Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Na szlaku »
Irydy, Tamary, Waldemara , 5 maja 2024

Na Jawie – nie we śnie

2014-03-11, Na szlaku

…Uprzedzono nas, że dotychczasowe luksusowe hotele zamienimy na skromny hotel w górach. 

medium_news_header_6740.jpg

Hotel? - Schronisko! Uczepiony skalnych ścian wulkanu, zresztą tu o inne góry dość trudno, może nie spełniać naszych oczekiwań. Ojej, pomyślałem, straszne. Poczułem się jak ta „księżniczka na ziarnku grochu", jakbym nic, tylko całe życie spał w hotelach najwyższej kategorii. A przecież nasza grupa turystów, w właściwie grupka, to globtroterzy, a nie hotelowi wczasowicze wrażliwi np. na źle pościelone łóżko, bo u nich w domu, to służba ściele bez żadnych fałdek. No trudno, chyba wytrzymamy.

Naszym celem tym razem było pasmo wulkanów na czele z Bromo. To jest turystyczna ikona nie tylko Jawy, ale całej Indonezji. Być w Indonezji i nie widzieć Bromo, to tak, jakby tam nie być. Taką bzdurę powtarzają snobi, którzy dotarli do wulkanów. Ale nie przesadzajmy. Indonezja jest tak wielka, tak różnorodna, że „nie być" na Bromo w niczym ujmy nie przynosi. No, chyba, że zalicza się przez 2 tygodnie hotel z plażą na Bali. Wtedy rzeczywiście można takiemu śmiało powiedzieć: byłeś w hotelu, a nie w Indonezji, a nawet nie byłeś na Bali.

Najpierw mieliśmy podziwiać wulkany z Gunung Penanjakan (ok.2800 m npm) o wschodzie słońca, a potem, przez Segara Wedi (Morze Piasku) w kalderze Tengger, mieliśmy dotrzeć do samego krateru Bromo i spojrzeć do środka na gotującą się lawę.

I kolejny raz wiele zależało od pogody. No bo jeśli będą chmury, albo deszcz, to nie dość, że nic nie zobaczymy, ale i humor obwiśnie nam dokładnie.

Po kolejnym zwiedzaniu innych atrakcji jawajskich i obiadku z kisielem z tapioki oraz po oddechu złapanym nad stawkiem w uroczej knajpce w towarzystwie uśmiechów obsługi i goszczących tu innych obiadożerców, ruszyliśmy w stronę naszego „schroniska".

Zaczynały się góry, nasz autobus piął się coraz wyżej, aż zaczęły się serpentynowe zakręty. Nie liczyłem dokładnie, ale z moich częściowych wyliczeń wynika, że było ich ok. setki. Mam na myśli takie zakręty, że autobus raz jechał w prawo, a za chwilę w lewo jeno wyżej.

I coraz trudniej było mu na tych zakrętach „wyrabiać". Autobus na 50 osób, a nas było paręnaście sztuk, ale Indonezyjczycy są bardzo gościnni – żeby wam było wygodniej, usłyszeliśmy. Aż dojechał do czegoś, co niby miało być parkingiem, ale był to mały placyk, na którym czekały na nas dwa busy i jeszcze wtarabanił się tam nasz wielki autobus.

-Jak tu zawrócisz? - spytałem kierowcę, już mojego kolegę od pogaduszek- Przecież tu ani do przodu, ani do tyłu.

Roześmiał się i powiedział:

-Pamiętasz, co mówiłem? Ajm sepi.  veri sepi.

Przesiedliśmy się do busów tylko z podręcznym bagażem i dalej jazda. Dalej, to znaczy wyżej. Tym razem liczyłem już zakręty, bo i co miałem robić, skoro ciemno „jak u Murzyna", więc niewiele, poza ciemnością, do tego górską, mogłem za oknem podziwiać. Było ich, tych takich „w lewo - w prawo", „w lewo - w prawo", 161.

No i dojechaliśmy ok godz. 23. do obiecanego skromnego hotelu. Obszerny hall, raczej na skromny nie wyglądał. W recepcji uśmiechnięta obsługa, a nie „staruszek portier (co to) z uśmiechem dawał klucz". Na ścianie wielka mapa całego masywu, kilka włączonych monitorów TV, podświetlona makieta grupy wulkanów z Bromo na czele.

Krótkie załatwianie formalności ograniczyło się do rozdania kluczy do pokojów. A do pokoju trzeba było zjechać na dół, na dolną półkę skalną, gdzie usytuowane były - nie wiem, jak to nazwać - pokoje, lodge, czy jakoś inaczej...

Dopiero następnego dnia, przy świetle dziennym, zauważyliśmy, że budynek recepcji był usytuowany najwyżej i z niego zjeżdżało się na dolne półki skalne, gdzie na zboczach góry usytuowano owe pokoje.

A zjeżdżało się bezgłośnym, pięknym w swym wyglądzie, wagonikiem kolejki linowej jeżdżącym po szynie niemal pionowo. Na ekranie wewnątrz można było przeczytać nie tylko jaki numer kondygnacji, ale i datę, godzinę, temperaturę powietrza.

Od kolejki w prawo i w lewo usytuowane były pokoje. Każdy ma osobne wejście, własną werandę z ławką. Zupełnie jak lodge w Afryce, w których spaliśmy, z tą różnicą, że tu, za barierką werandy było raczej stromo i głęboko.

W środku też „skromnie". Potężne małżeńskie łoże, łazienka, telewizor, gniazdka co prawda indonezyjskie, ale wytrawny turysta zabiera z sobą odpowiedni adapter, a nie lata z awanturą do recepcji, gdzie się ma „podłączyć", bo „brakuje mu cywilizacji", więc nie było kłopotu z ładowarkami.

Szybkie mycie, szybkie spanie, czeka - szybkie- nas wstawanie. O godz.3. pobudka. Szybkie mycie, szybkie ubieranie i szybkie na górę kolejką jechanie. Do recepcji.

Tam kawa, herbata. Oczywiście gorące, bo na dworze indonezyjski ziąb, jakieś 5 stopni ponad zero niejakiego kolegi Celsjusza.

Gdy już się skończyło siorb, siorb my przed hotelowe wejście, a tam czekały już jeepy. Kierowca i czwórka pasażerów. Ewa przy kierowcy, bo ktoś pilnować trasy musi, a ja i jeszcze dwoje zaprzyjaźnionych z nami globtroterów.

I znów jazda pod górę samochodową trzęsionką i kolejne 136 zakrętów takich, co to „w te i we w te". Po drodze mijaliśmy tubylców niosących na plecach wielkie toboły .marchwi. Ciemno, niemal środek nocy, a ci marchew. Po kiego grzyba i po co?

-Ewuniu, widzisz tę marchew?...

-Myślisz, że to do tego kotła, co to miał być dla nas? - roześmiała się Wysiadka. Kierowca wziął mnie za rękę i pokazał numer na samochodzie:

-Mister, ju si? Ferti siks... Ferti siks... Ajm łejting hier...

-O'key. Ferti siks. Ju łejting, łi'ł ritern...

-Gud lak sanrajs.

Ten numer auta pokazał nie od parady. Z ciemności wyłaniały się całe sznury podobnych samochodów, które przywiozły tu turystów chyba jeszcze poprzedniego wieczoru.

Idziemy pod górę, przyświecamy sobie latarkami zabranymi z domu, bo uprzedzono nas, że to będzie częściowo „latarkowa" wyprawa. Zapinamy się coraz szczelniej, wiatr wieje, ale na szczęście niebo skrzy gwiazdami. Ewa założyła rękawiczki. Te 2800 metrów nad poziomem morza, to nie przelewki, chociaż do Równika niecałe 1000 km.

Po jakimś czasie miałem tak zmarznięte ręce, jak nigdy w tym sezonie. Były dosłownie sine. Ewa, jak zwykle, miała rację - mogłem swoje zabrać. Ale do tropików rękawiczki? Koniec świata, a ten stanął już chyba na głowie.

Doszliśmy do punktu widokowego, a tam tłumy żądne widoku wschodu słońca. Ludzie stoją na ławkach, na słupach i słupkach, byle wyżej, byle lepiej owo słoneczko wschodzące widać. Spojrzenia w napięciu wpatrzone w dal, obiektywy wycelowane. No, niech no się tylko pokaże, to my je zaraz... pstryk, pstryk.

A przecież, gdyby tak rozsądnie pomyśleć, to wschody słońca w zasadzie są takie same wszędzie. Najistotniejsze jest, co taki wschód wydobywa z mroków nocy.

A tu miał wydobyć kalderę Tengger i posadowione w niej wulkany z Bromo na czele  oraz widoczny za nimi najwyższy wulkan i górę Jawy Semeru (3676 m npm)...

Na szczęście olbrzymia większość „entuzjastów" wschodu słońca nie wiedziała o co chodzi i platforma widokowa po przeciwnej stronie z ekspozycją na Segara Wedi i wulkany była prawie pusta.

Czekaliśmy ponad godzinę. W ciemności, daleko w dole, wokół kaldery, jaśniały jedynie światełka rozrzuconych na tym żyznym terenie wsi. Wreszcie zaczęło się nieco rozjaśniać.

Widoczne przedtem światełka zniknęły, a nad kalderą zobaczyliśmy, że zalegają chmury. Nie były groźne, białe, przypominały nieco mgłę. Nad nimi wyłaniały się szczyty wulkanów. W rynnach, wyrytych jęzorami lawy na zbo­czach, kładły się jeszcze czarne cienie, ale wypukłości już odbijały brązowy kolor.

Powoli, wraz z narastaniem światła słonecznego, chmury zaczynały odchodzić znad doliny. Wreszcie odsłoniła się kaldera i wspaniale oświetlone wulkany pokazały swe piękno w całej krasie. Za Bromo i czterema innymi wulkanami wyrastającymi wprost z kaldery pysznił się majestatyczny Semeru. Król jawajskich wulkanów. Ciągle aktywny, ciągle groźny, wzbudzający strach wśród okolicznych mieszkańców.

Jakże też inaczej w tym świetle wyglądała i sama kaldera, owo Segara Wedi, czyli Morze Piasku. Nie wiem, czy angielskie określenie Sea of Sand, tłumaczone dosłownie na polski jako Morze Piasku jest adekwatne do jawajskiego Segara Wedi. Jest to bowiem nie tyle piasek, co pył wulkaniczny. Ale tak przyjęto.

„Nasza" platforma na szczęście nie zapełniła się do końca i mogliśmy spokojnie porobić zdjęcia. Tłum zobaczył słońce i zaczął zjeżdżać na dół. Gdy już było całkiem widno, wszak ranki trwają tu bardzo krótko, zeszliśmy do naszego auta, przy którym już czekał, zapraszając do środka uśmiechem, nasz drajwer.

I znowu Ewa obok niego, a to oznaczało jedno - trzęsionkę. Nasz sympatyczny kierowca, w sposób okrutny dla siedzących z tyłu na czymś w rodzaju bardzo twardych ławeczek, pokazywał Ewie, spoglądając na nią co chwila, jak świetnie potrafi prowadzić.

Najpierw karkołomny zjazd wąziutką drogą do kaldery, a potem hajda! „Lecieliśmy" na szagę nie omijając rowów i zapadlisk, a nawet kamieni wulkanicznych usianych poza wyjeżdżoną drogą. Ale gdzie mu tam wyjeżdżona droga? Nie wiem jakim cudem nie oberwały się nam żołądki lub nie porobiły się odciski na siedzeniach. Ale dojechaliśmy.

Legenda zaczyna się tak: dawno, dawno temu, w miejscu dzisiejszej kaldery Teng-ger wznosił się niegdyś potężny wulkan. A wulkan ma to do siebie, że czasem walnie. No i walnął, czyli eksplodował, miejsce zapadło się i „narodziło się" pięcioro wulkaniątek. A wulkaniątka, mimo osiągnięcia już słusznego wieku i zda się rozumu, nadal onego nie mają i do dziś są groźne dla okolicy. Szczególnie aktywny jest Bromo.

Tu erupcja może nastąpić w każdej chwili i nikt i nic dokładnie nie jest w stanie tego przewidzieć. Na wszelki wypadek obłaskawia się duchy dobre i złe, bo czort znajet, które akurat będą na wierzchu i zarządzą bum.

Niedawno, bo w 2011 roku, gdy się kolega Bromo obudził z drzemki, postawił okoliczne ludzkie koleżeństwo na nogi. A z kolei w 2004 roku, mimo ostrzeżeń, dwaj turyści weszli na krawędź jego krateru i się „ugotowali". To może stąd się wzięło to „dobre słowo" o kotle i gotowaniu „dobrych" Europejczyków?

I teraz jest bezustannie monitorowany ów wulkan i nigdy do końca nie wiadomo, czy zaplanowana nań wycieczka dojdzie do skutku. Dość często szlaki do niego są z ostrożności zamykane. Ale nam dopisała i pogoda i sam wulkan wolał podrzemać i duchy nam także dały spokój. Bo skąd taka ciemna masa, jak my, mielibyśmy rozeznać, które duchy prosić o łaskę?

Nazwa Bromo, to jawajska wymowa hinduskiego boga Brahmy, stworzyciela świata i wszystkiego, czyli, jak należy mniemać, głupoty ludzkiej także. Sam Bromo leży 2330 m npm, a nad powierzchnię kaldery wystaje 133 me­try.

Kaldera, płaska jak stół, ma aż 16 km średnicy i rzeczywiście wyrastające z niej wulkany wyglądają jak z baśniowego snu. Bromo nie jest w tej grupie „pięciu" najwyższym wulkanem, ale jest do niego najłatwiejszy dostęp.

I mimo niepewności, niebezpieczeństwa jakie ze sobą niesie, stanowi taką atrakcję turystyczną, że władze postanowiły udostępnić go turystom. Zajrzeć do krateru, zobaczyć nieustannie wystrzeliwane dymy i gotującą się lawę, to przecież nie jest możliwe w zbyt wielu miejscach na Ziemi.

Byliśmy w Ekwadorze, obok Jawy najbardziej wulkanicznym obszarze naszej planety i widzieliśmy jego potężne, od 4 tys. do prawie 6 tys. m npm wulkany. Nawet byliśmy na najwyższym czynnym wulkanie Ziemi Cotopaxi i to bardzo wysoko, ale co z tego? Za wysokie, za trudne podejścia i praktycznie szczyty ekwadorskich wulkanów dla „normalnych" turystów są niedostępne.

Poobijani wysiedliśmy z naszego auta i kierowca znów pokazał, gdzie będzie na nas czekał. Tutaj nie było już takiego tłoku, jak na Gunung Penanja-kan. Do zbocza wulkanu, mimo że w prostej linii było dość blisko, to jednak prowadzące zakosami podejście liczyło ok. 2 km.

W związku z tym, że jeździmy konno i jakoś dajemy sobie radę w siodle, najęliśmy dwa konie, by pokonać ten odcinek. I okazało się, że zrobiliśmy dobrze. Pył wulkaniczny, który przecież zalega cały ten obszar, dałby się nam o wiele bardziej we znaki, gdybyśmy zdecydowali się na pieszą wędrówkę.

Konie zostawiliśmy pod zboczem góry, gdzie na nas czekały, a nas czekała jeszcze wspinaczka na krawędź krateru. Po­goda piękna, słońce grzało, a do tego ta stromizna, to i zrobiło się nam raczej ciepło. Zadyszani, ale zadowoleni stanęliśmy na krawędzi i spojrzeliśmy w krater średnicy 600 metrów. W dole wydobywał się w kilku miejscach dym, a na dnie bulgotała i przewalała się lawa. Nie była czerwona lecz zielono - brunatna, gdyż na skutek styku z powietrzem lekko się ochładzała. Dookoła rozchodziła się woń siarki. A zatem piekło blisko.

Wymówiłem stosowne zaklęcie i wrzuciłem do krateru dar dla bogów, który kupiłem u stóp góry. Dar na szczęście był uniwersalny, dla bogów dobrych i złych, bo tak mnie zapewnił pan sprzedawca wręczając go za 20 tys. rupii. Darem tym był bukiet kwiatów. Miał obłaskawić bogów i pozwolić mi wrócić tu kiedyś.

Takie obłaskawiania bogów na dużą skalę odbywają na Bromo raz w roku i trwają przez miesiąc, a śmiałkowie nawet schodzą do krateru. Bogowie, bez względu na przynależność partyjną, cenią odważnych. Mniej odważni wrzu­cają dary z krawędzi, jak ja.

Ale, kto wie? Może kiedyś tu wrócę, jeśli nie w tym życiu, to może w następnym. W każdym razie Jawa, wyspa niesamowitych ludzi i niesamowitej przyrody, warta jest tego powrotu.

Marek Bucholski

Fragmenty książki „Podróże na koniec świata”

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x