więcej

więcej
Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Żużel »
Apoloniusza, Bogusławy, Gościsławy , 18 kwietnia 2024

Nie żałuje, że został żużlowcem, choć wiele nie pojeździł

2024-01-09, Żużel

Pierwsze medalowe sukcesy żużlowców Stali Gorzów w latach 60. wzbudziły bardzo duże zainteresowanie młodych chłopaków, którzy chcieli pójść w ślady ówczesnych gwiazd owalnego toru. Wśród nich był Ryszard Raczyński.

Fot. Archiwum R, Raczyńskiego
Fot. Archiwum R, Raczyńskiego

Ryszard Raczyński urodził się 10 maja 1948 roku w Cieplicach Śląskich-Zdrój, w dzielnicy wchodzące w skład Jeleniej Góry. Wychowywał się jednak w Dzierżoniowie. Tam, jako mały chłopak, zainteresował się motoryzacją, oglądając z wypiekami na twarzy wyścigi uliczne.

- Wszyscy koledzy grali w piłkę, a ja nie mogłem doczekać się kolejnych wyścigów, które odbywały się bardzo rzadko, ale przyciągały tłumy. Co ciekawe, najczęściej wygrywały kobiety – wspomina.

Do Gorzowa przez Zieloną Górę

Żużlem zainteresował się z chwilą przeprowadzki do Zielonej Góry w 1957 roku. Jego dziadek pracował w Lumelu, a jego podwładnym był znany w tych czasach żużlowiec reaktywowanej sekcji żużlowej LPŻ, Henryk Ciorga. Dostawał nawet od niego bilety i razem z wnukiem chodzili na stadion.

- Od razu zafascynowałem się tym sportem. Uciekłem nawet z przygotowań do komunii świętej, żeby pójść na mecz. I miałem marzenie, żeby kiedyś jeździć jak prawdziwy żużlowiec. Pierwszym takim wstępem było ściganie się z kolegami na rowerach – opowiada.

Cztery lata później rodzina Raczyńskich znalazła się w Gorzowie. Jesienią 1966 roku 18-letni już Ryszard usłyszał o przygotowanym na wiosnę naborze do szkółki Stali. Organizacją naboru zajmowała się prowadząca sekretariat klubu Jolanta Werbanowska. Trenerem i mechanikiem w jednej osobie był Władysław Opala, który ze względów zdrowotnych musiał przedwcześnie zakończyć karierę sportową.

- Szybko poszedłem zrobić prawo jazdy na motor i to była moja jedyna wtedy styczność z tym jednośladem. Inni kandydaci zaś przyjeżdżali na swoich motorach pod stadion, imponowali jazdą na jednym kole, ale potem pierwsi odpadali, gdyż nie mieli siły pokonać kilku okrążeń – dodaje.

Zainteresowanie pierwszym naborem przerosło możliwości prowadzenia normalnych zajęć treningowych. Jak dalej wspomina Ryszard Raczyński, do szkółki zgłosiło się ponad 80 chętnych. Wielu natychmiast zrezygnowało, kiedy dowiedziało się, że najpierw muszą popracować w warsztacie i poskładać stare FIS-y.

- Przez trzy tygodnie udało się nam złożyć pięć motorów, ale po pierwszym treningu tylko jeden pozostał sprawny – opowiada. – Reszta została zniszczona i ponownie trzeba było czekać wiele tygodni na szansę przejechania się kilku okrążeń. To był taki test. Zostawali tylko ci, co naprawdę chcieli pojeździć. W sumie zostało nas kilku. Niestety, brak sprzętu i innych akcesoriów był największym problemem. Do tego czasami brakowało karetki, innym razem polewaczki i zajęcia trzeba było często odwoływać. Pierwszeństwo w treningach miała zawsze pierwsza drużyna, potem chłopacy przygotowywani do licencji i dopiero na końcu adepci. I tak trenowaliśmy raz na miesiąc – tłumaczy.

W jednostce alarm, ale licencja ważniejsza

Wiosną następnego roku pan Ryszard był już w wojsku. Na szczęście powołanie dostał do gorzowskiej jednostki saperów i natychmiast wystosował prośbę do dowódcy Śląskiego Okręgu Wojskowego o wyrażenie zgody na udział w treningach. Taką zgodę otrzymał dopiero po roku, co wcale nie przeszkodziło mu chodzić na stadion i trenować pod okiem Edmunda Migosia.

- Czasami było to na przepustce, czasami szedłem na lewiznę. Podczas jednego z treningów upadłem i trochę się porozbijałem. ,,Mundek’’ lekko się wystraszył i w obawie przed konsekwencjami zakazał mi przychodzenia na treningi do chwili otrzymania oficjalnej zgody. Jak już ją miałem było trochę łatwiej. Poza tym dowódcą plutonu był mój sąsiad z parteru, z którym mieszkaliśmy przy ul. Mickiewicza. Załatwił mi dodatkowo tzw. przepustkę alarmową. Jak trzeba było, informowałem podoficera, że idę w ważnej sprawie do dowódcy a szedłem na stadion – dodaje.

28 września 1969 roku Stal miała zaplanowane spotkanie na szczycie ekstraklasy ze Śląskiem Świętochłowice. Mecz niezwykle ważny, decydujący praktycznie o pierwszym dla stalowców mistrzostwie Polski. Na ten dzień wyznaczono ponadto egzamin licencyjny i w grupie zdających znalazł się też Ryszard Raczyński. Byli również Bogusław Nowak, Jan Lebioda i Roman Jóźwiak. Z tym pierwszym wiążę się zresztą ciekawa historyjka.

- Boguś był bardzo pracowity i do wszystkiego doszedł ciężką pracą oraz systematycznością – opowiada dalej Ryszard Raczyński. – Kiedy przyszedł na pierwsze zajęcia akurat pomagałem Pogorzelskiemu w ogarnięciu wszystkich spraw. Andrzej po przejechaniu przez każdego adepta kilku kółek od razu decydował, czy ma przyjść na kolejny trening,  czy już go skreślał. Gdy doszło do Nowaka, przez chwilę się zawahał. Boguś niczym specjalnym się nie wyróżnił. Od razu powiedziałem Pogorzelskiemu, żeby dać chłopakowi szansę, to przynajmniej będziemy mieli słodkości. I Boguś został zobligowany przynieść coś ze swoich wyrobów, gdyż był cukiernikiem – śmieje się.

Do egzaminu Ryszard Raczyński przygotowywał się przez dwa lata. Wiedział, że ten dzień może zmienić jego sportowe życie. Nie przewidział jednak, że w jednostce akurat zostanie wprowadzony stan alarmowy i  wstrzymano wydawanie przepustek.

- Byłem załamany i zdesperowany – przyznaje. – Niewiele jednak się namyślając przeskoczyłem przez płot i poszedłem w mundurze polowym na stadion. Oczywiście dzisiaj bym tego nie zrobił, ale wtedy byłem młody i nie myślałem logicznie, że za taki numer może mi grozić nawet odsiadka. Bardziej bałem się, że jak nie zdam tej licencji, to już nie zdam nigdy. Na bramie stadionowej stał akurat żołnierz z WSW, który mnie znał. Jak mnie zobaczył w tym mundurze o mało co zawału nie dostał. Co ty chłopie robisz, przecież wszędzie jest panika, krzyknął. Na licencję zdaję, odparłem. Natychmiast kazał przebrać się, żebym nie paradował w mundurze. I jeszcze dodał, żebym zaraz po meczu przyszedł do niego to mnie podwiezie szybko pod jednostkę – odpowiada dzisiaj z rozbawieniem.

Egzamin wypadł doskonale, wszyscy zdali. Wśród bijących brawo nowemu pokoleniu żużlowców Stali był dowódca kompani, w której służył Raczyński.

- Zgodnie z ustaleniami pojechałem szybko do jednostki. Ledwo wszedłem, a na kompanię wpadł dowódca i już u progu krzyknął ,,Raczyński jest?’’. Spokojnie wyszedłem i zameldowałem się. On tylko pokiwał głową i poszedł. Na drugi dzień wiadomość o mojej licencji pojawiła się w gazecie. Dowódca na apelu przeczytał informację i przy wszystkich mi pogratulował. Nikt nie dociekał, jak to było możliwe, że nie mając przepustki byłem na stadionie. Ale w wojsku też było mnóstwo kibiców, przymykających oczy na niektóre zagrywki z mojej strony – przyznaje.

W połowie w gipsie i ucieczka do Gniezna

W maju 1970 roku Ryszard Raczyński skończył służbę i od razu dostał szansę pokazania się w trzech wyjazdowych meczach Stali. Debiutował w Świętochłowicach, potem była Bydgoszcz i Opole. Nie poszło mu dobrze, bo nie znał tych torów, nigdy wcześniej nie pojechał na żadnym innym stadionie niż gorzowski. A na swoim torze nie dostał szansy pokazania się. Zapewne pojechałby, gdyby nie dzień 15 lipca 1970 roku. To był rutynowy trening, zorganizowany trzy dni po pojedynku w Opolu, gdzie Raczyński wywalczył pierwszy, i jak się potem okazało, jedyny punkt ligowy w barwach Stali.

- W jednym z treningowych wyścigów pojechałem razem z Romkiem Jóźwiakiem i Wojtkiem Juraszem – relacjonuje. – Wcześniej szlifowaliśmy jedynie moment startowy i jazdę w pierwszym łuku. Teraz mieliśmy pojechać na pełne cztery okrążenia. Jechałem za Romkiem, który nagle wywrócił się tuż przed moim motocyklem i to twarzą przed przednie koło. Nie chcąc najechać mu na głowę puściłem rękę z manetki gazu co spowodowało, że siła odśrodkowa gwałtownie mnie wyniosła, ale tak niefortunnie, że zahaczyłem o leżący motocykl. Od razu podniosło mnie, obróciłem się i całym impetem wpadłem plecami w złączę kątowników otwieranej bramy od ul. Śląskiej. Motocykl poleciał do góry, a spadając dostałem silnikiem w głowę. Kask od razu pękł na pół. Przez trzy dni leżałem na OIOM-ie. Jakoś się pozbierałem i po dwóch tygodniach opuściłem szpital na własne żądanie. Przez dziewięć miesięcy byłem w gipsie, od szyi po pas. Miałem kompresyjne złamanie trzech kręgów piersiowych. I nasz lekarz sportowy nie wyraził zgody na dalszą moją jazdę. Poprosiłem go jednak, żeby nigdzie tej informacji nie rozpowszechniał – podkreśla.

Nie poddał się i w 1971 roku przeniósł się do drugoligowego Startu Gniezno. Nie przepracował jednak zimy i już na jednym z pierwszych treningów w nowym miejscu zanotował kolejny bolesny upadek. Chciano go zawieźć do szpitala, ale…

- Przeraziłem się, że jak zrobią mi prześwietlenie, to zobaczą w jak fatalnym stanie mam kręgosłup i zabronią jazdy, tak jak uczyniono to w Gorzowie. I uciekłem z tej karetki. Człowiek był młody to i głupi – przyznaje po latach.

Podziwia Bartka Zmarzlika

Kłopoty zdrowotne okazały się silniejsze i spowodowały, że musiał zrezygnować z kontynuowania kariery. Nie był w stanie przejechać na pełnych obrotach czterech okrążeń. Organizm nie wytrzymywał obciążeń. Nie obraził się jednak na żużel. Wrócił do Gorzowa i Stali, zwłaszcza że jego teściem był Stefan Kwaśny, wiele lat zajmujący się przygotowywaniem toru. Pan Ryszard przez kilka lat woził swoim samochodem naszych zawodników na mecze wraz z ich sprzętem na przyczepce. Na co dzień pracował w dawnej Przemysłówce jako operator ciężkiego sprzętu. Potem był magazynierem w Polmozbycie i jeździł na taksówce. Obecnie jest na emeryturze i aktywnie działa w fundacji Bogusława Nowaka. A na pytanie czy warto było poświęcić zdrowie dla żużla odpowiada:

- Nikt przed rozpoczęciem kariery nie zakłada, że dozna jednej czy drugiej ciężkiej kontuzji. Na pewno straciłem wiele czasu będąc w wojsku, bo nie mogłem przez długi czas trenować, a potem pojawił się ten nieszczęśliwy trening. Miałem również poharatane kolano, złamany obojczyk. Nie żałuję tego, że zostałem żużlowcem, bo to było moim marzeniem. Kochałem jazdę na motocyklu. Do dzisiaj jestem wielkim kibicem, podziwiam obecnych zawodników, szczególnie Bartka Zmarzlika. Obecny żużel jest pod każdym względem inny, bezpieczniejszy a i tak dochodzi do dramatycznych sytuacji. Nawet dmuchana banda, najnowsze ochraniacze nie pomogą, jak zawodnik niefortunnie upadnie na tor – zwraca uwagę.

Pan Ryszard chętnie wspomina różne ciekawe zdarzenia ze swoich żużlowych czasów. Mówi, że miał bardzo dobry układ z Jerzym Padewskim. Jeszcze jak był w szkółce mógł korzystać z jego osprzętu, w tym kombinezonu skórzanego.

- Każdy z zawodników miał swoją szafkę na terenie Ursusa – opowiada. – Pewnego razu dostałem klucz od Padewskiego i wziąłem jego ,,skórę’’. Ze mną był Edek Jancarz, bo wybieraliśmy się na trening i on po cichu wziął buty Jurka. Pech chciał, że Padewski przyszedł na trening i jak zobaczył Edka w swoich butach ostro zareagował i powiedział do Edka ,,Rysiek może, Ty nie’’. Oczywiście było to w żartach, choć powiedziane stanowczym tonem.

Robert Borowy

Fot. archiwum

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x