Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Na szlaku »
Irydy, Tamary, Waldemara , 5 maja 2024

Dos elado w Santiago

2014-03-18, Na szlaku

…Lotnisko w Punto Arenas. Południowy kraniec Chile.

medium_news_header_6817.jpg

Opuszczamy największe „chorwackie” miasto poza ojczyzną. Za chwilę lecimy do Santiago de Chile. Jeszcze tylko te bramki, co to lubią na mój widok piszczeć, a potem samolot i na północ. Lot wewnętrzny, ale z lądowaniem w Puerto Montt.

 

Puerto Montt, to miasto duże, ponad 200 tys. mieszkańców, znane z tzw. masakry w Puerto Montt, gdy w 1970 r., na bezpośredni rozkaz rządu, policja zniszczyła nielegalnie wybudowane domy miejscowej biedoty i rozstrzelała kilka osób. Ta masakra była bezpośrednim powodem klęski prawicowego rządu i zwycięstwa Allende. Później bogobojny Pinochet, w ramach walki „o wolność i prawdę", zrobił „porządek" zabijając i torturując tysiące ludzi, za co dostał w 1999 roku od polskich prawicowych miłośników wolności i demokracji ryngraf Matki Boskiej. A o kacie z Argentyny nasze chłopaki zapomnieli?

 

W Puerto Montt wielu wysiadło z samolotu, wielu wsiadło i hajda, drugi etap podróży do stolicy. Łączna trasa z Punta Arenas ok. 3 tys. kilometrów. I, co ważne, na obu odcinkach lotu znakomite jedzenie w samolocie, mimo że lot trwał łącznie tylko ok. 4 godzin: praktycznie dla lecących z Punta Arenas do Santiago były dwa obiady, desery, lody, wino.

 

Chile z północy na południe to 4300 km. Państwo w najwęższym miejscu ma ok. 90 km, a w najszerszym prawie 500. Liczy 750 tys. km kwadratowych i ok. 17 mln mieszkańców. W stolicy mieszka ok. 6 milionów.

Jeszcze pod koniec XIX wieku Chile nie było tak długie. Pokonało jednak w tzw. wojnie saletrowej Boliwię i Peru i zagrabiło na północy ich nadpacyficzne prowincje. Tym samym odcięło Boliwię od morza.

Długo głównym źródłem dochodów kraju był eksport saletry. Dziś saletra znaczenie w świecie ma niewielkie. Chile dorobiło się więc znaczącego przemysłu i ma dobre rolnictwo.

Tak, jak Szkoci pomogli w Argentynie zagospodarować Patagonię, tak w Chile, na obszarach na północy, gdzie wody jest bardzo mało i inni nie mogli dać sobie rady z rozwojem rolnictwa, tę radę dali sprowadzeni z Izraela Żydzi. Dziś jest to kwitnący rolnictwem teren.

Od zwycięstwa w wojnie saletrowej w latach 80. XIX wieku, zaczęła się rodzić wśród Chilijczyków legenda o ich elitarności. W poszukiwaniu „korzeni", początkowo nieśmiało, a od obalenia Pinocheta już oficjalnie, nawiązuje się do legendy Indian Mapuczo.

Mapucze nie dorobili się cywilizacji choćby na skalę np. Inków, ale bardzo rośli wojownicy przez 300 lat dawali skuteczny odpór hiszpańskim najeźdźcom. Dziś Mapucze, to historyczna duma Chile.

W ciągu ledwie 100 lat powstał naród, który mówi o sobie „my - Chilijczycy" i, co ważne, może się pochwalić choćby osiągnięciami gospodarczymi. I nikomu nie przeszkadza, że około 800 tysięcy do miliona osób przyznaje się do korzeni chorwackich, tyleż samo do włoskich, i tyleż do niemieckich (w tym niemieckojęzyczni Austriacy, Alzatczycy, Szwajcarzy, Ślązacy) oraz do brytyjskich (Anglicy, Szkoci, Walijczycy), do francuskich, że jest to bardzo dużo Greków i Żydów.

Konglomerat narodowości, religii, obyczajów… To musi w sposób naturalny rodzić prawdziwą tolerancję. Nie taką na pokaz, poprzez ustawy i wieczne o niej ględzenie, z którego to ględzenia nic nie wynika. Dla kontrastu przypomina mi się pewne państwo w środkowej Europie o tysiącletniej historii, jednolite w zasadzie narodowo, którego mieszkańcy w większości wyznają jedną religię, a jeden drugiego najchętniej utopiłby w łyżce wody wznosząc przy tym modły o to, by sąsiadowi zdechła krowa… Dla poprawności „politycznej” dodam, że nie wszyscy tacy są. Wszak krów jest ponoć coraz mniej…(-)

 

Wyszliśmy na zalany słońcem i upałem plac w samym sercu Santiago. Gwar, hałas, wielki ruch. Jakiś pucybut z całą maszynerią, a nie tylko ze szczotką i szmatką, oferuje swe usługi, ktoś zachęca do kupna balonów. W pewnym momencie Ewa do mnie:

- Patrz, lody i to jakie...

Popatrzyłem. Jakie wielkie kule! Nie mogłem się oprzeć. Ale gorzej było z realizacją zakupu.

- Dos elado - mówię do sympatycznej panienki o równie sympatycznym uśmiechu i pokazuję sympatycznie dwa palce jako dodatkową informację wspomagającą wymówiony przeze mnie przed chwilą liczebnik w języku, o którym nie mam bladego pojęcia.

- Si, si - mówi owa sympatyczna panienka i łaps za dwa waflowe kubeczki.

- No, no - protestuję, ale sympatycznie, z uśmiechem i zaczynam sympatycznie stękać w nibyhiszpańskim: - Por fabor dos in uno... (cholipcia, jak po ichniemu kubek, przecież nie powiem glas) kubkos. Uno kubkos. Du ju anderstend? Proszę dos, cwaj, tu, dwa, ale w jednym kubku - dodaję po polsku, tylko nie wiem po co.

- Si, si - odpowiada sympatyczna panienka i pokazuje na inne, niemniej sympatycznie wyglądające lody, że może te elado, a może te elado.

- No, muczas gratjas - i znów pokazuję na wybrane poprzednio -Elado uno end elado.

- Si, si- sympatyczna panienka chwyta dwa kubki i sympatyczną łychę do nakładania tych sympatycznie wyglądających lodowych bomb.

A Ewa stoi obok i się śmieje. I wtedy zajarzyłem. Najpierw do sympatycznej panienki:

- Uno momento, pliz łejt.

Sympatyczna panienka zastygła z sympatyczną łychą w ręku. A potem do Ewy:

- Ewuniu, odsuń się nieco ode mnie, idź pooglądaj plac, a ja kupię wreszcie te lody.

- Aleś się uparł, ja bym już zrezygnowała - uśmiechnęła się Ewa, która za lodami nie przepada. Ale odeszła śmiejąc się pod nosem. Uff, no to jeszcze raz. Zaczynam:

- Por fabor dos elado - to do sympatycznej panienki

I zrozumiała! (Czyżbym załapał akcent?) Dla pewności zacisnęła swe dłonie w pięści i położyła jedną na drugą:

- Si? - spytała.

- Si!

Nakładając coś zaczęła mówić, oczywiście sympatycznie, a co później zrozumiałem, że się dziwi, bo to porcja dla dwóch osób, ale widocznie lubię, stwierdziła..

Kubek waflowy na szczęście był bardzo duży, bo chodzi o to, by klient się nie zachlapał, bo upał okrutny i momentalnie lody ciekną, ale i tak jedna „bomba" wystawała bardzo wysoko.

- Muczo grande - powiedziała sympatyczna panienka, podając mi oburącz sympatycznie wyglądający kubas z lodami. Faktycznie duży. Nawet bardzo sympatycznie duży.

Podziękowałem jej szerokim uśmiechem przygotowując się do szerokiego ugryzienia słusznego kawałka loda, bo lody to ja gryzę, a nie liżę.

- Ty to zjesz? - spytała raczej retorycznie Ewa, gdy podszedłem do niej, bo wszak zna moje „lodziarskie" możliwości.

- Spokojnie. A na drugi raz, gdy mężczyzna zamawia „męską" porcję lodów u sympatycznej panienki, to nie stój obok, bo ona myślała, że to dla nas obojga, a nie tylko dla mnie.

- Przecież wiedziałam od początku, panie mężczyzno, ale czekałam kiedy ta sympatyczna panienka błyśnie inteligencją.

- To mogłaś od razu odejść, a tak to ja się męczyłem z tłumaczeniem...

- Zaraz będziesz się męczył, gdy lody w tym upale zaczną ci kapać na koszulę.

Ale lody nie zdążyły, bo były zbyt wolne i Ewa o tym doskonale wiedziała. (-)

 

Jest pewna ciekawostka gastronomiczna w Santiago. Otóż są tu kawiarnie, które do małej kawy sprzedają nogi. No, może nie nogi, ale raczej widok na takowe. Ale nie na każde. Jedynie na damskie. Żywe i prawdziwe nogi.

A wygląda to tak, że w lokalach takich „szychtę" mają kelnerki, którym spodniczka kończy się tam, gdzie zaczynają się pośladki. Ani pół centymetra dłuższa. No i się przychodzi tam i się patrzy. Na nogi. Zamawia się kawę i się patrzy. Na nogi. Pije się kawę i się patrzy. Na nogi. Ale nie patrzy się długo, bo kawa niewielka.

A do tego pije się na stojaka, więc jak długo można? Odstawia się filiżankę i się patrzy. Na nogi. Ale nie długo, bo zaraz się płaci. I znów się patrzy, ale teraz na rachunek.

Wychodząc, odwraca się głowę i się… -  nie, nie patrzy już na nogi. Tylko się spogląda. Jeszcze raz, ale tym razem na lokal, a potem znów na rachunek. I być może zadaje się sobie pytanie: za co tyle? Być może tak się myśli, ale nie wiem, bo ni w ząb nie znam hiszpańskiego. Adios.

 

Osobiście wolę klasyczne picie kawy, raczej na siedząco i spokojne obserwowanie bliższej i dalszej okolicy stolika. A jeśli na widok „okolicy" nałoży się przy okazji widok nóg, koniecznie damskich i zgrabnych, ale niekoniecznie do pośladków, to będzie to uroczy dodatek do napoju. W randze prawie równy lodom. Ale tylko prawie.

 

Marek Bucholski

Fragmenty książki „Podróże na koniec świata”

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x