więcej

więcej
Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Żużel »
Longiny, Toli, Zygmunta , 2 maja 2024

Edmund Migoś w czapce Kadyrowa

2016-09-02, Żużel

Kiedy w 17 wyścigu mijał, jako pierwszy linię mety stadion oszalał ze szczęścia.

medium_news_header_15970.jpg
Stal w II lidze. Od lewej : Jerzy Flizikowski, Mieczysław Cichocki, Tadeusz Stercel, Edward Pilarczyk, Edmund Migoś, Jerzy Padewski i Kazimierz Wiśniewski.

Tym zwycięstwem nad Gluecklichem, Bombikiem i Cieślakiem Edmund Migoś pieczętował tytuł indywidualnego mistrza Polski 1970 roku. Jak pierwszy żużlowiec Stali sięgnął po ten zaszczytny tytuł, na który przez wiele lat cierpliwie czekali kibice z nadwarciańskiego grodu.

„- Wiedziałem, że publiczność pragnie mego zwycięstwa i ja też o tym marzyłem – powie po latach Krzysztofowi Hołyńskiemu z „Gazety Lubuskiej”. – Jeździło mi się bardzo dobrze. Klasa rywali była najlepszym dopingiem. Przed ostatnim moim wyścigiem Janek Malinowski i inni działacze oraz żużlowcy już mi gratulowali. Powiedziałem im: poczekajcie, mam jeszcze jeden wyścig, Do końca byłem przezorny. Wygrałem i potem mogłem sobie pozwolić na radość. Łzy miałem w oczach, gdy cały stadion szalał ze szczęścia.”

A zdarzyło się to w ostatnią niedzielę (27) września 1970 roku, na gorzowskim torze. Finał rozgrywano po raz pierwszy w Gorzowie, gdyż zgodnie z obowiązującą zasadą, to drużynowy mistrz Polski organizował w następnym roku finał indywidualnych mistrzostw kraju. Zabrakło na starcie tego finału m.in. Jancarza, Pogorzelskiego i Padewskiego. Kontuzje i inne losowe przypadki sprawiły, że nie mogli wystąpić. Oprócz Migosia startował jeszcze Dziatkowiak z miejscowego klubu. Na Dziatkowiaka nikt nie stawiał – był za młody, brakowało mu umiejętności, doświadczenia. Wszyscy liczyli na Migosia. Był już przecież wicemistrzem kraju i medalistą mistrzostw świata. No i startował na własnym torze przed własną publicznością.

Edmund Migoś zaczynał sportową karierę w latach pięćdziesiątych od ... boksu. Podobnie jak Rogal. I też w Stali. I może zostałby przy boksie dłużej, gdyby nie rozpadła się drużyna, z którą wywalczył awans do II ligi. Wtedy zajął się motocrossem. Również w Stali. I tutaj dał się poznać z dobrej strony. Był mistrzem i wicemistrzem okręgu w klasie 125 ccm. Z motocrossu trafił do żużla. Oczywiście w Stali. Tak w nietypowy sposób rozpoczęła się jego przygoda z czarnym sportem.

W 1970 roku miał już 33 lata. Czas był więc najwyższy zdobyć medal, którego nie miał w swojej kolekcji, a którego bardzo mu brakowało, jak sam przyznawał. No i brakowało go też kibicom, działaczom. Ba, ale podobne pragnienia mieli Wyglenda i Woryna z Rybnika, P. Waloszek i Mucha ze Świętochłowic, Trzeszkowski i Bruzda z Wrocławia, Gluecklich z Bydgoszczy, Żyto z Gdańska i inni uczestnicy gorzowskiego finału. Wygrać mógł tylko jeden.

Tym jednym był właśnie Migoś. Mimo przegranych startów cztery razy mijał linie mety jako pierwszy i raz tylko był drugi przegrywając z Wyglendą. Dało mu to w sumie 14 punktów i tytuł mistrza kraju wraz z czapką Kadyrowa (byłego radzieckiego zawodnika – Gabdrachmana Kadyrowa, sześciokrotnego mistrza świata w wyścigach na lodzie), przekazywaną od lat jako nieoficjalny atrybut mistrzostwa. Każdy mistrz dopisywał na niej swoje nazwisko i przekazywał następnemu. Drugi był Woryna, trzeci Wyglenda. Dziatkowiak z 3 punktami znalazł się na piętnastej pozycji.

To był wielki dzień Edmunda Migosia i kontynuacja dobrej passy – tydzień wcześniej wywalczył z polską drużyną na Wembley brązowy medal DMŚ. Zdobył tam 4 punkty, mając za partnerów Jana Muchę - 6 pkt., Antoniego Worynę – 5 pkt., Henryka Gluecklicha – 3 pkt. i Pawła Waloszka – 2 pkt. Jeszcze wcześniej po raz pierwszy w swej karierze wystąpił w finale IMŚ na stadionie we Wrocławiu, gdzie zgromadził 4 punkty i zajął czternaste miejsce. Wielki triumf święcił tam Ivan Mauger, ale też świętowali Polacy – Waloszek był drugi, Woryna trzeci.

Był to najlepszy sezon w karierze Migosia, któremu koledzy klubowi z różnych powodów nie mogli dotrzymać tym razem kroku. Ale w sporcie tak bywa, że raz się wygrywa, raz przegrywa, że obok wzlotów są też upadki, często niezawinione i niezamierzone. Obok zwycięzców muszą być przecież przegrani. Najważniejsze, by chcieć zwyciężać i robić ku temu wszystko, co w mocy.

Stalowcy chcieli zwyciężać, lecz rozpoczęli sezon w niezbyt optymistycznych nastrojach. Padewski nadal leczył kontuzję, Jancarz narzekał na dolegliwości związane z kontuzjowanym już kilka razy barkiem, ale ze startów nie rezygnował. Inni też nie byli w pełni sił i zdrowia...

Występy na torze gorzowianie zaczęli od startów w Anglii, gdzie pojechali - wzmocnieni zawodnikami ROW – w ramach rewizyty na zaproszenie mistrzów z Poole. Po serii spotkań, w większości wygranych, powrócili na krajowe stadiony, by nadrobić zaległości w lidze. Na inaugurację wygrali 41:36 z Kolejarzem Opole, który był do tego momentu prawdziwą rewelacją rozgrywek, gdyż miał na koncie same zwycięstwa i remisy. Następnie gorzowianie, mimo absencji Padewskiego i Jancarza (do starej kontuzji doszedł nowy uraz), pokonali Wybrzeże Gdańsk 40:38.

 Im jednak było dalej, tym było gorzej. Stalowcy przegrywali spotkanie za spotkaniem, w niczym nie przypominając mistrzowskiej drużyny z poprzedniego sezonu. Do grona kontuzjowanych dołączyli Jurasz i Dziatkowiak, a Pogorzelski z powodów dyscyplinarnych został na pewien czas zawieszony. W tej sytuacji, czyli z konieczności mocno postawiono na klubową młodzież, która rwała się walki, ale niewiele jeszcze umiała. Do zespołu coraz częściej wchodzili wychowankowie Migosia i Pogorzelskiego: Bogusław Nowak, Roman Jóźwiak i Zenon Plech. Ciężar ligowej walki spadł więc na tych, którzy byli aktualnie zdrowi i mogli jechać. W tych okolicznościach korzystnie prezentował się Dziatkowiak, który wyrastał na klasowego zawodnika.

Ostatecznie Stal zajęła piąte miejsce w tabeli, odnosząc 7 zwycięstw (z czego trzy w samej końcówce sezonu), jeden mecz remisując i 6 spotkań przegrywając. Najskuteczniejszym zawodnikiem, mimo ciągłych kłopotów ze zdrowiem, był Jancarz, który w 35 startach uzyskał przeciętną 2,46 pkt. Za nim w klubowej punktacji uplasował się Pogorzelski – 34/2,30 i Migoś – 58/2,03.

W tak trudnej sytuacji kadrowej zwycięstwo w pucharze PZMot. było miłą niespodzianką. Tym cenniejszą, że po ośmiu latach puchar trafił wreszcie z Rybnika do Gorzowa. Jednakże w konkurencjach indywidualnych, poza wyczynem Migosia, również stalowcom się nie wiodło. Pewnym pocieszeniem były postępy młodych zawodników, którzy w rywalizacji z rówieśnikami prezentowali się z każdym startem coraz lepiej. W finale młodzieżowych mistrzostw Polski Plech zajął czwarte miejsce, a Nowak był szósty.

Cieszyły postępy młodych żużlowców, ale martwiły kontuzje i urazy podstawowych zawodników. Jancarz w końcu zdecydował się na operację, która miała mu przywrócić dawną sprawność barku. Z kolei Migoś w jednym z ostatnich turniejów o Złoty Kask doznał bardzo poważnej kontuzji kręgosłupa i jego dalsza kariera stanęła pod znakiem zapytania. Na szczęście wyjdzie z tego i nie będzie musiał rezygnować z uprawiania ukochanego żużla.

W każdym bądź razie żużlowy sezon zakończył się w Gorzowie bez Jancarza, Migosia i Pogorzelskiego, ale z Nowakiem i Plechem oraz Woryną, Grytem i Wyglendą z ROW towarzyskim spotkaniem z zespołem CAMK ze Związku Radzieckiego. Gospodarze zwyciężyli 50:26, a obok najskuteczniejszego Padewskiego, najbardziej podobał się młodziutki Plech.

Rośli następcy mistrzów, którzy jednak nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. (…)

Podczas zimowej przerwy Jancarz i Migoś wrócili do zdrowia. Wyleczyli też drobne urazy inni zawodnicy. Były, więc podstawy, by sądzić, że doświadczenie weteranów w połączeniu z ambicjami i talentem młodych da bardzo korzystne wyniki.

„W 1971 roku będziemy sięgać po tytuł drużynowego mistrza kraju – mówili Romanowi Siudzie z „Gazety Lubuskiej” działacze: Aleksander Dzilne, Witold Głowania i Zygmunt Szarabajko. - O ile pech opuści czołowych zawodników tego klubu – pisał dalej R. Siuda. – trudno nie upatrywać w Stali faworyta nr 1. Zaprawieni w bojach młodzi żużlowcy są w stanie zgromadzić w każdych zawodach 5-8 punktów. A przecież stara gwardia ani myśli ustępować pola czołowym zawodnikom innych klubów. Do optymizmu skłania również fakt znakomitej pracy mechaników Edwarda Pilarczyka i Teodora Pogorzelskiego. Sprzętu nie brakuje – tego najwyższej klasy, a także motocykli przeznaczonych do szkolenia żużlowych osesków. A na stadionie przy ul. Śląskiej wszechwładnie króluje gospodarz tego obiektu Aleksander Ilnicki. Działacze Stali powiadają, że przez minione 10 lat nie zrobiono tyle, ile zdziałał obecny gospodarz.”

 Ligowa premiera nie była jednak pomyślna dla gorzowian. „Gazeta Lubuska’’ donosiła: „Przy kompletach widzów rozegrano wczoraj inauguracyjne mecze ekstraklasy żużlowej. Z największym zainteresowaniem oczekiwano pojedynku mistrza Polski ROW Rybnik z gorzowską Stalą, startującą po wielu tarapatach w pełnym składzie. Rybniczanie kolejny raz oparli się atakom przeciwników, zwyciężając 43:35. Punkty dla ROW zdobyli: Wyglenda 12, Woryna 10, Gryt i Masłowski po 8, Peszke 3, Reinchold i St. Tkocz po 1, a dla Stali Gorzów: Jancarz 10, Pogorzelski 9, Padewski 7, Migoś 5, Dziatkowiak, Plech, Nowak i Jurasz po 1.

O porażce zespołu gości zdecydowały trzy pierwsze biegi, wygrane przez zawodników ROW po 4:2. Od czwartego biegu rozgorzała zacięta walka, których wynikiem było sześć biegów remisowych. Gorzowianie triumfowali dwukrotnie. Najlepszym zawodnikiem meczu był Wyglenda, który zdobył komplet punktów. Dobrze spisujący się Jancarz musiał jednak trzykrotnie uznać wyższość reprezentantów ROW. Niełatwej sztuki pokonania gorzowianina dokonał również Masłowski w jednym z wyścigów. W sumie gospodarze odnieśli zasłużone zwycięstwo, choć walka była wyrównana a goście zasłużyli na słowa uznania za nieustępliwą walkę. Poważnym mankamentem zawodów był źle przygotowany tor, który stał się przyczyną kilku kraks.”

Przegrana niewielką ilością punktów na torze mistrza, który posiadał w swoich szeregach kilku niemal etatowych reprezentantów kraju rzeczywiście ujmy nie przynosiła i niczego nie przesądzała. Jak dowodziła ligowa praktyka, by zostać mistrzem należy przede wszystkim wygrywać u siebie, a na wyjazdach niekoniecznie trzeba zwyciężac wszystkich rywali.

U siebie, w następnym meczu, stalowcy pokazali, że potrafią wygrywać. „Nie dała szans – pisała „Gazeta Lubuska” – drużyna gorzowskiej Stali, która na własnym torze pokonała Kolejarza Opole 47:31. Znakomitą formę zademonstrował Edward Jancarz, który w czterech wyścigach zdobył 12 punktów. Z pozostałych zawodników najkorzystniejsze wrażenie pozostawił Padewski oraz Jurasz i Nowak. Nie zawiódł, ale też nie błyszczał Pogorzelski. W drużynie Kolejarza Skowron, Bombik i Szczakiel startowali pięciokrotnie, ale na trudnym, wymagającym technicznej jazdy gorzowskim torze niczego poza brawurą nie pokazali.

Mecz był bez historii. Tylko w XII wyścigu goście triumfowali 4:2. Siedem wyścigów zakończyło się remisem, a cztery wygrali gospodarze po 5:1, a jeden 4:2.(...) Punkty dla Stali zdobyli: Jancarz 12, Pogorzelski i Padewski po 8, Jurasz i Nowak po 6, Dziatkowiak 5 oraz Plech 2, a dla Kolejarza – Skowron 9, Bombik 8, Szczakiel 7, Kozubski 4 oraz Golec, Liber i Hyla po 1.”

Uwagę zwraca brak w składzie Edmunda Migosia, który był przecież podstawowym zawodnikiem. Właśnie, był...

 „- Stało się to – wspominał po latach na łamach „Gazety Lubuskiej” – w trakcie treningowej jazdy z Zenonem Plechem. Od jego przyjścia do sekcji wiedzieliśmy, że mamy do czynienia z dużym talentem. 18-letni wówczas Zenek robił jednak rażący błąd techniczny na wirażu. Chciałem mu pomóc. Umówiliśmy się, że pokażę mu jak należy dociążać motocykl na łuku. Pojechaliśmy razem, blisko siebie. Kątem oka śledziłem sytuację. W pewnym momencie przy wyjściu na prostą poczułem uderzenie w prawą nogę. Uniosło mój motocykl. Wraz z maszyną zwaliłem się na bandę. Siatka nie pękła, a motocykl odbity od niej upadł na mnie. Silnik przygniótł mi głowę w okolicach lewego oka powodując poważne obrażenia czaszki. Co było dalej, wiem już tylko z opowiadań... Po ośmiu dniach odzyskałem przytomność, ale do wyleczenia było daleko. Bardzo wmawiałem sobie, że wrócę na tor. Myślałem, że zrobię na przekór losowi. Nie udało się.”

Taki to sport – szybki, dynamiczny, ale przez to bardzo niebezpieczny. Na żużlu wypadki i upadki, kolizje i karambole, kontuzje i potłuczenia są czymś naturalnym, jakby wpisanym w specyfikę tego sportu. Na żużlu można stracić życie lub stać się kaleką. To nas szokuje, ale i też fascynuje. Często sami się boimy i tym chętniej podziwiamy tych, którym starcza odwagi, by ścigając się walczyć z torem i rywalami - maszyna w maszynę, bark w bark, noga w nogę... Walczyć z rywalami, którzy jednak w ferworze walki czasami się zapominają, nie zawsze jadą fair... Na szczęście, żużlowcy na ogół szanują się nawzajem, bo dobrze wiedzą czym to grozi.

Przykładem, wręcz wzorem dżentelmena toru – opisywanym w światowej literaturze – był dwukrotny mistrz świata (z roku 1959 i 1962) Anglik, Peter Craven. Drobny i niepozorny nazywany był mistrzem balansu, gdyż potrafił tak idealnie wyczuć środek ciężkości motocykla, że umiejętnym przechyłem ciała i prędkością równoważył przeciwstawne sobie siły oddziaływujące podczas poślizgu kontrolowanego, dzięki czemu przejeżdżał cztery okrążenia bez podpierania się lewą nogą. I wygrywał! Nigdy jednak nie starał się wygrać za wszelką cenę, kosztem upadku i kontuzji przeciwnika. Zginął na torze wierny do końca swoim zasadom. W trakcie ostatniego wyścigu chciał uniknąć najechania na leżącego przed nim zawodnika. Na ominięcie nie było ani czasu, ani miejsca. Przy pełnej szybkości położył się z maszyna na torze i ze straszliwą siłą uderzył w podporę bandy ochronnej. Zmarł w drodze do szpitala.

Migoś miał więcej szczęścia. Przeżył, ale do końca życia został kaleką. Z czasem zapomnianym kaleką, który kiedyś wielkim żużlowcem był...

Zmarł 3 września 2006 roku.

Jan Delijewski

„Żużel nad Wartą 1945-1989”

Fot. Archiwum

Edmund Migoś na początku swej kariery w latach 50-tych minionego wieku.
Pierwszoligowa drużyna z 1966 roku. Stoją od lewej: Wojciech Jurasz, Zygmunt Szarabajko (kierownik drużyny), Bogdan Gabrysiak (kierowca klubowego autobusu), Andrzej Pogorzelski, Bronisław Rogal, Edmund Migoś i  prezes Władysław Mazurek. Klęczą: Marian Pilarczyk i Władysław Opala.

Tu Stal jako Drużynowy Mistrz Polski 1969 roku. Od lewej: Andrzej Pogorzelski, Jerzy Padewski, Edward Pilarczyk, Edmund Migoś, Ryszard Dziatkowiak. Na motocyklu: Zygmunt Szarabajko i Edward Jancarz. Niżej: Marian Pilarczyk i Wojciech Jurasz.
X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x