Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Na szlaku »
Floriana, Michała, Moniki , 4 maja 2024

Gorące piękno lodu

2014-02-24, Na szlaku

Wylądowaliśmy w głębi Patagonii w El Calafate. 

medium_news_header_6570.jpg

Poza zabudowaniami lotniska właściwie nic. Szczere pole dookoła. Do miasta ok. 30 kilometrów. Lotnisko nowe, niedawno oddane i do tego bardzo nowoczesne. Miasto tak się szybko rozrastało, że stare, małe lotnisko już nie spełniało wymagań choćby takich, że nie mogło przyjmować dużych samolotów. A poza tym nagle znalazło się w mieście.

Dziś na starym lotnisku budowane są domy, a na nowym lądują duże maszyny. To ważne. El Calafate jest bowiem miastem na wskroś turystycznym. Leży na południowym brzegu potężnego jeziora (Lago) Argentino, tu jest wielki rezerwat ptaków wodnych, ale najważniejsze, że stąd jest najbliżej do krainy lodowców.

Turystyka stworzyła to miasto, tchnęła w niego nowe życie. Jeszcze kilkanaście lat temu mieszkało tu 2 tysiące ludzi zajmujących się owcami. Teraz jest ponad trzydzieści tysięcy. Ale infrastruktura drogowa nie nadąża za rozwojem. Główna ulica jest szeroka, ładna z równiutkim asfaltem, także niektóre boczne, ale reszta, to ulice nie tyle piaszczyste, co twarda ziemia, albo kamienie.

Jedyne dwie asfaltowe szosy, jakie z miasta wychodzą, to w stronę lodowców i w stronę stolicy prowincji, do której jest kilkaset kilometrów. Za to hoteli, sklepów, sklepików zaadresowanych do turystów jest bez liku. Nawet kasyno. Jak stwierdził miejscowy przewodnik nikt nad rozwojem miasta nie panuje.

Nazwa Calafate wzięła się od powszechnego tu, jak i w całej Patagonii, krzewu o nazwie berberys bukszpanolistny. Legenda głosi, że kto skosztuje jego jasnoniebieskich, jadalnych owoców, ten tu wróci. Dlaczego nie? Trochę tu daleko, ale spróbowaliśmy.

Znaleźliśmy się w El Calafate już po zakończeniu karnawału, a więc w okresie katolickiego Wielkiego Postu, co w nominalnie katolickiej Argentynie powinno skłaniać do wszelkiej wstrzemięźliwości. Tymczasem pierwsza noc i dzień w miasteczku upłynęła nam pod znakiem ogólnomiejskiej zabawy urządzonej przez władze samorządowe w centralnej części miasta. Latynosów cechuje ogromna radość życia. Niespecjalnie przywiązują wagę do dóbr materialnych jak jest to np. w Polsce według reguły, „a niech sąsiad pęknie z zazdrości"... Niespecjalnie przejmują się zakazami religijnymi, a każda okazja do zabawy, choćby święto kościelne, przeradza się w orgię radości. Ci ludzie potrafią cieszyć się życiem. Rodziny są wielopokoleniowe i wspólne wyprawy np. na pikniki, to normalka. To samo dotyczy znajomych, przyjaciół. Nie idzie o to, by mieć i pokazać innym, idzie o to, by być razem i cieszyć się każdą chwilą życia. No, niechby im kto zabronił bawić się, jakiś burmistrz, jakiś biskup…

Nie wyobrażam sobie w Polsce, by w okresie np. postu władze samorządowe jakiejś gminy urządziły zabawę. Za to wyobrażam sobie ten wrzask dewotów i innych histeryków, jaki by się podniósł. No i te tradycyjnie nasze pytania : po co?; z jakiej okazji?; kto na tym chce zarobić? Ale w kraju wiecznej martyrologii, cierpiętnictwa i ponuractwa wpisanego w geny, taka postawa jest normą. Tu zaś pretekst jest jeden - żyjemy, więc cieszmy się życiem. Nawet w wietrznej i zimnej Ushuaia ta radość życia jest bardzo widoczna. A przecież i tu nie brak problemów, troski o życie codzienne, ciemnych plam niedawnej historii. Ale życie jest takie krótkie...(-)

Ale czas na lodowiec Perito Moreno. Pojechaliśmy tam turystycznym autobusem zamawianym w swoim hotelu, który rankiem zabiera chętnych jeżdżąc od hotelu do hotelu. Lodowiec Perito Moreno jest jednym z czterdziestu dziewięciu bocznych lodowców spływających z tzw. Południowego Lądolodu Patagońskiego i jeden z trzynastu w argentyńskiej części. Lądolód Patagoński jest trzecim co do wielkości lodowcem, po Antarktydzie i Grenlandii, utworzonym na lądzie. Ma około 17 tys. km kwadratowych powierzchni, z czego ok. 14 tysięcy jest w Chile.

Najsłynniejszy na tym lądolodzie lodowiec, to właśnie argentyński Perito Moreno. Najsłynniejszy, bo nie dość, że piękny, to niesamowicie łatwo dostępny dla zwiedzających. Można do niego dotrzeć katamaranem z dwóch stron, ale i dojść pieszo. Najsłynniejszy, bo jedyny, który rośnie i widowiskowo się „cieli".

W autobusie było kilkanaście osób bardzo międzynarodowych, gdy kierowca, po wyjeździe z miasta, zatrzymał pojazd. Wyjął termos, nalał wody do matero i zrobił yerba mate. Łyknął, a potem puścił naczynie w obieg po autobusie.

Każdy z nas pociągnął łyk, potem naczynie wróciło do kierowcy, dolał wody i ostatni smakosze, co to już w pierwszym rozdaniu tylko siorbali, mogli sobie uzupełnić smak. Pije się przez specjalną rurkę, bombillę, z sitkiem na końcu. Łyknęliśmy więc i pojechaliśmy dalej.

Gdyby kierowca nie miał wody w termosie, zatrzymałby się na pierwszej z brzegu stacji paliwowej i ze specjalnego dystrybutora nalałby sobie owej, oczywiście o odpowiedniej temperaturze, bo innej w takim dystrybutorze nie ma.

A nasz kierowca, gdy matero wróciło do niego, nalał do niego nowej wody i z jedną ręką na kierownicy, jechał żwawo przed siebie trzymając w drugiej yerba mate.

To były nasze drugie odwiedziny Perito Moreno. Pierwszy raz jadąc tam, jest to z El Calafate ok. 80 km, kierowca zatrzymał nagle autobus. A że był to też autobus dla turystów, więc nikt się tym nie zdziwił, za to ciekawie rozglądaliśmy się, co nam chce pokazać. Uśmiechnięty Patagończyk wykonał bez słowa gest zachęcający do wyjścia na zewnątrz.

W odległości ok. 30 metrów, nie przejmując się specjalnie nami, na ziemi urzędowało stado potężnych kondorów. I mimo swej wielkości były nadzwyczaj ruchliwe, więc nie bardzo udało mi się je policzyć. „ Na oko" było do 30 sztuk.

Co chwila jakieś pary się wzbijały w powietrze, odlatywały, a potem przylatywały siadając nieopodal. Poza tym tak byliśmy przejęci ich fotografowaniem (jak wszyscy), że nie w głowie było dokładne liczenie.

Kierowca w tym czasie spokojnie popijał yerba mate oczywiście częstując każdego chętnego. W końcu dość tego dobrego, jedziemy dalej, bo statek nie będzie czekał.

Spora przystań, kilka katamaranów, ale przedtem kasa. A jeśli kasa, to trzeba kasy. W hotelu mogliśmy kupić bilet wstępu do parku narodowego Los Glaciares za 25 dolarów, ale poradzono, by lepiej zrobić to na miejscu i zapłacić 100 peso. Przelicznik jest prosty. W El Calafate udało nam się znaleźć kantor, gdzie dolary mogliśmy wymienić po 6 peso. Widocznie nie tylko my ten kantor znaleźliśmy, bo pan z kantoru, gdy tam trafiliśmy po poszukiwaniach, powiedział, że nie ma pieniędzy. Jeśli chcemy, to musimy zaczekać.

- Ile czasu?

- Fiftin minits.

Tyle możemy. Dookoła sklepiki z mnóstwem wszystkiego, więc się nie nudziliśmy.

- O'key - powiedział pan po umówionym czasie - To ile wymieniamy? Te 6 peso, to przelicznik bardzo dobry. W Buenos Aires, na nabrzeżu, w La Boca, trafiliśmy na kantor z kursem co prawda ponad 6 peso za dolara, ale wszędzie indziej było po ok. 4,3.

Za to opłata za rejs dla cudzoziemców była stała w dolarach, a płacąc w peso, trochę dolarów zostawało na inne wydatki. Początkowo ta opłata wydawała się duża, ale gdy zobaczyliśmy to, co mieliśmy zobaczyć, te wydane pieniądze właściwie już nie robiły wrażenia.

Nasz katamaran oblężony był wielkim tłumem chętnych na wyjazd. W pewnej chwili zwątpiłem, czy się zmieścimy. Dopiero po wejściu do środka było widać, jaki to kolos. Wnętrze wyglądało jakbyśmy byli na pokładzie szerokokadłubowego samolotu. Trzy rzędy foteli po cztery w każdym od dziobu prawie do rufy. Prawie, bo z tyłu był bufet z napojami i korytarz do wyjścia na zewnątrz oraz wyjścia na górny pokład. Kilka monitorów informowało, gdzie statek się znajduje, z jaką prędkością płynie i jaka głębia jest pod nami.

Po wejściu na pokład ludziska rzucili się do miejsc przy oknach. Tak jakby one zapewniały najlepszy komfort oglądania. Nieco później, gdy pojawiły się pierwsze góry lodowe, dół opustoszał i komplet pasażerów przebywał albo przy balustradach na burtach, albo na górnym pokładzie.

Pierwsze góry lodowe nie były jak góry, ale oderwane bryły lodu, które, nie wiedzieć dlaczego, pojawiły się nagle na wodach jeziora. Ale już zaczynały robić wrażenie przede wszystkim swym niezwykłym, niebieskim kolorem, a w zasadzie bardziej intensywnym indygo.

A gdy za moment pojawiły się już „prawdziwe" góry, większe od statku, ten kolor indygo lodu wprost porażał wzrok. Coś niesamowitego. I te góry obfotografowane zostały ze wszystkich stron. Załoga statku, jakby wyczuwając niedowierzanie pasażerów, czy lód ten nie został pomalowany spe­cjalnie dla turystów, opływała góry dookoła.

- To nie farba - żartował jeden z załogantów pokazując mi na coraz gęstsze góry wśród których statek lawirował.

Płynęliśmy i płynęliśmy wśród niebieskich gór lodowych, a komplet pasażerów chłonął to piękno natury za nic mając szalony wicher, który nam na jeziorze towarzyszył nieustannie. Wprost zatykało uniemożliwiając oddychanie, ale ludzie byli na zewnątrz. Od czasu do czasu wpływaliśmy w błądzącą na wysokości tafli wody chmurę i wtedy dostawaliśmy jeszcze porcję wody wprost z niej. Ale zaraz było słońce, które na spółkę z wiatrem wysuszało wszystko w okamgnieniu. Najodważniejsi stali na dziobie, ale i tak wytrzymywali tylko chwilę. Ja wytrzymałem około dwudziestu sekund. Wichura i bryzgi wody przy kilku stopniach powyżej zera dość szybko przeganiały śmiałków na rufę lub, znajdujący się dwa piętra wyżej, górny pokład osłonięty tzw. mostkiem kapitańskim.

Wreszcie jest! Ściana lodowca Perito Moreno. Statek zaczął się zbliżać do tego cudu natury zakosami tak, by pasażerom umożliwić oglądanie, gdyż wszyscy na jednej burcie by się nie zmieścili. Zapadła zupełna cisza. Byliśmy urzeczeni. W milczeniu robiliśmy zdjęcia, filmy i trudno było oderwać wzrok od całej gamy niebieskości, jaką widzieliśmy na lodowcu. Jest to magia dla oczu, jedno z najwspanialszych dzieł natury, jakie ludzie mogą oglądać na naszej planecie. Do tego mieliśmy to szczęście, że czoło lodowca oświetlały promienie słońca. I chyba nikt nie odczuwał już zimna, nawet Ewa, która jest wytrawnym piecuchem. Od tego lodu, od jego widoku zrobiło się nam gorąco. Północna ściana lodowca ma 3 kilometry szerokości i około 80 metrów wysokości. Pod wodą jest tych metrów lodu około 120. Nasz sporych rozmiarów statek wydawał się maleńkim przy tym lodowym olbrzymie. Przepływaliśmy wzdłuż kilka razy, zatrzymywaliśmy się, by posłuchać co powie.

A lodowiec, będący w ciągłym ruchu, mówił. A głos miał głuchy, jak wystrzał z wielkiego działa i donośny. I znów, szczęśliwym trafem, mogliśmy widzieć, jak potężne bloki lodowe urywają się i spadają z wielkim hukiem i pluskiem do wody…

Po całym dniu żeglowania w tak niezwykłej scenerii, wśród kilku lodowców (bo były tez inne lodowce po drodze), gór lodowych i ośnieżonych szczytów Andów, przepłynęliśmy ponad 200 kilometrów. To potężne jezioro andyjskie ma ponad 100 km długości, 20 km szerokości, głębokość do 1 kilometra i powierzchni prawie 1700 km kwadratowych.

Marek Bucholski, gorzowski prawnik, dziennikarz i podróżnik

Fragmenty książki „Podróże na koniec świata”

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x