Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Na szlaku »
Ilony, Jerzego, Wojciecha , 23 kwietnia 2024

Na najwyższy czynny wulkan świata

2013-09-21, Na szlaku

Marek Bucholski - prawnik, dziennikarz, podróżnik. Oto kolejny fragment książki „Podróże dość dalekie”, opisujący podróż jego i  żony Ewy na najwyższy czynny wulkan świata oraz słynną Aleję Wulkanów w Ekwadorze.

medium_news_header_4937.jpg

Droga na Cotopaxi

„Dzięki” tsunami mogliśmy na własnej skórze odczuć, co znaczy gwałtowne przemieszczenie się w ciągu doby z poziomu zerowego nad poziomem morza (pływanie pontonem) na wysokość 4500 m npm.

Już następnego dnia po ewakuacji z Galapagos pojechaliśmy na najwyższy czynny wulkan świata (niemal 6 tys. m npm) na Cotopaxi, co w języku indiańskim (jakimś tam) oznacza „szyja gęsi”.

Góra ta jest dobrze widoczna w okolicach Quito, a pierwszy raz widzieliśmy ją z samolotu, gdy lecieliśmy z Karaibów do Guayaquil. Wydawała się taka niepozorna.

Po zjechaniu z przyzwoitej szosy i zabraniu przewodnika wysokogórskiego, nasz turystyczny autobusik zaczął niemiłosiernie kolebać się na czymś, co ,im wyżej, tym trudniej było nazwać drogą.

Nawet przez jakąś rzeczkę przejechaliśmy w bród, bo komu tam potrzebny mostek? To znaczy mostek tam był, ale po zerwaniu go przez jakąś lawinę, już nie odbudowano. Autobusik zanurzył się i siłą rozpędu wyjechał na drugi brzeg. Czy można sobie wyobrazić taką trasę turystyczną w naszej starej Europie?.

Gdzieś wysoko spotkaliśmy jeszcze indiańskie stragany z wyrobami z wełny lamy i alpaki. Kupiliśmy sobie ciepłe wdzianka, bo były ładne. Ale potem okazało się, że nie ma przypadków. Te ciepłe okrycia okazały się zbawiennym lekiem na chorobę wysokogórską. No, prawie.

Wysoko nad nami srebrzył się lodowiec pokrywający Cotopaxi częściowo przykryty śniegiem. A przecież to było tylko ok. 60 km na południe od Równika. A jechaliśmy wyżej i wyżej.

Po jakimś czasie zatrzymaliśmy się przy muzeum Parku Narodowego Cotopaxi, gdzie można było się trochę posilić. Zaczęliśmy też odczuwać wysokość.

Tutaj przewodnik oświadczył, że od tej pory każdy jedzie na własną odpowiedzialność. Jest bowiem realne zagrożenie chorobą wysokogórską, a nie ma lekarza, apteki i w razie czego nikt nic nie pomoże.

W ogóle niczego nie ma poza wysokością i śniegiem. A objawy choroby wysokogórskiej to drżączka, gorączka, zawroty głowy, torsje, rozwolnienie, w skrajnych przypadkach obrzmienie mózgu i śmierć. Delikwent może być pochowany tutaj albo ma transport do kraju. Jak sobie życzy. Będąc tak pocieszeni, kilka osób zostało.

Reszta (niewiele ponad dziesięć osób), jeszcze pełna wigoru, jechała dalej. Mimo, że odciążony, autobusik ani myślał poruszać się żwawiej.

Po drodze widać było dzikie konie, rozległe obszary ni to stepów ni to pastwisk górskich. Pełno było też bomb wulkanicznych, to jest głazów wyrzucanych przez wulkan na duże odległości przed właściwą erupcją.

Jak się dowiedzieliśmy nieco później, kilka dni po naszym wyjeździe stąd, w pobliżu eksplodował wulkan, który wyrzucał owe bomby wulkaniczne wielkości ciężarówek. W tym momencie wolałem nasz telepiący się autobusik, bo przynajmniej nie latał w powietrzu jak te „ciężarówki”.

W pewnym momencie droga prowadziła dnem wyschniętego jeziora. Kolebało przeokrutnie. Czasami nasz pojazd stawał, by zaczerpnąć tchu i gramolił się dalej, wyżej i wyżej.

Do dziś zagadką pozostaje i dla Ewy, i dla mnie, jak to się stało, że na tych wykrotach, na tych strasznych dziurach, nasz niepozorny autobus nie stanął na dachu, a przynajmniej nie położył się na boku.

Nieraz wstrzymywaliśmy oddech, gdy przechylony na moment jakby zatrzymał się, a po uchwyceniu równowagi, znów pełznął dalej. Wreszcie dotarliśmy na coś w rodzaju parkingu na wysokości 4500 m npm.

I nas dopadła…

Zmęczeni podróżą, po dotarciu do celu, nie wszyscy kwapili się z wyjściem na zewnątrz. W końcu postanowiłem wysiąść. Już w autobusie czuliśmy jak silny jest wiatr. Założyłem więc indiańską kapotę kupioną nieco niżej, aparat do ręki i hyc. Dwa energiczne kroki i w głowie karuzela. Do tego szum w uszach.

Nauczony trochę doświadczeniem stanąłem i nie ruszałem się dobrych kilka minut. Pomalutku sensacje zaczęły ustępować. Ale ruchy musiały być bardzo, ale to bardzo wolne, by w ogóle się ruszać.

Odwróciłem się wolniutko całym ciałem, by spojrzeć, czy Ewa już wyszła. Akurat dosłownie spuszczała się ze stopnia autobusu, by stanąć na ziemi. Ona już w autobusie czuła, że będzie źle. Ale chciała stanąć na Cotopaxi.

Za chwilę usłyszałem tylko „Marek, ratuj…”. Ledwo zdążyłem do niej podejść, a miałem do pokonania całe 10 m, gdy osunęła się w me ramiona ledwo żywa.

- Chcę do autobusu – powiedziała szeptem.

Ułożyłem ją na siedzeniu, okryłem indiańskimi kurtami i swetrami, czapka na oczy i pytanie : chcesz wody?

- Nie – właściwie to był ruch głową. A za chwilę: Mdli mnie, wyprowadź na zewnątrz.

A tam nie ona jedna składała daninę górze. Gdy usadziłem znów w autobusie, dostała drgawek, zaczęła szczękać zębami z zimna. Liść koki, który wsunąłem jej w usta, a który ponoć miał pomóc, na niewiele się zdał. Może dlatego, ze Ewa nie miała siły żuć? Zabrałem go i wyrzuciłem, bo jeszcze się udusi.

W końcu nie tyle usnęła, co wpadła w jakieś odrętwienie. Kilka osób już wewnątrz leżało, więc na chwilę opuściłem nasz wehikuł. Mój liść żułem, ale z trudnością. Nie czułem też żadnego smaku. Czyżby i moje kubki smakowe też wpadły w odrętwienie?

A może jednak liść faktycznie pomógł? W każdym razie o skuteczności zaręczał stary Indianin, gdy wyciągał liście koki ze swego woreczka.

Zrobiłem trochę zdjęć, jakiś film. Widok był fantastyczny. Cotopaxi, wyrastający z potężnego masywu, górował nad okolicą. Nie był to widok alpejski, gdzie ze szczytu widać inne szczyty, do tego ośnieżone. Może i ładnie to wygląda, ale nie ma tej przestrzeni, jaką widać i jaką się czuje tutaj.

Zdawało się, że przestrzeń ta nie ma końca. Jeśli pominąć biel śniegu Cotopaxi, po którym i ja chodziłem, to wokół było zielono. Oczywiście, że nie była to soczystość dżungli, ale jednak.

Wróciłem. Ewa już miała otwarte oczy, ale widać było, że nie ma sił na nic. Blada, usta sine.

- Kiedy zjedziemy na dół?...- usłyszałem bardzo ciche, ale rzeczowe pytanie, na które trudno było jednak odpowiedzieć. Musieliśmy bowiem czekać na bardziej wytrwałych, którzy już czołgali się do autobusu, ale mieli jeszcze z 200 metrów.

To byli ci z „naszych”, którzy poszli do schroniska położonego 300 metrów wyżej. Z trudem, na czworakach, ale doszli. Gorzej już się im wracało.

Reszta wycieczki, jeśli nie leżała w autobusie, to dreptała w pobliżu marząc tylko, by być już niżej. A tamci szli, szli, szli. Było ich widać jak na dłoni, ale ta szybkość poruszania się sprawiała, że minuty dla nas wydawały się godzinami. Szczególnie dla osób w takim stanie jak Ewa.

Ewa potem powiedziała, że nie mogła ruszyć nawet palcem w bucie i tylko myślała, kiedy stąd wreszcie zjedziemy na dół. Ja ruszałem się jak mucha w smole, ale tylko dlatego, że chciałem zrobić trochę zdjęć.

Na brak tlenu nie ma kozaka. Nawet świetny, jak zapewniano, indiański sposób żucia koki na niewiele się zdał. Choroba wysokogórska nas dopadła.

Gdy zjeżdżaliśmy w dół było nam już wszystko jedno po jakich dziurach jedziemy, czy autobusik wypadnie z drogi, czy wjedzie w jakąś dziurę, z której nie wyjedzie, czy się wywali, czy nie. Byle niżej. Jak najszybciej niżej, by było więcej tlenu.

Nad jeziorem Limpiopungo (3800 m npm), gdzie był przystanek, by podziwiać przyrodę, było już lżej, ale sił na podziwianie nie starczyło.

Ewa nawet nie drgnęła by wyjść i spojrzeć na andyjską przyrodę bezpośrednio, a nie zza szyby autobusu.

Ja co prawda uniknąłem wymiotów, jednej z oznak tej choroby, ale wieczorem dorwała mnie inna – biegunka. Tragedia …

Na szczęście mieliśmy odpowiednie lekarstwa i do rana wszystko się uspokoiło. Ale grupa, chociaż nie opuszczał nikogo dobry humor, … wyglądała, jak nie przymierzając napoleońska armia w odwrocie spod Moskwy.

Aleja Wulkanów z najwyższą górą świata

... Przy okazji Cotopaxi, nie sposób nie wspomnieć o Alei Wulkanów, jak centralną dolinę kraju nazwał Alexander von Humboldt goszcząc tu na początku XIX stulecia.

Przejazd tą Aleją wprawia w osłupienie. Dolina poprzecinana jest licznymi rzekami, rzeczkami, które stanowią część dorzecza Amazonki albo wpadają do Pacyfiku. Płaskowyż, żadnych łańcuchów górskich, a z ziemi wyrastają wulkany. Aż 10 z nich ma ponad 5 tys. metrów nad poziom morza. Stoją samotnie, w żaden sposób nie są powiązane z innymi.

Każdy z nich ma inny klimat, ma inne warunki. Niesamowicie to wygląda, gdy większość tych szczytów jest pokryta śniegiem, a w dolinach rośnie bujna roślinność tropikalna.

Zatrzymywaliśmy się wielokrotnie jadąc Panamericaną, która jest poprowadzona właśnie tędy, by podziwiać tę najpiękniejszą na świecie Aleję Wulkanów.

Wspaniały Cotopaxi, niemal idealny stożek. Cayambe, jedyne na ziemi miejsce, gdzie na Równiku jest śnieg. No i Chimborazo, wulkan, najwyższa góra Ekwadoru (6310 m nad poziomem morza) i właściwie najwyższa góra na naszej planecie.

A jeśli nie góra, to na pewno jest to najdalej położony na Ziemi punkt mierząc od jądra planety. Dlaczego? Ziemia jest wszak spłaszczona na biegunach i im bliżej Równika, tym tereny są dalej położone od ziemskiego jądra. A Mount Everest, to umiarkowane szerokości geograficzne…

 A oto fragment zakończenia książki:

…Wycieczka do tak trzech różnych krain – potężnych Andów, zielonej, przepastnej roślinnością dżungli Amazonii i położonych na bezkresach największego na Ziemi oceanu wysp Galapagos z ciągle aktywnymi wulkanami była za nami. Było zabawnie, było dramatycznie, było ciężko, ale było wspaniale.

Znawcy przedmiotu uważają, że gdyby gdzieś w naszej galaktyce każda planeta miała przedstawić najbardziej reprezentacyjny swój fragment pod względem różnorodności krajobrazu, flory i fauny, to żadne państwo na naszej planecie nie jest w stanie dorównać małemu Ekwadorowi. Tak sowicie przyroda wyposażyła ten zakątek Ziemi.

Lasy deszczowe z najbardziej na świecie zróżnicowanym ekosystemem, najwyższe, czynne na Ziemi wulkany, śnieg na Równiku i tamże wieczny maj, dziewicze, przepiękne plaże nad Pacyfikiem. I Galapagos. Jedyne w swoim rodzaju, niepowtarzalne, czarodziejskie miejsce, jakby przywiezione z innych światów.

Gdzieś przeczytałem, że dobrzy ludzie, zamiast do raju, trafiają do Ekwadoru, a jeszcze lepsi na Galapagos…

Marek Bucholski

Książka do nabycia w gorzowskich księgarniach „Daniel” oraz w sklepie internetowym „Drukarni Sonar” sp. z o. o.

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x