Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Na szlaku »
Marii, Marzeny, Ryszarda , 26 kwietnia 2024

Podróże duktami historii

2017-12-19, Na szlaku

Któregoś bardzo późnego wieczoru, żeby nie określić tej pory doby wczesną nocą, wybraliśmy się na Plac Garibaldiego w Ciudad de Mexico, gdzie w piątek, świątek i niedzielę grają zespoły mariachi.

medium_news_header_20460.jpg

Za symbol Meksyku Europejczycy uważają kolorowe sombrero, tequilę i mariachi. To taki schemat myślowy, jak wiele innych schematów, które funkcjonują w naszym życiu i nie tylko dotyczących Meksyku.

Tymczasem sombrera ustąpiły pola wygodniejszym kapeluszom kowbojskim, tequila jest produkowana praktycznie tylko w jednym stanie, w Jalisco, w okolicach miasteczka Tequila i jest to odmiana mezcalu i to mezcal jest powszechnym napitkiem Meksykanów, a mariachi są charakterystyczni dla stolicy kraju i okolic, gdyż na innych obszarach grają i śpiewają nortenos, banda, marimba, gruperos, son yarocho i wiele innych zespołów reprezentujących różne style muzyczne. Bo Meksyk, to różnorodność i żadne schematy tu nie funkcjonują.

Jeśli ktoś był np. w Cancun na hotelowych wywczasach i wyskoczył autobusem na dzień czy trzy do jakiejś jednej czy drugiej piramidy i mówi, że był w Meksyku, to ma rację tylko w sensie formalnym. Bo tak „po prawdzie”, to w Meksyku nie był.

Kto nie tańczył na Placu Garibaldiego o północy przy dźwiękach mariachi, ten w Meksyku też nie był. Przesada? W tym przypadku oczywiście przesadzam. W tym pierwszym – zdecydowanie nie.

Fama głosi, że wyprawa na Plac Garibaldiego w nocy, to swoiste ryzyko. Plac ten był przez lata synonimem zagrożenia przez złodziei i bandytów. Tymczasem w ostatnich latach władze Ciudad de Mexico i władze federalne zrobiły wiele, by temu miejscu przywrócić dawną świetność i zachęcić do jego odwiedzania, szczególnie nocami, gdy tyle się tam dzieje …

Będąc w Ciudad de Mexico, w krainie mariachi, chociaż ojczyzną tego typu muzyki są leżące po sąsiedzku na północny zachód od stolicy stany Jalisco i Michoacan, wsłuchiwaliśmy się w ich piosenki o miłości, o przemijaniu, o zdradzie, o lęku przed stratą, o lęku przed porzuceniem…

I mimo tego zdawałoby się przygnębiającego smutku, ileż w tych piosenkach jest optymizmu, radości, wielkiej nadziei… Bo Meksykanie, bo Latynosi tacy są. Boją się choćby śmierci, jak każda istota żyjąca, a jednocześnie z niej kpią, wielu ją uwielbia, wielu się do niej modli, bo Święta Śmierć dla milionów Meksykanów jest Bogiem.

Widzieliśmy kościoły katolickie, a jakże, z figurami i figurkami Świętej Śmierci na ołtarzach, z jej podobizną na obrazach. Ta religia rozwija się niesamowicie prężnie, obejmując coraz liczniejsze rzesze wiernych, dziś już liczonych w milionach…

I nie jest to religia śmierci, a religia wielkiej nadziei i radości. Jej wyznawcy uważają, że to katolicyzm rzymski epatuje śmiercią, mękami, karami, wiecznym potępieniem, gdy Święta Śmierć, wiadomo, że przyjdzie po każdego, ale pozwala radośnie żyć.

Zamówiliśmy u stojących na Placu Garibaldiego mariachi piosenki. Koszt nie jest duży, a jeśli jeszcze wziąć pod uwagę okoliczności – piękna, tropikalna noc, centrum stolicy i do tego Plac Garibaldiego, i my we dwójkę w takim miejscu - 14 godzin lotu od domu, no to taniocha jak barszcz ukraiński w barze mlecznym.

Wszak to tylko sto pesos (w przeliczeniu 25 złotych lub 6 dolarów) za trzy utwory muzyczno – wokalne stanowiące „pakiet podstawowy”. Płaci się jednak po występie, bo w zasadzie nie wiadomo, o ile w końcu „pakietów” się poprosi.

Ale musieliśmy na swoje zamówione „granie” czekać w … kolejce mimo ogromnej ilości zespołów na placu i przyległych ulicach. Bo wszędzie było mnóstwo chętnych do słuchania, do śpiewania razem z zespołami czy do tańczenia.

„Nasi” mariachi grali bowiem na zamówienie pewnego muchacho dla jego muchachy. Dziewczyna obraziła się o coś tam, jak to dziewczyna, a on przyprowadził ją tutaj, by przeprosić. Oczywiście muchacha wie po co tutaj przyszła i sam ten fakt dawał nadzieję chłopakowi, że przeprosiny zostaną przyjęte, ale… to nie takie hop siup…

Muchacha i muchacho stali, on trzymał ją za rękę, spoglądał raz w jej oczy, raz na mariachi, a ci grali, grali… Ale jak grali! Dwunastu chłopa w kolorowych, niezwykle ozdobnych kostiumach, w wielkich sombrerach na głowach śpiewali rzewnie i z natchnieniem, by dziewczyna żadnego fałszu w owym śpiewaniu nie wyczuła.

I mariachi zawsze o tym wiedzą. I wiedzą, że nie mogą tego zaufania zawieść, nie mogą takiej misji spartolić. Bo mariachi to zawodowcy, to nie uliczni grajkowie „um tarara - usia-siusia, czy mnie kocha ma paniusia”.

Podchodziły dwie trąbki i przepięknie mówiły o miłości przenikając swym czystym dźwiękiem do szpiku kości, a ten dźwięk gorącej miłości unosił się hen, wysoko nad placem, ku rozgwieżdżonemu niebu, bo choć to środek miasta i latarni nie brakowało, to niebo jaśniało gwiazdami miłości tylko dla niej, tylko dla tej jedynej… O, moja enamorado!

Potem guitarron, wielka jak pół szafy niby gitara basowa, ale tylko „niby”, bo to samodzielny instrument i tylko z wyglądu przypominający gitarę, rytmicznie, niskim basem zapewniał, że tylko ty, tylko ty jedyna, solamente tu…

Za chwilę podchodziły trzy vihuele, niemal klasyczne gitary, ale z trzema strunami o podwyższonych o oktawę dźwiękach i delikatnie, po kobiecemu, zapewniały ją, że muchacho rozumie jej kobiecą duszę, że ty jesteś kobietą, która wypełnia mu cały świat, że gdy ma złe dni, to ratuje go twój bella sonrisa, który to uśmiech jest dla niego rajem rozkoszy, że muchacho będzie dla niej delikatny jako ten koliberek spijający nektar z kwiatowych kielichów, tu bonita flor…

I w to włączał się główny solista zespołu, i śpiewał jak natchniony amoroso, że muchacho jest enamorada, a ty, bella, jesteś buena, dulce, cielito…, a pozostali mu wtórowali, by podkreślić moc składanej deklaracji, że amor esto milagro… z tobą, amado…

I za chwilę pięcioro skrzypiec tak smętnie, a zarazem tak radośnie, jak tylko ten instrument potrafi brzmieć, słało do jej stóp najpiękniejsze kwiaty… Amor, amor, amor…

Skały by stopniały, góry lodowe by się rozkruszyły w lód do drinków, ale nie … muchacha. Patrzyłem na nią z odległości niespełna dwóch metrów. Stała nieporuszona. Ale stała… Czyli… Tak, to dawało chłopakowi nadzieję. Mogła przecież pójść…

A myśmy tracili nadzieję, że ci mariachi zagrają dla nas… Mniejsza z tym. Zagrają inni. Staliśmy i patrzyliśmy zafascynowani. To było swego rodzaju okrucieństwem ze strony dziewczyny(ej – czy aby na pewno okrucieństwem?), ale zarazem było piękne. Bo czyż taka miłość, bo skoro muchacha stała, to kochała, dwojga ludzi nie jest piękna?

A tu, mimo późnej nocy, temperatura wysoka, wszystkim nam jest gorąco, a mariachi dalej, dalej… Chłopak się uśmiechał, ale widać było, że niemal przez łzy… Ależ on musiał nabroić… Przy którejś z kolei piosence, a piosenki mariachi krótkie nie są, dziewczyna zaczęła się lekko uśmiechać.

I wtedy, nawet w takich zawodowców, jak mariachi, wstąpił nowy duch i odmienił oblicza, ich oblicza. I popłynęła pieśń od plaż Pacyfiku, przez ciemne góry Sierra Madre po zielony Jukatan. I odmieniło się oblicze muchachy, uśmiechnęła się i … przytuliła do chłopaka.

A chłopak? Jakby zagubiony po zachodzie słońca promień naszej dziennej gwiazdy nagle poderwał się gdzieś z zaułka placu i padł na jego twarz… Uśmiech szczęścia na ciemnej twarzy, bielutkie zęby, pełen miłości wzrok ku dziewczynie i krótkie, ale jakże wymowne spojrzenie na swych „pomocników”: jesteście wielcy…!

Tak, miłość jest wszędzie taka sama…

Ira de enamorados, amores doblados.

Nawet mariachi odetchnęli z ulgą. A my daliśmy im spokój. Niech oddychają. Zauważyliśmy bowiem, że po sąsiedzku zwolniła się inna grupa mariachi i ostatecznie „granie” zamówiliśmy u nich.

I mimo, że nie nabroiłem, tak mi się przynajmniej zdawało, chociaż Ewa twierdzi niezmiennie, że broję od zawsze, to porwałem ją do tańca. Bo porwać musiałem… Innego sposobu nie było.

- Tańczyć? Tu? Na środku placu, na ulicy?... W nocy?...

Tylko tyle zdążyła powiedzieć. Już wirowaliśmy w meksykańskim walcu, by po nim tańczyć salsę… Czasami dla takich chwil warto przelecieć ileś tysięcy kilometrów…

Będąc już tutaj nie mogliśmy sobie odmówić przyjemności uczestniczenia w „Nocy z mariachi” w miejscowym lokalu, bo tak się te imprezy nazywają …

Jedenastoosobowy zespół rozpoczął z rzewnym „ogniem”, a potem jego szef przywitał zebranych. Było nam bardzo przyjemnie, gdyż nasz meksykański opiekun sprawił niespodziankę i zadbał, by powitano także „Polonię”.

Światła padły na nasz stolik i usłyszeliśmy wraz z zebranymi (o ile dobrze zapamiętałem):

- Bien tardes! Bienvenidos visitantes de Polonia!!!

Zebrani przywitali nas gromkimi brawami i okrzykami… Ukłonami podziękowaliśmy za to gorące, spontaniczne, jakże latynoskie powitanie.

A poza nami byli goście z Kolumbii, Kostaryki, Wenezueli, Argentyny, Peru, Boliwii i Panamy. Wszyscy byli witani w ten sam sposób i wszyscy wszystkich niezwykle żywiołowo witali. Już „na progu” było widać, że nie trzeba drinków i innej zachęty, by zabawa była przednia. Wszak to Latynosi. A cóż dopiero po kilku drinkach!...

Wymieniłem nazwy tych latynoskich krajów nie bez przyczyny. Bo to trzeba słyszeć, widzieć, przeżyć. To było niesamowite. Praktycznie nie było piosenki, by wraz z artystami nie śpiewała cała sala. Oczywiście oprócz nas.

Ale jak śpiewali! Słowa w tych różnych krajach, do tej samej melodii, są czasami różne, ale z reguły refreny takie same, lecz to nie przeszkadzało nikomu. Taka na przykład „Cielito lindo” ma kilka wersji. I był to śpiew, a nie wydzieranie się kto głośniej, która grupa którą przebije.

Boliwijczycy wysłali swego na scenę. Wykonał przepięknie piosenkę o… zagubionej miłości. Dostał niesamowite brawa. Kolumbijczycy nie pozostali w tyle i wysłali swego. Zaśpiewał o… zagubionej miłości. Sala szalała.

A potem śpiewali mariachi o … zagubionej miłości. Ogólna zabawa, śmiechy, wzajemne nawoływania się poszczególnych grup… Nic z tego nie rozumieliśmy poza jednym - tych ludzi rozpierała radość, chęć życia, wzajemna sympatia…

I to sprawiało, że nie czuliśmy się tam obco. Jeśli nasz wzrok spotykał się ze wzrokiem Latynosa lub Latynoski zawsze w odpowiedzi był szeroki uśmiech i machanie ręką… Hola, amigos!

W pewnym momencie zgasło światło. Okazało się, że w przyległym do Placu Garibaldiego kwartale, gdzie był nasz lokal, nastąpiła poważna awaria. Po niecałej godzinie prąd przyszedł, ale przez ten czas praktycznie nic się w naszej zabawie nie zmieniło.

Muzycy grali, bo wszak instrumentom mariachi prądu nie trzeba, sala śpiewała, a na stolikach pojawiły się dziesiątki świec. A z twarzy Latynosów nie znikały uśmiech i radość…

To jest u nich niesamowite. Tak, jak wszędzie, tak i oni mają problemy, zmartwienia, smutki, ale tę latynoską radość życia widzieliśmy i w Peru nad Pacyfikiem, i w wysokich Andach, nad jeziorem Titicaca w Boliwii i w spowitym smogiem Santiago de Chile, i daleko, hen na południu w Puento Arenas, i na Ziemi Ognistej, na argentyńskich lodowcach i w Buenos Aires, na Galapagos podczas tsu nami i w wenezuelskiej czy amazońskiej dżungli…

Marek Bucholski

Fragment książki „Podróże duktami historii”. Książka jest do nabycia w księgarni internetowej wydawnictwa "Sonar Literacki". 

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x