Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Nasze rozmowy »
Marii, Marzeny, Ryszarda , 26 kwietnia 2024

Najlepiej się czuję tuż koło Bieguna północnego

2015-06-16, Nasze rozmowy

Ze Stefanem Piosikiem, przedsiębiorca, myśliwym i fotografem, rozmawia Renata Ochwat

medium_news_header_11627.jpg

- Jak to się stało, że został pan podróżnikiem?

- Wszystko zaczęło się w 1978 roku. Pierwszy mój wyjazd to była podróż na Węgry, nad Balaton. Naczytałem się różnych książek i to był taki wymarzony świat. W tym świecie oprócz Balatonu to były jeszcze Samarkanda i Buchara w Azji Środkowej na Jedwabnym Szlaku i jeszcze Kaukaz. No i ten Kaukaz zrealizowałem, byłem tam. Ale do tej pory nie dojechałem ani do Samarkandy, ani do Buchary. Ale jeszcze będę.

- Pan już był prawie wszędzie, na wszystkich kontynentach…

- Tak, na wszystkich kontynentach za wyjątkiem Antarktydy. Ale siedziałem w Punta Arenas przy cieśninie Magellana i samolot czekał trzy dni na właściwe warunki, ale były okropne, a my mieliśmy dalej ustalone plany i nie mogliśmy już dłużej tam czekać, więc nie byłem na Antarktydzie.

- A gdyby pan miał wybrać swój ulubiony kontynent?

- Moim ulubionym miejscem, bo nie kontynentem, jest obszar. Świat wokół Bieguna północnego.

- Surowe warunki.

- Surowe. Nawet nie idzie się umyć. Ale się doskonale oddycha, kapitalnie się człowiek czuje w tej dziczy, w tej samotności, w tych bezwzględnych warunkach.

- Czyli wyprawy za który równoleżnik?

- Najdalej byłem za 72 równoleżnikiem szerokości północnej (Gorzów leży na 52 N – red.).

- Pan podróżuje na te wszystkie kontynenty i obszary jako myśliwy?

- Trzeba powiedzieć tak, cała północ i Afryka to są wyjazdy myśliwskie. Natomiast Ameryka od Toronto, Vancouver na południe, to jest turystyka. Czyli jadę z aparatem fotograficznym i to są typowo turystyczne, poznawcze wyjazdy, jakie wybiera większość turystów. Choć te wyjazdy mają czasami i taki wymiar, że nagle stwierdzam – A ja chcę jeszcze na Falklandy. Typowy turysta już na Falklandy się nie wybiera. A ja jednak jadę na te Falklandy.

- Jak pan podróżuje? Z biurem turystycznym, sam?

- Zdecydowanie sam sobie organizuję wyprawę. Jadę z kolegami, czasami sobie dobieram kogoś do towarzystwa. Ludzie na wyprawach się czasami powtarzają. Dla przykładu – chcę jechać na północ, na Grenlandię, i nie ma chętnych. Ale w końcu się znajdują. Podobnie jest z Syberią. Na początku nie ma za bardzo chętnych, ale w końcu ktoś tam zawsze się znajdzie. Bierzemy namioty i jedziemy. Na tym to polega.

- Ale na czym polega przygotowywanie wyprawy na Syberię czy za Koło Podbiegunowe?

- Na początek muszę poznać warunki, w jakich będę. Potem dobieram odpowiedni sprzęt, leki. Trzeba pamiętać, że na Syberii, generalnie na północy nie ma zasięgu telefonii komórkowej, inne sposoby łączenia się ze światem są trudne. Ponieważ mam doświadczenie w tym przedmiocie, to łatwiej mnie się podróżuje. Oczywiście ważne jest też, żeby być zdrowym. Jak jadę do Afryki, to mam wszystkie szczepienia. Mam tak zwany żółty paszport, tam są potwierdzone wszystkie szczepienia i pokazuje się go na granicy. Oczywiście także się ubezpieczam.

- Wyjeżdżacie z Gorzowa, i jedziecie jak…

- Najpierw samochodem, potem samolotem tak daleko, jak się da. A potem jak jest możliwość samochodem, to samochodem, jak trzeba koniem, to się jedzie koniem. Wykorzystuje się pływy wodne, a na Syberii jeździ się też takimi pojazdami na gąsienicach, które dobrze sobie radzą na wiecznej zmarzlinie. Ale też wykorzystuje się takie malutki samoloty, mieści się w nim tylko pilot i jeden pasażer – to w Kanadzie i na Alasce. I znów się przemieszcza do najbardziej odległego punktu, dostępnego dla takiego samolotu. A potem dalej, to czym już można. Na Jukonie zwykle następnym środkiem transportu jest koń zwany white horse, biały koń, albo biała grzywa, bo tak się to tłumaczy. Za to na Alasce jest death horse, czyli martwy koń. I dlatego tam już koni nie ma. Stąd jest wybór samolotu, który ląduje zimą i latem. I to jest element ryzyka, ale ci północni piloci potrafią idealnie to robić, znaczy lądować w nieprawdopodobnych warunkach. Potem taki pilot nas zostawia i my rozbijamy namiot, idziemy z bronią, bo wśród wilków i niedźwiedzi się żyje.

- Zdarzyło się panu żałować, że zabrał pan kogoś ze sobą na wyprawę?

- Nie. To są dobrani ludzie. Obowiązuje kardynalna zasada, że każdy dba o siebie, każdy przede wszystkim walczy o siebie na Północy.

- Jak to rozumieć?

- Każdy przede wszystkim musi walczyć o siebie tak jak w himalaizmie. Jeśli ja nie jestem zagrożony, mogę pomóc drugiemu, jeśli zagrożenie dotyka mnie, to myślę przede wszystkim o własnym bezpieczeństwo. Surowe zasady, ale takie są.

- Jeździ pan ekstremalnie daleko, w ekstremalne warunki. Czy wydarzyło się panu jechać nieekstremalnie, jak dla przykładu na Costa Brava i posiedzieć tam na plaży ze dwa tygodnie?

- Zdarzyło mnie się pojechać na Majorkę. Po dwóch dniach leżenia pod takim daszkiem z trzciny przy ciepłej wodzie, co wydarzyło mnie się 20 lat temu, wtedy poszedłem do wypożyczalni po samochód. To był ford Ka. I objechałem całą Majorkę w ciągu tych dwóch tygodni, no bo co było innego robić? No bo tak leżeć? Można leżeć. Ja zresztą podziwiam tych ludzi, co to potrafią tak leżeć. Ale ja zwyczajnie nie umiem.

- Kosztowne są te pana podróże?

- Różnie bywa. Jak jadę na północ, to tam nie ma hotelu z kilkoma gwiazdkami. Jest namiot. Nie ma kelnera, nie ma kucharza. Jestem sam i sam sobie to wszystko robię. Nawet skarpety piorę.

- Na ilu wyprawach pan już był?

- Nie wiem, naprawdę, musiałbym policzyć. Wiem natomiast, bo ostatnio policzyłem, że  byłem w 72 krajach. Jedne wyjazdy to są wyprawy, inne to takie turystyczne wyjazdy. Turystyka to coś takiego, co robią wszyscy. A wyprawa, to już zupełnie co innego, zwłaszcza jak się jedzie z bronią.

- Potrzebne jest chyba specjalne pozwolenia na takie przewożenie broni przez granicę?

- Tak, mam Europejską Kartę Broni. Mam licencję zawodowego myśliwego Alaski, podobnie w Ontario, British Columbia i  na Jukonie w Kanadzie.

- Jak się uzyskuje licencję zawodowego myśliwego?

- W odpowiednim dla myśliwych biurze uzgadnia się zasady. Potem jak już się zacznie polować, i ci urzędnicy stwierdzą, że myśliwy robi to dobrze, znaczy poluje, wówczas wydają takie licencje. Po prostu trzeba taką licencję wypracować. Jak już ktoś przyjeżdża z bronią, to wiadomo, że jest myśliwym, a nie jakiś tam amator. Jeszcze się nie zdarzyło, aby myśliwy gdzieś tam kogoś postrzelił, no chyba że ta druga osoba zachowa się nieprofesjonalnie.

- Czy jest takie zdarzenie, którego pan nie zapomni?

- A, jest. Jestem na Syberii w dorzeczu rzeki Leny, około tysiąca kilometrów na północ od Bajkału. Ostatni dzień wyprawy, wracam konno do takiego punktu zbornego. Ze mną jest dwóch przewodników, jeden jedzie z przodu, drugi z tyłu. Jest wcześnie rano, wszystko jest załadowane na konie, ja też. Mamy przed sobą około 11 godzin jazdy. No i jak mówię, jest szarówka. Nagle koń się płoszy, mimo tego, że w miarę jeżdżę konno, to jednak trochę trudno go opanować, wpada na tego wierzchowca z przodu, staje na tylnych nogach, ja go naturalnie ściągam, no i się obsuwam z siodła, bo na siodło miałem kufajkę założoną, chwytając ręką, nie chwyciłem metalowego łęku, a to było kozackie siodło, tylko chwyciłem za tę kufajkę i spadłem na ziemię. Koń dalej pobiegł do przodu. Ja upadłem i taki przeszedł mnie prąd od ucha przez kręgosłup do nogi. Leżę, nie czuję kręgosłupa, nie mogę ruszyć ani nogą, ani ręką. Jestem sparaliżowany. Ale na szczęście mózg pracuje i ja wszystko słyszę. I tak sobie myślę, po różnych krajach na świecie byłem, a tu mi przyszło na tej Syberii zostać. A ja tak chciałem zobaczyć, jak Polacy tutaj żyli, a tu mnie przyjdzie zostać. W tej chwili podjeżdża konno Rosjanin. Dotyka mojej szyi, potem podnosi rękę, i ta ręka mi opada i mówi do drugiego „On nieżyw”. Mijają kolejne minuty, oni chodzą koło mnie, nie bardzo wiedzą, co z tym wszystkim zrobić. Mijają znów następne minuty, ja zaczynam coraz bardziej aktywnie myśleć – Jakby on mi jeszcze raz tę rękę podniósł, a ja bym ścisnął mięśnie, to może by ta ręka już nie opadła. No i w tym momencie zaczął się wydobywać z gardła mój głos. I tak wolno mówię „Iwan podnimaj ty mienia ruku” (Podnieś moją rękę – red.). On podniósł, ręka się zatrzymała, widać czas zregenerował nerwy. Potem poprosiłem, żeby mnie postawił na nogi. Wtedy obydwaj mnie podnieśli, przytrzymali i ja zacząłem czuć nogi. Jeszcze minęło z jakieś pół godziny, no i decyzja, jedziemy dalej. Ja się zgodziłem, ale poprosiłem o innego konia, a nie Tajfuna, bo tak się nazywał ten, z którego spadłem. Dostałem innego konia, jakoś mnie na niego zapakowali i ruszyliśmy w drogę. Jakoś dojechaliśmy do punktu centralnego, stamtąd do Irkucka. Tu spotkałem Polonię i nawet rozmawiałem z lekarką, ale zdecydowałem, że pojadę do Moskwy i tam pójdę do szpitala, jak już byliśmy w Moskwie, to pomyślałem sobie, że dojadę do Warszawy, w Warszawie, że do Gorzowa, a tu wylądowałem w szpitalu.

- Diagnoza?

- Okazało się, że mam pęknięte, a właściwie połamane żebra. Ale po dwóch latach jechałem na Jukon. Jechałem jeszcze z jednym kompanem. Jeden z nas miał pokonywać odległość łodzią, drugi konno, mieliśmy się spotkać po dwóch tygodniach w określonym punkcie. Ja oczywiście wybrałem konia, bo przecież drugi raz nie spadnę. No i rzeczywiście nie spadłem.

- A po Polsce też pan jeździ?

- Jeżdżę i prawie wszędzie już byłem. Mam taki cykl 16 albumów „O Polsko ty moja”. Przynajmniej takie było założenie. Bo wydałem jeden, od Iławy do Bałtyku, czyli trasę kanału ostródzko-elbląskiego. A następne się nie ukażą.

- Z jakiej przyczyny?

- Na całej ścianie wschodniej porobiłem zdjęcia. Te zdjęcia miałem w formie plików na kartach pamięci. I nawet nie wgrałem ich do bazy danych na dysk. No i pech chciał, ktoś się włamał do mojego samochodu i ukradł komputer wraz z tymi kartami pamięci. No i najbardziej mi szkoda właśnie wschodnich terenów Polski. Polska zresztą jest cały czas w moim zasięgu, bo obiecałem sobie, że Polskę zostawiam sobie na starsze lata (śmiech).

- To gdzie się pan teraz wybiera?

- Na Madagaskar. A już w lipcu do polskiego Mielna.

- Na Madagaskar fotograficznie czy myśliwsko?

- Turystycznie i fotograficznie, może jeszcze wędkarsko. Myśliwsko nie ma po co, tam tylko lemury są, takie fajne zwierzaczki.

- Dziękuję za rozmowę i udanych wypraw.

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x