Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Nasze rozmowy »
Ilony, Jerzego, Wojciecha , 23 kwietnia 2024

Czas „Solidarności” oczyma władzy

2013-12-11, Nasze rozmowy

Ze Stanisławem Nowakiem, wojewodą gorzowskim od 1975 do 1988  roku, rozmawia Krystyna Kamińska

medium_news_header_5858.jpg

 - Kiedy i jak dotarły do Pana pierwsze informacje o robotniczym wzburzeniu w 1980 roku?

- Gdy w lipcu 1980 roku zaczęły się strajki w Gdańsku i Szczecinie, nastroje te doszły na teren naszego województwa najpierw do zakładów współpracujących ze stoczniami: Zakładów Urządzeń Okrętowych w Barlinku i Fabryki Sprzętu Okrętowego w Reczu. Tam przyjeżdżali przedstawiciele strajkujących, docierały ulotki, biuletyny itd. Nieco później informacje o strajkach rozniosły się także do Stilonu, Silwany, Ursusa, kostrzyńskiej Celulozy i innych zakładów.

- Wkrótce po podpisaniu umów w Szczecinie i Gdańsku zaczął się organizować związek zawodowy „Solidarność”. Czy uczestnicy tego ruchu informowali Pana o swoich działaniach?

- 13 września spotkali się w elektrociepłowni przedstawiciele gorzowskich zakładów pracy i powołano Międzyzakładowy Komitet Założycielski NSZZ wtedy jeszcze bez dodatku „Solidarność”. Następnego dnia pięciu panów, którzy weszli do prezydium, przyszło do mnie. Miałem zaplanowany wyjazd, ale uznałem, że rozmowa z nimi jest ważniejsza i odwołałem wyjazd. Przedstawili się: Tadeusz Kołodziejski z Ursusa, Edward Borowski z Elektrociepłowni, Grzegorz Fronckiewicz z Rejonu Dróg Publicznych, Zbigniew Zięba z Silwany i Ryszard Ornoch z Ursusa. Najbardziej radykalny był Ryszard Ornoch, ostro stawiał żądania, często zabierał głos, wtrącał się, zagłuszał innych. Uznałem, że muszę go uspokoić. Poprosiłem, żeby zauważył, że nie jest tylko on jeden, że chcę wysłuchać wszystkich. Trochę spuścił z tonu. Ostry był też Kołodziejski. Pozostali panowie zachowywali się kulturalnie, spokojnie, rozmawiali rzeczowo. Z nimi można było dyskutować. Od pierwszego spotkania swoją osobowością i rzeczowością wypowiedzi urzekł mnie Grzegorz Fronckiewicz.

- Jakie były oczekiwania członków prezydium Międzyzakładowej Komisji w stosunku do Pana?

- Omawialiśmy przede wszystkim zasady współdziałania, przekazywania sobie informacji. Kilka dni potem odbyło się drugie spotkanie, w szerszym gronie z obu stron. Przyszli wszyscy członkowie Prezydium MZK, ja zaprosiłem wicewojewodów i niektórych dyrektorów wydziałów. Już wtedy powiedziałem, że przedstawicieli „Solidarności” traktuję jako przeciwników politycznych, ale nie jak wrogów. Takie też stanowisko poleciłem zajmować wicewojewodom i dyrektorom wydziałów. Mamy inne punkty wyjścia, ale interesuje nas ten sam cel – dobro województwa.

- W 1980 i 1981 roku odbywało się dużo spotkań w rozmaitych gremiach i z różnymi instancjami „Solidarności”. Czy był Pan zapraszany na te najważniejsze i czy Pan w nich uczestniczył?

- W tamtym okresie prawie codziennie bywałem na spotkaniach inicjowanych przez „Solidarność” z różnymi grupami. Miały rozmaity charakter, z biegiem czasu coraz ostrzejszy. Robotnicy dążyli do poprawienia przede wszystkim zaopatrzenia rynku, zaś działacze z kadry inżynieryjno-technicznej i urzędnicy, którzy przyłączyli się do tego ruchu, mieli poczucie, że nie są odpowiednio wykorzystani i w „Solidarności” zobaczyli miejsce dla siebie. Oni byli najbardziej radykalni i roszczeniowi. Stawiali postulaty, o których z góry wiedzieli, że nie mogą być zrealizowane. O byle głupstwo grożono strajkiem. Na wszystkich spotkaniach podkreślałem, co zrobiliśmy w danej miejscowości, co mamy w najbliższych planach. Pokazywałem, jak dużo dokonaliśmy, przede wszystkim w zakresie budowy mieszkań, rozbudowy szkół, przedszkoli, przychodni. Ludzie to widzieli, więc rozumieli moje racje. A ja byłem zdania, że jeżeli 20% moich argumentów trafi do odbiorców, to w tych warunkach już będzie sukces. Uważałem, że nie wolno chować głowy w piasek, a trzeba stawać przed ludźmi. Polecałem moim zastępcom, dyrektorom wydziałów, dyrektorom wszystkich podległych mi instytucji, naczelnikom, żeby spotykali się i dyskutowali. Wiedziałem, że ci, co się boją rozmawiać, zawsze przegrywają. 

- I nigdy Pana nie poniosły nerwy?

- Choć jestem z natury impulsywny, zawsze pilnowałem się, żeby wytrzymać krytykę, mimo że bardzo często padały słowa rzucane bez zastanowienia, niesprawiedliwe, nie mające pokrycia w faktach. Natomiast gdy znalazłem jakiś słaby punkt w stanowiskach lub wypowiedziach ludzi „Solidarności”, natychmiast i zdecydowanie na to reagowałem.

- Czy jakieś konkretne zdarzenia zapamiętał Pan na długo?

- Najbardziej gorąco było w Barlinku. Właśnie z Barlinka zapamiętałem dwa wydarzenia. Pojechałem tam kiedyś na wieść, że w Zakładach Urządzeń Okrętowych „Bomet” źle się dzieje. Przed wejściem przywitał mnie dyrektor Bronisław Bagiński. Powiedział, że najważniejsza dla firmy maszyna ma awarię i że powołał komisję do zbadania przyczyny. Odpowiednie służby były zdania, że ktoś celowo uszkodził maszynę, że to sabotaż. Weszliśmy do hali. Zebrani tam byli chyba wszyscy pracownicy, bardzo dużo ludzi. Powiedziałem, że specjaliści są od ustalenia przyczyny awarii, ale w czasie, gdy maszyna będzie remontowana lub w okresie czekania na niezbędne części, pracownicy muszą iść na urlop lub zostaną skierowani do prac porządkowych. I zaczęło się. Wszyscy byli przekonani, że otrzymają normalne wynagrodzenie także za dni, w których nie mogą pracować na swoich stanowiskach. Awantura była duża, ale nie zmieniłem stanowiska.

Kiedy indziej przyjechałem na rozmowę o godzinie 12.00. Tego dnia byłem chory, miałem wysoką gorączkę, a jeszcze zamierzałem  z Barlinka jechać prosto do Warszawy na zaplanowaną naradę. Mimo mojej widocznej choroby rozmowy były ostre, krzykliwe. Szczególnie brutalnie wracano do awarii maszyny i niepłacenia za przestój. Byłem przekonany, że ludzie chcą wykorzystać moją chorobę, że się cieszą z powodu mojej słabości. Bez żadnej przerwy, bez kawy ani herbaty rozmowy te trwały sześć godzin. Potem pojechałem do Warszawy. Wtedy po raz pierwszy stwierdziłem, że jestem tą sytuacją fizycznie zmęczony. Wcześniej nie odczuwałem takiego zmęczenia, mimo że miałem za sobą godziny sporów i tłumaczenia moich racji po wielokroć. Po drugim spotkaniu w Barlinku miałem satysfakcję, bo przyznano mi rację, że nie można dopuszczać do awarii maszyny z przyczyn spowodowanych przez ludzi. Taki przestój to strata poborów, premii, a brak produkcji w jednym zakładzie powoduje przestoje w innych. I tak dalej. Pracownicy „Bometu” przyznali mi rację.

- Czy w równie „morskim” Reczu było podobnie?

- Spotkania w Reczu były inne, zdecydowanie spokojniejsze. Tam na szali przeważyły wybudowane mieszkania, rozbudowana szkoła, nowy zakład „Remor”. Tam ludzie odczuwali zmiany, więc nie wszczynali ostrych awantur.

- Innym miastem z żywymi szczecińskimi wpływami był Myślibórz. Jak tam było?

- Pamiętam spotkanie w Myśliborzu, które odbywało się w hali Zakładów Mechanizacji Rolnictwa. Uczestniczyli przedstawiciele wszystkich zakładów i instytucji. Ludzie szli na wiec z przekonaniem, że dadzą władzy popalić, nastawienie było niezwykle krytyczne. Początkowo myśliborska „Solidarność” podlegała pod zarząd w Szczecinie i pewnie dlatego była tak radykalna. Przed wejściem do hali czekali na mnie przedstawiciele organizatorów, ale ja wszedłem bocznym wejściem, zmieszałem się z pracownikami. Dwaj stojący obok mnie młodzi ludzie bardzo negatywnie wypowiadali się o wojewodzie, że stary, że beton, że trzyma się stanowiska, że dawno powinien odejść na emeryturę. A ja w 1980 roku miałem 43 lata. Zapytałem jednego z nich, czy zna wojewodę. Odpowiedział, że tak, od dawna. Powiedziałem: - Jeśli jest tak, jak pan mówi, to ja popieram pana wniosek i chyba wszyscy tu go poprą. Równo o drugiej na trybunę weszli organizatorzy wiecu i mówią, że rozpoczynają, choć nie ma wojewody, bo widocznie się przestraszył. Wtedy wyszedłem spośród zebranych i powiedziałem, że jestem, że się nie boję spotkania. Ci dwaj moi rozmówcy popatrzyli na siebie. Chyba uświadomili sobie, że nie powinni wyrzucać mnie na emeryturę. Przy stole prezydialnym siedziało trzech przedstawicieli z kierownictwa Międzyzakładowej Komisji Robotniczej ze Szczecina i trzech z Gorzowa. Ja byłem siódmy. A mikrofon jeden. Oni podawali sobie ten mikrofon z ręki do ręki, szczeciniacy z gorzowianami przekrzykiwali się i prześcigali w roszczeniach. Nie miałem szansy, aby dostać się do mikrofonu i skomentować lub wyjaśnić cokolwiek. Wreszcie nie wytrzymałem. Przy stole siedział bardzo agresywny członek prezydium „Solidarności” ze Szczecina o nazwisku Nowak. Dosłownie wyrwałem mu ten mikrofon i powiedziałem: - Nazwisko masz pan piękne, ale jesteś pan najgorszy. Dostałem brawa za sam gest. Zacząłem mówić, jak rzeczywistość wygląda z mojego punktu widzenia. Szczeciniacy byli tak osaczeni, że po trzech godzinach wyszli z sali i wyjechali. Pozostali tylko gorzowianie, atmosfera się poprawiła. Nie było już prześcigania się, kto jest bardziej agresywny w stosunku do władz. Można było dyskutować. Wyjaśniłem, co jest możliwe do zmiany, a czego zmienić się nie da. W sumie było to dobre spotkanie. Początkowo bardzo krytyczny był szef szczecińskiej filii „Solidarności” w Myśliborzu, Aleksander Cholewa, ale długo rozmawialiśmy i udało nam się znaleźć wspólny język.

- A Gorzów? Przecież tu także działo się wiele. Czy także z Pana udziałem?

- W Gorzowie systematycznie spotykałem się z szefami Prezydium Regionu, często uczestniczyłem w wiecach w zakładach pracy. Najtrudniejsza sytuacja była w Stilonie. W październiku 1980 r. ogłoszono strajk ostrzegawczy i wysunięto żądania: podwyżki płac, wolnych sobót i odwołania kierownictwa zakładu, tzn. dyrektora, jego zastępcy, kierownika wydziału zatrudnienia i płac. Żądania te były w jednym piśmie podpisywanym przez pracowników. Przyjechali przedstawiciele ministerstwa, ale ich wyproszono, bo zdaniem strajkujących nie podchodzili do rozmów jak należy. Zadzwonił premier Józef Pińkowski, który zobowiązał mnie do prowadzenia rozmów i upoważnił do podejmowania decyzji w jego imieniu. W Stilonie pracowało wtedy blisko 10 tysięcy ludzi. Nie miałem innego wyjścia. Musiałem podjąć się rozmów ze stilonowcami, choć wiedziałem, że to zadanie piekielnie trudne. Przewodniczącym stilonowskiej Solidarności był Bogdan Bednarski. Z nim i przedstawicielami Komitetu spotkałem się po raz pierwszy w godzinach popołudniowych. Zaczęliśmy się wspólnie zastanawiać, jak rozwikłać problem. Zarzuciłem im, że w jednym piśmie postawili trzy różne postulaty. Zaproponowałem, żeby rozdzielić żądania, bo wiadomo, że wszyscy chcą podwyżki, ale nie wszyscy chcą odwołania dyrektora lub innych członków kierownictwa firmy. Ponadto żądanie wolnych sobót dotyczy tylko administracji. Zdecydowana większość pracowników pracuje w systemie ciągłym i nie może myśleć o wolnych sobotach, a najwyżej o mniejszej ilości godzin pracy w tygodniu. Zgodzili się podzielić wnioski na trzy grupy. Następnego dnia prawie 9 tysięcy pracowników Stilonu podpisywało wnioski. I rzeczywiście: wszyscy chcieli podwyżki, ale byli tacy, co nie poparli czystki w kierownictwie. Następnego dnia rozpocząłem rozmowy. Najpierw termin strajku generalnego został przesunięty o trzy dni. Uznałem, że takie ustępstwo ze strony „Solidarności” jest prognostykiem porozumienia. Były więc trzy dni na ułagodzenie sytuacji. Miałem świadomość, że ciąży na mnie ogromny obowiązek. Stilon miał bardzo dobre, nowoczesne maszyny. Jeśli będzie strajk, to te maszyny staną i w nich zastygnie kaprolaktam, czyli podstawowy produkt do wyrobu stilonowych nici. Kaprolaktam po zastygnięciu jest twardszy od stali, więc maszyny będą się nadawały na złom. Ale nie tylko o te maszyny chodziło. Na bazie włókna ze Stilonu pracowało około 200 zakładów przemysłu lekkiego w całej Polsce. Straty nieobliczalne.

Rozmowy były trudne i długie. Trwały od samego rana do późnych godzin nocnych. Uczestnicy rozmów ze strony stilonowców zmieniali się, ja cały czas byłem sam. Choć pracownicy Stilonu koniecznie chcieli odwołać dyrektora i nie zamierzali z nim rozmawiać, doprowadziłem do tego, że zgodzili się na jego obecność. Zależało mi, aby mi towarzyszył ktoś dobrze znający sytuację w Stilonie.  W grupie stilonowskiej najpierw przewodził Bogdan Bednarski, a potem przywództwo przejął Anatol Konsik. Premier naciskał na mnie, aby jak najszybciej zakończyć strajk. Dał mi pełnomocnictwo, abym zgodził się na podwyżkę. Stilonowcy domagali się, aby każdy pracownik dostał po 1100 złotych. Zdawałem sobie sprawę, że jeśli damy stilonowcom tak dużą podwyżkę, natychmiast o podobną upomną się pracownicy innych zakładów. A skutek: inflacja murowana. Wiedziałem też, że na miejscowym rynku nie zapewnimy towarów o zbliżonej choćby wartości. Bardzo mocno się opierałem, szukałem innych rozwiązań, głównie przez system premiowy. Zmusiłem dyrektora do wycofania jego wcześniejszego wniosku o podział premii. Awantura była właśnie o to, że dokonał podziału bez konsultacji z Komisją Zakładową. Początkowo solidarnościowcy nie chcieli uczestniczyć w podziale premii, a po prostu domagali się podwyżki dla wszystkich pracowników. Ostatecznie uzgodniliśmy, które grupy pracowników i w jakim procencie mają uczestniczyć w podziale premii. To był postęp, ale właśnie kończyła się trzecia doba negocjacji. Strajk generalny zbliżał się wielkimi krokami. Były to dla mnie bardzo trudne chwile. Jeśli się zgodzę na podwyżkę, mam tumult w całym województwie. Jeśli się nie zgodzę, to będzie strajk, przepadnie cały majątek Stilonu, a ja mogę być oskarżony o doprowadzenie do straty majątku państwa i przez wiele lat nie wyjdę z więzienia. To oczywisty sabotaż, bo znając zagrożenie nie poszedłem na ustępstwa i doprowadziłem do strajku. Skrajnie zmęczony wyszedłem z sali obrad i poszedłem do sąsiedniego gabinetu. Za chwilę przyszedł Anatol Konsik z propozycją przesunięcia ogłoszenia strajku o trzy godziny. Ucieszyłem się niezmiernie. Może te trzy godziny doprowadzą do uzgodnienia pozycji? Ostatecznie właśnie wtedy znaleźliśmy rozwiązanie. Ale powstał kolejny problem: kto ma podpisać wynegocjowane stanowisko? Z jednej strony – oczywiście – zakładowa „Solidarność”, ale kto z drugiej? Ja nie chciałam podpisywać, bo wówczas musiałbym być stroną także dla wszystkich innych zakładów w województwie i z wszystkimi prowadzić negocjacje. Moim zdaniem dokument powinien podpisać dyrektor, a ja go parafuję jako osoba towarzysząca. I tak się stało. Zakończenie rozmów w Stilonie uważam za swój sukces, bo nie doszło do rujnującego strajku, a także dlatego, że solidarnościowcy zrozumieli, że stroną dla nich jest dyrektor zakładu, który odpowiada za firmę.

- Bardzo silny był związek w Ursusie, czyli w Zakładach Mechanicznych.

- W Ursusie było trochę zamieszania wokół Ryszarda Ornocha i Tadeusza Kołodziejskiego. Szczególnie Ornoch nie był tam powszechnie akceptowany, bo nie miał zaplecza, był inżynierem, pracował w małej komórce, niewiele osób go znało. Na drugim biegunie stał Zygmunt Ciszak, przewodniczący zakładowej „Solidarności”. On miał poparcie załogi i doprowadził do wyeliminowania Ornocha. Przewodniczący Zygmunt Ciszak poprosił mnie na spotkanie z nagłośnieniem na cały zakład. Dobrze znałem Ursus od wewnątrz, wiele jego problemów, uczestniczyłem w radach budowy nowego obiektu, z kierownictwem zakładu jeździliśmy do ministerstwa i do zjednoczenia po pieniądze nie tylko na budowę zakładu, ale także mieszkań, przedszkola. Spotkanie miało się odbyć w świetlicy, a dzięki przekazywaniu naszych wypowiedzi przez głośniki mogli je słyszeć wszyscy pracownicy. Poszedłem na to spotkanie z prezydentem miasta i dyrektorami wydziałów odpowiedzialnymi za poszczególne dziedziny życia. Rozpoczęło się od sporu dwóch grup solidarnościowców. Mieli ustalić żądania, ale je wiecznie mnożyli, licytowali się wzajemnie, kto wysunie trudniejsze, wprost nie do zrealizowania. Podbijali, kto będzie bardziej roszczeniowy w stosunku do władzy. Ostatecznie główne tematy tamtego spotkania były takie jak wszędzie: zaopatrzenie rynku, brak towarów. Rozumieliśmy je, przynajmniej częściowo. Wyjaśnialiśmy zasady i mechanizmy zaopatrzenia, nasze wysiłki, by minimalizować braki. Miałem wrażenie, że choćby częściowo zostaliśmy zrozumiani.

- Bardzo popularną formą protestu w tamtych latach były tzw. marsze głodowe. W Gorzowie nie było takiego marszu. Czy miał Pan udział w zatrzymaniu tej tendencji?

- Kiedyś przyszli do mnie przedstawiciele Zarządu Regionalnego i oświadczyli, że organizują w Gorzowie marsz głodowy. Powiedziałem, że decyzja zależy od nich, ale muszą brać pod uwagę efekty takiego marszu. Ja nie widzę możliwości zmiany zaopatrzenia rynku, więc na sukces liczyć nie mogą. Proponowałem, żeby zorganizowali duży wiec w hali przy Czereśniowej dla ponad 1000 osób. Wiceprzewodniczący Rady Regionu Grzegorz Fronckiewicz pierwszy uznał, że wiec będzie lepszy. Odbył się 4 listopada 1980 r. Po raz pierwszy samorzutnie przyszło tak wielu ludzi: siedzieli, stali, słuchali nawet na zewnątrz, bo głośniki były wystawione przed halę. Spotkanie prowadził Grzegorz Fronckiewicz. Stronę władz reprezentowaliśmy ja i prezydent Gorzowa – Włodzimierz Kiernożycki. Odpowiadaliśmy na pytania, które stawiano według zasady: jedno z sali, jedno z kartek, które wpływały do prezydium przed i w trakcie wiecu. Przewodniczący mieszał karki i wybierał przypadkową. Fronckiewicz prowadził spotkanie sprawnie, dawał możliwość wypowiedzenia się każdemu, ale za cenę czasu. Wiec trwał bardzo długo. Odpowiadał Kiernożycki, ja część pytań cedowałem na obecnych tam wicewojewodów lub dyrektorów wydziałów Urzędu Wojewódzkiego. Pamiętam, że było bardzo zimo. Ludzie siedzieli w płaszczach, kożuchach, a ja byłem tylko w marynarce. Strasznie zmarzłem. Ostatecznie musiałem poprosić, aby mi przyniesiono coś do okrycia, czyli zimno mnie zmogło. Po wielu godzinach wyjaśnień ludzie uznali, że ta dyskusja była lepsza niż marsz głodowy, bo dowiedzieli się więcej niż mogli osiągnąć przez marsz.

- Jakie były Pana kontakty z rolnikami indywidualnymi zrzeszonymi w swoim związku?

- Te kontakty zaczęły się później. Wtedy przewodniczącym NSZZ Rolników Indywidualnych był Andrzej Szaja spod Barlinka. Odbywałem z nim i z reprezentantami tego związku wiele spotkań. Potem prym wiódł jego zastępca – Ryszard Andrzejewski z podgorzowskich Ciecierzyc. Radykalny był Andrzej Tracz z Polichna. Właśnie wtedy, w trakcie spotkań z rolnikami indywidualnymi poznałem młodego, ambitnego prawnika – Jerzego Wierchowicza. Pewnego razu kierownictwo Wojewódzkiego Komitetu Założycielskiego NSZZ RI „S” zgłosiło mi, że organizuje strajk okupacyjny z udziałem rolników z kilku województw. Zamierzali urządzić strajk w sali WZGS przy ul. Nadbrzeżnej. Oświadczyłem, że nie dopuszczę do takiej okupacji w żadnym miejscu i zabezpieczę wszystkie większe pomieszczenia, aby nie mogli ich zająć. Powiedziano mi, że „Solidarność” powołuje milicję robotniczą, że ta milicja będzie chronić bezpieczeństwo tych, którzy będą uczestniczyć w strajku. Zaczęli się zjeżdżać działacze z kocami, śpiworami, matami, ale nie mieli gdzie się ulokować. Koczowali na dworcu i w parku. Wiedziałem, że przymierzają się do zajęcia wznoszonego wtedy budynku Urzędu Wojewódzkiego. Obiekt już stał, ale w stanie surowym, nie było okien, drzwi, instalacji. To był plac budowy. Nie mogłem dopuścić, aby tam weszli, bo to ja jako inwestor byłem odpowiedzialny za bezpieczeństwo w tym obiekcie. Nie zostali wpuszczeni. Dowiedziałem się, że chcą zrobić strajk w jednym z kościołów. Poprosiłem ówczesnego dyrektora wydziału wyznań, Władysława Sobkowa, aby skontaktował mnie z biskupem i umówił spotkanie. Była późna, wieczorna godzina. On zadzwonił do księdza wikariusza generalnego Kurii ks. infułata Władysława Sygnatowicza. Ustalili moje spotkanie z księdzem biskupem, ale nie z samego rana, a dopiero o godz. 10.00, bo wcześniej biskup był zajęty. Dobrze zapamiętałem tamtą rozmowę. Ksiądz biskup Wilhelm Pluta podszedł do sprawy bardzo poważnie, podzielił moje stanowisko, że strajki okupacyjne nic nie dają i był przeciwny ich organizacji. Ostatecznie nigdzie w Gorzowie taki strajk się nie odbył.

- Wiem, że był Pan zaproszony na wojewódzki I Walny Zjazd Delegatów NSZZ „S” Regionu Gorzowskiego, który odbył się 25 kwietnia i 23 maja 1981 roku.

- Zaproszono mnie i prezydenta miasta Włodzimierza Kiernożyckiego. Byłem jednym z nielicznych wojewodów zaproszonych na taki wojewódzki zjazd. Zaczęło się – jak zwykle – od przepychanek w sprawach organizacyjno-proceduralnych, czyli próby sił. Większość członków prezydium znałem i wcześniej z nimi rozmawiałem: Edward Borowski, Grzegorz Fronckiewicz, Zbigniew Ziemba, Tadeusz Kołodziejski, Franciszek Konaszewicz. Mam dobre wspomnienia z tych rozmów. Na przewodniczącego zgłoszono cztery kandydatury: Edwarda Borowskiego, Zbigniewa Ziembę, Ryszarda Ornocha i Andrzeja Zielińskiego. Duchowo wspierałem Borowskiego, którego ceniłem jako partnera w rozmowach. Druzgocącą przewagą wygrał Borowski. Zaraz po zjeździe karierę zakończył Ornoch, bo zyskał zaledwie kilka głosów. Podobał mi się przydział czynności dla członków prezydium, szczególnie to, że Grzegorz Fronckiewicz miał odpowiadać za kontakty z władzami województwa. Często zastanawiam się, dlaczego ten młody, zdolny inżynier nie został wykorzystany jako kandydat na posła czy senatora, dlaczego nie wszedł do władz wojewódzkich po zmianach ustrojowych. Najtrudniejsze zadanie dostał wtedy Franciszek Konaszewicz, bo nadzór nad pracą handlu i nad interwencjami. Był to bardzo pracowity człowiek, uczestniczył w każdym posiedzeniu Rady Rynku, wnosił sensowne propozycje. Do wprowadzenia stanu wojennego utrzymywałem dobre kontakty z wszystkimi członkami solidarnościowych władz. 

- 13 grudnia 1981 r. wprowadzono stan wojenny, rozwiązano NSZZ „Solidarność”, internowano jego działaczy. Kiedy Pan się dowiedział o takich decyzjach władz najwyższych?

- 12 grudnia 1981 r. długo siedziałem w Urzędzie Wojewódzkim, przygotowywałem informację dla Urzędu Rady Ministrów. Do domu wróciłem ok. godz. 23.00. Żona poinformowała mnie, że byli u mnie milicjanci i prosili, abym przyjechał do komendy wojewódzkiej. Nie mogła się do mnie dodzwonić, bo jej zdaniem albo w naszym domu, albo w urzędzie telefon się zawiesił. Chciałem sam zadzwonić, też się nie udało, uznałem więc, że mój domowy telefon jest zepsuty. Nie zastanawiałem się, nawet nie zjadłem kolacji, wsiadłem do samochodu i pojechałem na komendę milicji. Zima była ostra, dużo śniegu, na ulicach pusto. W komendzie przy ulicy Obotryckiej, bo tam wówczas urzędował, spotkałem nie tylko komendanta wojewódzkiego pułkownika Lecha Kosiorowskiego, ale także szefa Wojewódzkiego Sztabu Wojskowego pułkownika Edmunda Kubiaka. Było już po 24.00. Pułkownik Kosiorowski poinformował mnie, że wprowadzono stan wojenny, a pułkownik Kubiak jest pełnomocnikiem Komitetu Obrony Kraju na nasze województwo. Z założeniami stanu wojennego zapoznałem się po wystąpieniu generała Jaruzelskiego. Nazwiska internowanych przekazywano mi z różnych źródeł. Nie pamiętam, kto i skąd takie informacje mi podawał, ale całej listy nie znałem do końca. Dziwiłem się, dlaczego niektórzy zostali internowani, bo ja nie widziałem podstaw, ale mogłem nie znać zarzutów, jakie im postawiono. Przyznam, że nie dochodziłem tego, uznając, że nie jest to kompetencja wojewody.

- W kilku zakładach pracy rozpoczęły się strajki. Jaki był Pana udział w ich tłumieniu?

- Przez pierwszy dzień, w niedzielę, o stanie wojennym dyskutowano tylko w gronach rodzinnych. W poniedziałek, już w zakładach pracy. W Stilonie zaczął się strajk, ale po interwencji komisarza pułkownika Edmunda Kubiaka napięcie zostało rozładowane. Były próby w ZREMB-ie, w innych zakładach, ale najbardziej napięta atmosfera była w Ursusie. Tam się schroniło trzech czołowych działaczy Zarządu Regionalnego, którzy nie byli internowani, zorganizowano strajk okupacyjny. Weszły siły porządkowe. Różnie to jest oceniane, inaczej przez tych, którzy strajkowali, inaczej przez tych, którzy ten strajk likwidowali.

- Powołani zostali pełnomocnicy Komitetu Obrony Kraju, czyli komisarze. Także województwo gorzowskie miało komisarza – pułkownika Edmunda Kubiaka.

- Komisarze otrzymali duże uprawnienia, w niektórych województwach zastępowali wojewodów. W kilkunastu województwach po wprowadzeniu stanu wojennego odwołano wojewodów, a na ich miejsce powołano generałów lub pułkowników Wojska Polskiego. U nas współpraca z pełnomocnikiem Komitetu Obrony Kraju, pułkownikiem Kubiakiem, układała się dobrze, znajdowaliśmy wspólny język zarówno w Gorzowie, jak i na terenie województwa. Przyznaję, w niektórych gminach dochodziło do kontrowersji. Bardziej zadziorni naczelnicy uznawali, że ingerencja wojskowych jest zbyt daleko idąca, że podejmują oni decyzje niezgodne z przepisami, z możliwościami realizacji, że ulegają presji mieszkańców. Wtedy ja lub któryś z moich zastępców musieliśmy tam jechać, by łagodzić spory. Trzeba było przyjąć warunki stanu wojennego i pracować aż do jego zniesienia.

- Pamiętny był dzień 31 sierpnia 1982 roku, druga rocznica podpisania porozumień w Gdańsku. Ale trwał wtedy stan wojenny, więc i obchody rocznicy musiały być nielegalne.

- Tego dnia odbył się zorganizowany przez „Solidarność” wiec przed katedrą. Ja w tym dniu byłem w Warszawie na naradzie. Tłum zaczął się gromadzić już przed godziną 13.00. Tymczasem przed katedrą zaczęły się przepychanki demonstrantów z siłami porządkowymi, użyto gazu, petard, wiele osób z jednej i drugiej strony doznało obrażeń ciała. Fakt, wybito kilka witraży, gaz się dostał do kościoła. To nie znaczy, że ktoś wrzucał gazowe pociski do kościoła; dostał się tam z zewnątrz, bo drzwi były otwarte, niektóre okna wybite. Zaraz po przyjeździe zapoznałem się z dokumentacją, wysłuchałem wyjaśnień kilku najważniejszych osób, obejrzałem wiele zdjęć. Już  następnego dnia zjawił się u mnie ksiądz biskup Wilhelm Pluta. Protestował przeciwko działaniu sił porządkowych przed katedrą. Na początku była to mało przyjemna rozmowa, jedyna w tym tonie, jaka miała miejsce między nami. Ale przedstawiłem racje naszej strony, pokazałem zdjęcia. Biskup coraz bardziej rozumiał nasze stanowisko. Ostatecznie zakończyliśmy rozmowę w duchu zrozumienia. Podkreślam, biskup Pluta był człowiekiem wysokiej kultury. Ubolewałem nad tym, że niektórzy zostali poturbowani, choć nie uczestniczyli w wiecu, a byli tylko obserwatorami. Ileż razy musiałem ich przepraszać! Przede wszystkim plastyków – Mieczysława Rzeszewskiego i Michała Puklicza, którzy obok katedry znaleźli się przypadkiem... Mieczysława Rzeszewskiego znałem dobrze, bo uczestniczył w działaniach społecznych Gorzowa, był radnym Miejskiej Rady Narodowej i dlatego łatwiej mi było wyjaśnić mu okoliczności,  w których doszło do incydentu. Michała Puklicza zwyczajnie serdecznie przeprosiłem. 

                                                                                 

Fragment wywiadu-rzeki pt. „Zawsze Nowak”. Książka ta ukazała się w 2012 roku. 

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x