy roślin, poczęstował kawą, nalewką i sokiem trzcinowym, jego żona upiekła jakieś bułki.

Z tylu domu miał zainstalowaną bimbrownię. Akurat zlewał produkt finalny. Aby nie być gołosłownym wziął naczynko, nabrał owego produktu i chlusnął nim w ogień. Buchnęło jak sto piorunów, a my oklaskami przyjęliśmy produkt do obrotu. Zadowolony producent zaprosił, aby widzowie stali się degustatorami. Bimber z trzciny cukrowej.

I zaczęła się zabawa. Była muzyka, tańce i śpiewy, ale… każdy myślał, co dalej, kiedy stąd wyjedziemy? Lotnisko na sąsiedniej wyspie zamknięte nie wiadomo na jak długo i czy fala go nie zniszczy.

Wyspa Baltra, w zasadzie wysepka, bo poza lotniskiem nic na niej nie ma, płaska jak stół, ledwo wystaje nad oceanem. W razie dużej fali zmyte zostanie wszystko, a my odcięci od drogi ewakuacji z archipelagu.

Do lądu ponad tysiąc kilometrów otwartego oceanu. Na wyspie nie ma wody do picia. W sklepach żywność wykupiona, zresztą poza Puerto Ayora (ok. 10 tys. mieszkańców, czyli połowa ludności całego archipelagu) nie ma na wyspie większych miejscowości.

Do tego wokół kilkanaście czynnych wulkanów, teren nawiedzany trzęsieniami ziemi i nie wiadomo jak się to wszystko zachowa, gdy przyjdzie fala. Pod wpływem nacisku mas wodnych wulkany często wybuchają i towarzyszy temu zwykle mniejsze lub większe trzęsienie ziemi.

Później, w Quito, właścicielka hotelu, mająca kontakty na miejscowej politechnice, powiedziała, że na uczelni największe obawy budziło zachowanie się naciskanej przez ogrom wody rozgrzanej magmy. Mogło dojść nawet do zniszczenia archipelagu. My na szczęście nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, bo strach byłby jeszcze większy.

Nie mogąc nadużywać gościnności, wywieziono nas z plantacji na zwiedzanie kolejnej kaldery, czyli zapadliska po lawie przy wulkanie.

Tu rozmawiałem przez telefon z Rafałem, naszym synem, zaniepokojonym, co się u nas dzieje. Nagle połączenie zostało przerwane. Przestały działać telefony. Powiedzieć, że poczuliśmy się nieswojo, to chyba trochę za mało.

Co dalej, przewodnicy nie bardzo wiedzieli. Podwieźli nas do jakiejś małej mieściny do sklepu, by na wszelki wypadek coś kupić do jedzenia.

A tam pustki. Jedynie dwie dziewczyny przed sklepem zaproponowały nam świeżo wyciskany sok z trzciny cukrowej.

Przewodnicy naradzali się, konsultowali się z miejscowym kierowcą naszego autobusu. Atmosfera zaczęła gęstnieć. I nie mieliśmy do przewodników pretensji, jedynie wzrastał niepokój.

Tsunami

Po jakimś czasie ruszyliśmy. Dookoła góry, droga gruntowa, dokładna dzicz, a my na tych wykrotach wspinamy się coraz wyżej. Stało się jasne: uciekamy przed falą.

Ale okazało się, że nie było tak źle. Jeszcze. Zawieźli nas na jeden z wulkanów, skąd widać było otwarty ocean i mogliśmy obserwować zbliżający się koszmar. „Nasz” wulkan należał do czynnych, ale podobno ostatnio był spokojny, pocieszali przewodnicy.

Na jego szczycie było już sporo miejscowych ludzi, przybywali nowi, którzy musieli się ewakuować. Nie mając gdzie uciekać, przyjechali tu popatrzeć na to, co miało nadejść.

Przyroda zamarła, nie było słychać nawet zwykle wrzaskliwych ptaków (wszak to równik i bujna przyroda), a my w ciszy, wpatrzeni w ocean, czekaliśmy na przyjście fali.

Żadnych śmiechów, ciche, urywane rozmowy. Czuło się przerażenie. Scena jak z surrealistycznego filmu sf, gdy ludność czeka na przybycie „kogoś” z kosmosu wpatrzona w niebo do końca nie wiedząc, co ją od obcych czeka.

My wpatrywaliśmy się w ocean. Około 17. pojawiły się pierwsze zwiastuny tsu nami w postaci długich, białych grzyw. Nieliczne statki, które było widać z wulkanu, szybko oddalały się na pełne morze, byle dalej od brzegu.

Jak się później dowiedzieliśmy fala na Galapagos miała 2 m wysokości, ale sięgała daleko w głąb oceanu. Wlewała się na ląd jak potężny taran zalewając po drodze wszystko.

Tsunami, to nie apokaliptyczne sceny pokazywane w TV, bo zwykle pokazywane jest epicentrum trzęsienia ziemi, gdzie faktycznie następuje koniec świata.

Z dala od epicentrum, jak w naszym przypadku, jest kompletna cisza, wszystko zamiera i tylko ten potężny żywioł, którego nikt i nic nie jest w stanie powstrzymać, „w milczeniu” wlewa się na ląd niszcząc po drodze wszystko.

Naszą wyspę Santa Cruz, a także Baltrę z lotniskiem, uratowała największa wyspa archipelagu Izabela, praktycznie bezludna, naszpikowana wulkanami, która jest od strony Japonii i była swoistym murem na drodze fali.

Ok. godz. 18 zrobiło się ciemno i nie było sensu tkwić na zboczu dłużej. Niektórzy tubylcy rozbijali obóz.

Zjechaliśmy więc z wulkanu, gdy jeszcze było jako tako widać drogę. Inicjatywę wyraźnie przejął kierowca. Oboje przewodnicy siedzieli w milczeniu. Jedynie nasz, kontynentalny, od czasu do czasu tłumaczył wiadomości nadawane przez radio, które mieliśmy w autobusie.

Ale od wielu godzin było to samo: w Japonii tsunami, wielkie zniszczenia, na wybrzeżu Ekwadoru przygotowania do ewakuacji, na Galapagos zamknięte lotnisko… W sumie nikt nic nie wie.

Kierowca zawiózł nas do jakiejś samotnej restauracji w górskiej kotlinie. W sali jadalnej przypominającej raczej obóz koczowników kilkanaście osób przygotowywało się do spędzenia nocy na podłodze.

A do jedzenia już nic nie było. Gospodarz zaparzył herbatę. Ledwo zdążył ją podać na stół, gdy zgasło światło. Pojawiły się świeczki. Nagle wparował do sali nasz kierowca i coś energicznie powiedział do przewodników.

Popatrzyliśmy na naszego przewodnika, ale już zaczął przekazywać informacje od kierowcy. Zalało elektrownię i wyłączono prąd. Ale najgorsze, że przestało działać radio.

Zostaliśmy odcięci od jakiejkolwiek informacji, bo mając radio w autobusie, przewodnik słuchał wiadomości i przekazywał nam jakieś dane, skąpe, bo skąpe, ale jednak. Przynajmniej wiedzieliśmy, że jest jeszcze jakiś inny świat, który żyje. A teraz zero.

Gdzieś w górach, wśród wulkanów, w egipskich ciemnościach, bez jedzenia, na bezdrożach, do asfaltowej szosy –jedynej – kilometry, pozbawieni jakiejkolwiek informacji siedzieliśmy w milczeniu przy pustych stołach bez koncepcji co dalej. Nawet nie mieliśmy pojęcia w jakiej części wyspy jesteśmy.

W końcu, po naradzie naszych przewodników, ruszyliśmy po wykrotach, do tego w deszczu, do miasteczka Bellavista, by być bliżej jakiejś cywilizacji i jakichś wieści. Siedzenie na tym pustkowiu mijało się z jakimkolwiek celem.

W Bellavista na ulicach i chodnikach pełno ludzi, ale spokój, żadnej paniki. Przewodniczka umieściła nas w restauracji, która nie miała od strony ulicy ściany. Po prostu lokal dosłownie otwarty. Poza tym, że nie było ściany, nie było też nic do jedzenia. Była jedynie kawa. Dobre i to.

Dostaliśmy po plastikowym krzesełku i mogliśmy siedzieć. Ale jak długo, nikt nie wiedział. Mogliśmy też, dzięki temu, że nie było owej ściany, śledzić bezpośrednio zachowania ludzi koczujących na chodnikach.

Imponowała pełna dyscyplina, żadnych wyskoków, krzyków, nerwowości i tylko ten wielki strach o swoje domy pozostawione nad brzegiem oceanu.

Poprosiłem właściciela restauracji o stoły, by móc chociaż głowy oprzeć o coś. Dwie osoby z naszej kilkunastoosobowej grupy, które nie wytrzymały psychicznie, położyły się na stołach. Nie były w stanie usiedzieć.

Po jakimś czasie rozeszła się wiadomość, że władze miasteczka uruchomiły sprzedaż pierogów. Oczywiście trzeba było z tej okazji skorzystać.

Późno w nocy zezwolono ludziom wrócić do Puerto Ayora. Wsiedliśmy do autobusu i wolno, koło za kołem ,ruszyliśmy. Droga dłużyła się niemiłosiernie. Tłumy ludzi, kawalkady samochodów sunęły w wielkim orszaku. I cisza, i to wielkie napięcie i jedna myśl: co zastaniemy?

My, to my, ale miejscowi ludzie, którzy zostawili nad oceanem cały swój dobytek.

Na szczęście nasz hotel nie został zalany, chociaż woda się o niego omsknęła. Położony 8 m nad poziomem oceanu ocalał. Ale sąsiedni, 7 m nad poziomem oceanu, gdzie mieszkali Argentyńczycy, został zalany. Przyszli później do nas po wodę do picia.

Ucieczka

Nie poszliśmy od razu spać. Przewodnik zarządził naradę. Do rana niedaleko i musiał wiedzieć, co robimy dalej.

- Są dwa rozwiązania – powiedział – Albo zwiedzamy zgodnie z programem coś, czego już nie ma, bo zostało zalane, zniszczone, albo uciekamy z wyspy. Pierwszym samolotem, jeśli tylko otworzą rano lotnisko. Idzie następna fala i po południu lotnisko ma być znów zamknięte…

Wycieczka zdecydowała, że rezygnujemy z ostatniego dnia zwiedzania i rano, jeśli tylko lotnisko będzie otwarte, wiejemy z archipelagu.

Ale przewodnik, który studiował w Polsce na przełomie lat 70. i 80.i znał Polaków, zażądał głosowania uzasadniając to tak:

- Gdyby to byli Amerykanie albo Argentyńczycy, to bym przedstawił jaka jest sytuacja i uciekamy. Dyskusji nie byłoby żadnej. Ale z Polakami nigdy nie wiadomo, bo są nieobliczalni, jakieś strajki bez przerwy organizujecie, jakieś protesty, ciągle podejrzewacie, że was się szykanuje…

Przewodnik, po licznych awanturach z częścią uczestników wycieczki, nie był do nas nastawiony pozytywnie – sporo z nim przegadałem, stąd znam jego opinię.

Taka awantura była nie dalej jak przed dwoma dniami. Miał być jacht dwudziestoosobowy, ale na skutek awarii, zaproponowano nam dwa jachty dziesięcioosobowe. No i się zaczęło.

- A w którym jachcie pan pojedziecie? – ktoś go zapytał

- W jedną stronę na jednym, w drugą na drugim.

- Czyli przez połowę wycieczki, my na drugim jachcie, nie będziemy wiedzieli , gdzie płyniemy, ani co widzimy, bo pan będzie tłumaczył innym…

- Ależ proszę państwa, tam nic nie trzeba mówić, tam tylko się patrzy. To jest cały dzień na oceanie…

- Tak? Ciekawe, czy tak samo byście potraktowali Amerykanów?...

Pyskówa zaczęła się nie z tej ziemi. Miejscowa przewodniczka, która nic nie rozumiała, robiła coraz większe oczy. Kilkunastoosobowa grupa podzieliła się na trzy obozy i cztery partie. Cyrk!

- Kto jest za zwiedzaniem w ostatnim dniu według planu, chociaż wszystko zalane i zniszczone? – spytał przewodnik. Nikt.

- Dobrze, zapisuję. Kto jest za ewakuacją, bo idzie następna fala i lotnisko znów może zostać zamknięte?

Wszyscy zaczęli krzyczeć, że tak.

- O nie! Proszę podnieść ręce…

Wynik głosowania zapisał na kartce dając do podpisu miejscowej przewodniczce.

-Teraz mogę zarządzić ewakuację, podsumował. Wychodziliśmy z sali zniesmaczeni.  - Jakże trafnie ocenił nas – stwierdził ktoś - Naród ciągle skory do awantur sam z sobą i ze wszystkimi, z pretensjami do całego świata. Nawet na wycieczce…

Rano przemykaliśmy się wśród szlamu, jakichś wyrzuconych na brzeg łodzi, wśród widocznych zniszczeń, ale główna myśl była jedna, czy lotnisko czynne i czy wylecimy dzisiaj. Jeszcze przeprawa przez cieśninę, gdzie woda aż bulgotała od uganiających się rekinów.

Wszystko ciągnęło się jak flaki z olejem. Lotnisko otworzono rano. Po południu znów miało być zamknięte ze względu na kolejną falę tsu nami.

A ja nie mogłem się doczekać kiedy będę wreszcie w samolocie. A gdy już tam siedziałem, to denerwowałem się dlaczego on jeszcze nie startuje.

Rząd Ekwadoru stanął na wysokości zadania. Otworzył most powietrzny i samoloty ciurkiem lądowały, zabierały ludzi i hajda na wschód.

Dobrze, że my nie mamy wyspy na oceanie, bo już widzę ten „most powietrzny” i wzorowy porządek w wykonaniu naszych służb.

Po nami ocean, a przed nami prawie 1,5 tys. km lotu do Quito. I znowu to lotnisko z jego słynnym lądowaniem wśród wieżowców.(Wyjaśnienie autora: lotnisko w Quito – prawie 3 tys. m npm, leży w centrum miasta, pośród wieżowców i należy do najtrudniejszych technicznie do lądowania lotnisk pasażerskich na świecie, gdyż miasto, to rynna o długości ok.60 km i szerokości ok. 4 km otoczona szczytami Andów z wiatrami i mgłami).

W tym dniu chmury były nisko i lądowanie nabrało dodatkowych emocji. Bo gdy przebiliśmy się przez nie, co się odczuwało drganiami samolotu, nagle znaleźliśmy się wśród domów. A Ewa (moja żona – przyp. autora), jak prawdziwa turystka, otrzaskana już z niebezpieczeństwami, nakręciła film z lądowania w Quito. Przeżyła tsunami, więc co to dla niej lądowanie w środku miasta, pośród szczytów Andów na wysokości 3 tys. m.

Marek Bucholski

Od redakcji: Jest to fragment książki „Podróże dość dalekie”, która jest do nabycia w gorzowskich księgarniach „Daniel” oraz w księgarni internetowej „Drukarnia Sonar”.

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x