Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Nasze rozmowy »
Agnieszki, Amalii, Czecha , 20 kwietnia 2024

Weszło w krew, że nie da się tego już usunąć

2015-01-14, Nasze rozmowy

Z prezydentem Gorzowa Jackiem Wójcickim rozmawia Renata Ochwat

medium_news_header_10024.jpg

- Panie prezydencie, jak się pan czuje na fotelu włodarza miasta po pierwszych miesiącach urzędowania?

- Jestem w ciągłym biegu, zbieram i analizuję informacje z zakresu pracy urzędu. Generalnie jestem zadowolony, ogrom pracy nie pozwala mi jednak na większe wytchnienie. Cóż świętowanie wyboru na prezydenta skończyło się wraz z opuszczeniem sztabu wyborczego (śmiech).

- Skąd się wziął taki Jacek Wójcicki, który dał się poznać najpierw jako społecznik, potem wójt, który ożywił senną gminę Deszczno, a teraz sięgnął po prezydenturę sporego w końcu miasta?

- Wziąłem się stąd, że całe życie lubiłem działać i to dla samego działania, a nie dla jakichś tam profitów. Od dziecka organizowałem występy teatralne, zabawy, potem doszła jeszcze straż pożarna, dożynki, sylwestry, było tego sporo. Potem ktoś mi zaproponował, żebym został radnym. Nie wiedziałam naturalnie, jaka odpowiedzialność się tym wyborem wiąże. Ale pomyślałem, dobrze. Wystartowałem, dostałem największą liczbę głosów i zostałem radnym w wieku 21 lat. No i zacząłem pracę w radzie, zacząłem czytać dokumenty. Okazało się, że taki radny ma realny wpływ na to, co się wokół niego dzieje. To mi się bardzo spodobało.

W 2005 roku, na rok przed wyborami samorządowymi przyszła mi do głowy myśl, że może wystartować na wójta? Byłem aktywnym radnym, starałem się być w wielu miejscach, ludzie zaczęli mówić: - Jacek, a może tak byś wystartował na wójta? Wystartowałem, udało się, w pierwszej turze dostałem 47 procent głosów, a w drugiej 70. To była szkoła życia, zresztą każda kampania wyborcza to jest szkoła życia.

- Za każdym razem nerwy?

- Tak, za każdym. Myślę, że największe to jednak były te przed moją pierwszą kadencją w Deszcznie. Osiem lat temu po raz pierwszy ktoś oskarżył mnie o coś, co było zupełnie wymyśloną, nieprawdziwą historią. Pamiętam, że bardzo mnie to zabolało. Ale ja i moja rodzina jakoś to przeszliśmy, w myśl zasady „polityk musi mieć grubszą skórę”, no i funkcję wójta sprawowałem z ogromną radością i pasją. Lubię tworzenie i naprawianie, więc dziś znów jestem na początku. Rzeczywiście, ktoś mógłby powiedzieć, jaki to miało sens. Miałem już poukładaną gminę, to wszystko się jakoś toczyło, szło w dobrym kierunku. Trzeba było teraz siedzieć i tylko kupony odcinać, spijać śmietankę. Ale ja jestem niespokojną duszą i wówczas pojawiła się myśl, żeby ponaprawiać Gorzów.

- Ale wróćmy na chwilkę jeszcze do Deszczna. Pamiętam, jak szła wielka zimowa powódź, to obojętnie kiedy przyjeżdżałam, pan zawsze był na wałach. Albo sypał pan worki, albo przywoził piach czy cokolwiek. Przecież nie musiał pan tego osobiście robić.

- No pewnie, że nie. Ale inaczej nie dałbym rady. Jestem człowiekiem, któremu sprawia przyjemność praca w zespole, ludzie chcą, wiedzieć, że jesteś z nimi i dla nich, wtedy są skłonni Cię traktować jak przywódcę i widzą, co tu dużo mówić, że bierzesz na siebie odpowiedzialność…

- Ale odpowiedzialność nie polega na sypaniu worków z piachem…

- Bo to jest współodpowiedzialność za to, co się w gminie dzieje, za mieszkańców. Podejmowałem wówczas też bardzo odpowiedzialne decyzje, kierowałem tym wszystkim, ale byłem z ludźmi. Przecież nie ma nic gorszego, jak dowódca, który siedzi w gabinecie i dowodzi wojskiem, a wojsko ginie na froncie. Dowódca musi mieć rozeznanie, musi być z ludźmi, musi zagrzewać do walki. Ja sam bym tych wałów przecież nie obronił. A wtedy rzeczywiście pracowali wszyscy, w grupie, ciężko. To było coś niesamowitego, prawie 700 osób na wałach. Jak do tej pory to jedno z moich najpiękniejszych doświadczeń życiowych.

- Jeśli zaistnieje taka potrzeba, co oczywiście niechby nigdy się nie stało, to też będzie pan tym razem na Zawarciu sypał worki?

- Nie ma żadnego problemu. Oczywiście, że tak. Zresztą pomimo tego, że pełnię funkcję prezydenta, cały czas jestem członkiem Ochotniczej Straży Pożarnej i jeśli mogę to nadal jeżdżę do zdarzeń…

- No właśnie, a jak to z tą strażą było?

- Zupełny przypadek. W dzieciństwie bałem się bardzo ognia. Jako dziecko, będąc u wujka, przeżyłem pożar. Po sąsiedzku palił się stóg słomy. To było ogromne wydarzenie, bo wielki ogień. Jeszcze burza do tego. Bałem się bardzo. Potem jeszcze przejeżdżaliśmy przez Puszczę Notecką, w której w 1990 roku były ogromne pożary. I to też było przerażające. No, ale kiedy koledzy szli do tej Ochotniczej Straży Pożarnej, to ja z nimi. Zacząłem się tego fachu uczyć, no i tak mi weszło w krew, że nie da się tego już usunąć. To taka choroba zawodowa – strażactwo.

- Jaką funkcję pan w tej straży pełni?

- Jestem ratownikiem, ale też kierowcą. Czyli do moich zadań należy dowiezienie strażaków na miejsce, obsługa pojazdu podczas gaszenia. Ale jak jest inna potrzeba, to ja zawsze jestem podporządkowany dowódcy, temu, który jedzie obok mnie po prawej stronie.

- No i doszliśmy do kolejnej fajnej kwestii, czyli Jacek Wójcicki jako kierowca. Bo nie dość, że prowadzi pan ogromne samochody, autobusy, to jeszcze jeździ pan nimi na kraniec świata.

- Ta pasja bierze się stąd, że od dzieciństwa pasjonowałem się wielkimi samochodami ciężarowymi, zresztą do tej pory lubię grzebać w samochodach. Mam swój stary zabytkowy 25-letni autobus, Autosana H 9 21, jaki w PKS jeździł w latach 80. i 90. Dla zwykłego człowieka to kupa złomu. A dla mnie jest to radość. Wspólnie z kolegą go remontujemy, właśnie nam się niedawno zapowietrzył układ paliwowy i już trzecie podejście robimy, aby go odpowietrzyć. To pasja do samego sprzętu, ale też i mój sposób na odpoczynek. Bo dla mnie sensem jest nie tylko dotarcie do celu podróży, ale też  liczy się sama podróż. Mogę to tak wyjaśnić, że gdyby mi ktoś powiedział, że trzeba jechać do Rzeszowa, Paryża czy gdziekolwiek, to jadę. Dla drogi, ale i dla celu. Zresztą marzy mi się, aby kiedyś zasiąść za sterami dużego samolotu, marzy mi się licencja pilota, no ale do tego jeszcze musi sporo wody upłynąć, aby to marzenie spełnić. Ale na razie zostaję na ziemi. No i na tej ziemi lubię jeździć autobusami z ludźmi, bo taki kierowca jest trochę jak pilot (śmiech).

- Skoro znaleźliśmy się znów na ziemi, to porozmawiajmy o kolejnej pana pasji, gotowaniu. Bo nie tylko rozkręcił pan Święto Pieczonego Kurczaka, ale zawsze coś pan tam własnoręcznie gotuje, skąd to się wzięło?

- To z kolei bierze się z tego, że wokół kuchni gromadzą się ludzie. A ja zawsze dobrze się czułem w kontakcie z nimi. Chciałem nawet iść do gastronomika ale rodzina mi odradziła. Akurat w tym czasie otwierało się w Deszcznie Liceum Ogólnokształcące, więc do niego poszedłem. Ale lubię gotować, przede wszystkim dla kogoś, bo to jest radość, przyjemność. Zdarzało mi się gotować dla dziewczyny, dla kolegów strażaków czy podczas jakiejś imprezy. Lubię sprawiać komuś, a tym samym i sobie radość. Przecież samo jedzenie jest przyjemnością, przynajmniej dla mnie, niestety.

- A co najbardziej lubi jeść prezydent Jacek Wójcicki?

- Będę tradycjonalistą. Schabowy. Jak wyjeżdżam TIR-em w trasę i nie ma mnie powiedzmy ze dwa tygodnie, to zaraz po przekroczeniu granicy zatrzymuję się w pierwszym barze i schabowy. Koniecznie (śmiech). Oczywiście, że lubię też i inną kuchnię, teraz staram się jadać bardziej dietetycznie, jakieś sałatki, rukola. No może nie przepadam za owocami morza, czyli czymś co ma oczy na talerzu.

- No dobrze. Usypał pan wały, ugasił pożar, pojechał na drugi koniec Europy, a na końcu nakarmił pułk wojska. Gdzie w tym wszystkim jest czas na relaks?

- No właśnie to było to. Ja jestem bardzo aktywny, więc słodkie nicnierobienie zdarza mnie się bardzo rzadko. Zresztą takich leniwych niedziel zwyczajnie nie lubię. Ale mam coś takiego, że mój organizm sam wskazuje, kiedy czas na odpoczynek. Dwa razy do roku, na przesileniach wiosennych i jesiennych muszę odpocząć, bo inaczej zwyczajnie padnę. I to robię, odpoczywam od pracy zawodowej, bo i tak nic w tym czasie nie zrobię.

- A ja myślałam, że relaksuje pana muzyka. Bo płynie w gabinecie podczas rozmowy, spotykałam pana na różnych wydarzeniach muzycznych, jak choćby muzyka w Raju czy Woodstock.

- Ależ naturalnie. Jestem wychowany w hałasie. Cały czas żyję w szumie. Zasypiam przy muzyce, cały czas słucham bardzo różnej muzyki. Lubię szukać czegoś nowego, a jako że się szybko nudzę, to nie potrafię dosłuchać utworu do końca, co bywa upiorne dla pasażerów w moich samochodach. Szum to także włączona non stop w domu radiostacja strażacka, mam już tak, że budzę się w nocy, kiedy usłyszę komunikat, zanim zawyje syrena. Poza tym często słucham lotnictwa…

- Jak to, lotnictwa?

- No tego, co się dzieje w powietrzu. Bo okazuje się, że wokół nas są takie Matriksy, światy, o których nie mamy pojęcia. Jakbyśmy włączyli CB-radio, to by się okazało, że tu jest życie. Podobnie jest z samolotami, bo ciągle ktoś gdzieś leci. Słuchanie lotnictwa, to słuchanie wież kontrolnych. (Prezydent podchodzi do komputera, po chwili znajduje wieżę kontrolną w Krakowie i słychać komendy kontrolera oraz odpowiedzi pilota, który właśnie podchodzi do lądowania na Balicach). Bywa, że słucham samolotów w biurze i często, jak ktoś przychodzi i słyszy ten dialog, to ma mocno niepewną minę (śmiech). – oczywiście żartuję.

- No dobrze, to porozmawiajmy o zawodowych sprawach…

- No i właśnie się okazuje, że nie ma czasu na te sprawy…

- Ależ są. Panie prezydencie, co pana najbardziej zaskoczyło po objęciu fotela włodarza miasta?

- Przede wszystkim odbiór mojej osoby przez mieszkańców oraz energia, jaka w ludziach jest. To niewiarygodne, jak ludzie w mieście są chętni do działania. Dość przypomnieć Orszak Trzech Króli, przyszły tysiące uśmiechniętych i radosnych gorzowian. Zresztą jak chodzę ulicami, to ludzie się ze mną fotografują, podsuwają mi różne pomysły. Ludzie chcą się włączyć do współtworzenia zmian. I właśnie ci ludzie, to największy kapitał, jaki Gorzów ma.

- Ale Gorzów ma też kilka takich dość poważnych bolączek. Takich zauważalnych na co dzień, jak kompletnie zdewastowane drogi i chodniki, zdewastowana zieleń, niszczejące zabytki, słaby rynek pracy, umierające śródmieście. Ma pan już jakieś recepty choćby na te bolączki?

- Przede wszystkim chcę powiedzieć, że czasy, w których to władza przynosi kompletne i gotowe rozwiązania, już minęły. Teraz jest czas, aby rozwiązania różnych pilnych spraw poszukać razem z mieszkańcami. Bo miasto ma być przede wszystkim dla mieszkańców. Oczywiście, są inwestycje, które my prowadzimy, bo muszą być zrealizowane, jak choćby kwestie kanalizacji, wodociągów, kanalizacji deszczowej. I to się toczy poza mieszkańcami, natomiast inne kwestie powinny być rozwiązywane wespół z mieszkańcami. Trzeba tylko ludzi skłonić, aby zechcieli się swymi pomysłami podzielić, posłuchać ich, potem te rozwiązania realizować. Bo prosto byłoby wydać komendę: zróbcie to, to i to, a machina urzędnicza rusza. Nie o to chodzi. Czynimy rekonesans przy pomocy Wojciecha Kłosowskiego, specjalisty od rewitalizacji społecznej, prowadził ją między innymi w Lublinie, Łodzi i innych miastach, który pomoże rozwiązać problemy miasta, te, które pani wymieniła. Urząd ma być dla mieszkańców, a nie odwrotnie. My mamy pomagać, a nie przeszkadzać.

- Poważnym problemem jest także wojna, jaka toczy się wokół miejskich instytucji kultury. Przeżyliśmy wojnę o autonomię Jazz Clubu, teraz po mieści idzie plotka, ze zamierza pan likwidować orkiestrę Filharmonii Gorzowskiej. Ma pan receptę na uspokojenie nastrojów?

- Największym problemem gorzowskiej kultury jest to, że instytucje musiały ze sobą konkurować. Zresztą nie tylko instytucje, bo i ludzie kultury coś sobie nieustannie udowadniali. Mówiąc brutalnie i kolokwialnie – czas sobie wykrzyczeć żale, spotkać się, wyrzucić wszystko, co nas boli i zacząć znów działać, ale bez niepotrzebnych napięć. Jeśli nie zaczniemy współpracować, to nie ma szans, aby o gorzowskiej kulturze było głośno. Czas już, wyrosnąć z pewnych zachowań, jak z „hejtowania”, czy podobnych. Bo mamy tu sporo ludzi, którzy naprawdę daleko zaszli, jak choćby Michał Wróblewski, Dawid i Michał Kwiatkowscy, Adam Bałdych, Piotr Bukartyk. My powinniśmy być z nich dumni, bo to nasi ambasadorzy. I miasto powinno im dawać podstawę, bazę, żeby oni mówili o Gorzowie, żeby do Gorzowa wracali. Widzę w mieście miejsce dla Filharmonii, Jazz Clubu, ale także dla disco-polo, jeśli naturalnie będzie na nie zapotrzebowanie. Jak do tej pory nie było klimatu dla symbiozy i współpracy, i to się musi zmienić. Bo celem nadrzędnym dla nas wszystkich powinien być rozwój.

- Ważną kwestią jest też gorzowski sport, dla przykładu kibice żużlowi zadają sobie pytanie, czy będzie kontynuacja Grand Prix?

- Myślę, że z finansowego punktu widzenia nie jest to po prostu możliwe. Klub Stal Gorzów ma spore zobowiązania finansowe. Trzeba się zastanowić, jak to uregulować. Raczej nie będzie też kontynuacji GP, bo warunki stawiane przez organizatorów są bardzo wygórowane, a proszę pamiętać, że już kilkanaście milionów poszło na tę imprezę. Nie stać nas zwyczajnie na to. Żużel jest religią w Gorzowie i trzeba go wspierać. Ale nie kosztem pozostałych dyscyplin.

- No właśnie, co z innymi klubami?

- No właśnie, nie można kosztem tylko jednej dyscypliny zamknąć innych. Gorzowski sport też przejdzie głęboką diagnozę, która pokaże faktyczną kondycję. I podobnie jak w przypadku kultury, trzeba sobie pewne rzeczy wyjaśnić, zamknąć etap rywalizacji o wszystko, a zacząć współpracę. Bo nie ma innej drogi, aby osiągać sukcesy.

- A teraz inna kwestia. Gorzów wyrósł na stolicę ruchów społecznych. Tu urodził się ruch Ludzie dla Gorzowa. Pana zdaniem trzeba się z takimi ruchami liczyć?

- Ja myślę, że w ogóle się zmienia optyka samorządowa. I to właśnie ruchy społeczne będą przejmować władzę. Bo utrwala się w ludziach taki pogląd: nie interesuje ich za bardzo, co się dzieje w świecie czy polityce. Ich interesuje to, co się dzieje na ulicy, w bezpośrednim sąsiedztwie. I to na tyle, że oni chcą i zaczynają współuczestniczyć we władzy. I to widać w Gorzowie, po tej całej aktywności, jaka tu jest. Ludzie poświęcają swój wolny czas, aby coś wokół siebie zmienić, w pracy społecznej, nawet w pomocy sąsiadom. Kiedyś czyny społeczne były z musu, dziś są z ochoty do wspólnego działania. Mamy narzędzia do wspierania takiej aktywności, jak choćby budżet obywatelski. Po to są plany tworzenia rad dzielnic czy osiedli, bo ludzie najlepiej znają swoje potrzeby i bolączki. To właśnie mieszkańcy mają prawo, ale i obowiązek decydowania o tym, co w mieście się dzieje. Jak pokazała praktyka, nie wszystkie ruchy miejskie to udźwignęły, ale naszemu się udało. Z niego wyszli radni. Ruch bierze współodpowiedzialność za rządzenie w mieście. Inna rzecz, że staram się budować koalicję całościową, ze wszystkimi radnymi, ale nie zawsze to wyjdzie, bo zawsze może się pojawić konflikt. Bo zwyczajnie nie ma pieniędzy w budżecie na wszystko. To, że w Gorzowie ruch społeczny jednak doszedł do władzy, to moment, aby pokazać Polsce, że mieszkańcy mogą rządzić miastem.

- I ostatnie pytanie. Czego życzyć prezydentowi na 2015 rok?

- Cierpliwości.

- No to życzę tego panu i dziękuję za rozmowę.

Jacek Wójcicki ma 33 lata, urodził się w Deszcznie, gdzie do tej pory mieszka. Jest absolwentem LO w Deszcznie oraz studiów licencjackich na Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej w Gorzowie na wydziale rekreacji i turystyki oraz magisterskich w dziedzinie ekonomii na Uniwersytecie Szczecińskim. Przez jedna kadencję był radnym gminy Deszczno, gdzie przez ostatnich osiem lat był wójtem. Od 1 grudnia 2014 roku jest prezydentem Gorzowa.

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x