Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Nasze rozmowy »
Marka, Wiktoryny, Zenona , 29 marca 2024

Największy potencjał tkwi w ludziach, w biznesie najważniejsze jest zaufanie

2016-05-14, Nasze rozmowy

Z Witoldem Głowanią, byłym dyrektorem gorzowskiego Ursusa oraz prezesem Stali Gorzów, rozmawia Robert Borowy

medium_news_header_14758.jpg

- Pochodzi pan z Kielc, studiował w Częstochowie, aż wreszcie trafił do Gorzowa. Przypadek czy świadomy wybór?

- W czasie wojny mój ojciec oraz przyrodni brat walczyli w Batalionach Chłopskich. Na Kielecczyźnie ta organizacja była największa. Po wojnie brat, który był dużo starszy ode mnie, wyjechał do Szczecina. Tam został szefem legalnej jeszcze partii PSL oraz posłem. Kiedy pod koniec 1947 roku Stanisław Mikołajczyk uciekł z Polski nastąpiły aresztowania. Zamknięto brata, którego oskarżono o pomoc w ucieczce byłego premiera na uchodźstwie, potem wicepremiera w Tymczasowym Rządzie Jedności Narodowej. Była to bzdura, ale trafił do więzienia na osiem lat. Potem jeszcze dopadli ojca, który na szczęście długo nie posiedział. Po wyjściu postanowił z mamą wyjechać na zachodnie ziemie. Trafili do Sulęcina. Po skończeniu Politechniki Częstochowskiej dojechałem do nich, a w  Gorzowie zacząłem szukać pracy. Udałem się do Stilonu, tam jednak szukano chemików i skierowali mnie do Zakładów Mechanicznych ,,Gorzów’’. Pamiętam, że pojechałem tramwajem, który jeszcze wtedy jeździł na Zawarcie. Ledwo wszedłem do sekretariatu i po chwili usłyszałem, że jestem przyjęty.

- I w Ursusie zaczynał pan jako…

- Majster w narzędziowni. Nie trwało to długo. Po kilku miesiącach przeniesiono mnie na stanowisko kierownika wybudowanego wydziału M-II w miejsce wcześniej działającej Technicznej Obsługi Rolnictwa. W 1961 roku byłem już dyrektorem ds. produkcji, zaś trzy lata później dyrektorem ds. technicznych. Na tym ostatnim stanowisku pracowałem do 1991 roku, czyli końca mojej przygody z ZMG.

- Spoglądając wstecz. potrafi pan odpowiedzieć na pytanie: czy ten zakład musiał w upaść?

- Dotknął pan zadry siedzącej w moim sercu od 25 lat, bo choć jest to szmat czasu do dzisiaj nie mogę pogodzić się z lekkomyślnością, jaką wykazała się część załogi Ursusa skupiona w związkach zawodowych w 1991 roku. Akurat wróciłem z urlopu i usłyszałem od dyrektora Stanisława Stachowiaka, że komisja związkowa wyraziła wobec nas wotum nieufności.  Nie czekałem na dalsze decyzje. Złożyłem rezygnację i odszedłem. Wiedza na temat zakładu tych, którzy domagali się naszego odejścia była wówczas żadna. Nie chciałem natomiast, żeby moja dalsza kariera była zależna od widzimisie wąskiej grupy pracowników. Próbowano mnie jeszcze zatrzymać, ale byłem konsekwentny w postanowieniu. Krótko po mnie odszedł dyrektor Stachowiak, który zachorował oraz dyrektor ds. inwestycji Romuald Szmit. To był początek końca Ursusa. Nie chcę przez to powiedzieć, że gdybyśmy działali dalej byłoby dobrze. Ale mieliśmy przynajmniej pomysł na dalsze funkcjonowanie zakładu w nowych warunkach.

- Jaki?

- Prosty przykład. Przez kilka miesięcy prowadziłem rozmowy z jedną ze zbrojeniowych firm zachodnioniemieckich na temat produkcji u nas przednich osi napędowych do ciągników lekkich. W tym czasie produkowaliśmy jedynie osie do ciągników ciężkich. Dogadaliśmy się i przygotowaliśmy umowę na bardzo dużą produkcję, przy której pracę miałaby połowa załogi. Kilka dni po moim odejściu do firmy przyjechała delegacja z Niemiec na podpisanie umowy. Kiedy dowiedzieli się, że ja już nie pracuję wsiedli w auta i wrócili do Niemiec. Nie mieli żadnej gwarancji, że ten projekt powiedzie się pod rządami nieznanych im osób. Inny przykład. Pozwolono centrali w Warszawie zabrać wiele nowoczesnych maszyn, choć były kupione przez nas. Nie było nikogo, kto broniłby interesu zakładu. A zaufanie w biznesie jest najważniejsze. Wspominając tamten czas warto spojrzeć na Stilon. W momencie transformacji nikt nikogo nie wyrzucał i dyrektor Janusz Gramza potrafił przeprowadził przedsiębiorstwo przez najtrudniejszy okres. Oczywiście musiał dokonać restrukturyzacji, ale do dzisiaj mamy strefę przemysłową przy Walczaka, wiele firmy wyodrębnionych ze Stilonu świetnie sobie radzi. To samo można było zrobić z Ursusem.

- Ursus nie był jednak tak dużym przedsiębiorstwem, mającym różne profile produkcji, jak Stilon.

- Posiadał jednak wielki atut - nowoczesny zakład. To u nas produkowano najbardziej precyzyjne podzespoły do produkcji najnowocześniejszych ciągników w świecie. Jestem przekonany, że przy prawidłowym zarządzaniu firmą do dzisiaj mielibyśmy ją u siebie. Zapewne w mniejszej postaci, ale zawsze.

- Jak ważny był to zakład dla miasta?

- Początkowo był to jeden z wielu zakładów w Gorzowie. Kiedy jednak rozpoczęła się w Baczynie budowa nowego przedsiębiorstwa, w krótkim czasie Ursus stał się – jak powiedziałem – najnowocześniejszym zakładem produkcyjnym na całej zachodniej ścianie Polski. Od Szczecina do Wrocławia. Mało tego, według przyjętych planów w Baczynie miało zostać wybudowane miasto na potrzeby 30 tysięcy mieszkańców z całą infrastrukturą. Docelowo zakładano bowiem, że w firmie zatrudnienie znajdzie do 10 tysięcy ludzi. Chciano stworzyć im wraz z rodzinami optymalne warunki życia. Niestety, trudne lata 80-te wyhamowały realizację tego projektu, ale i tak w Ursusie pracowało około 3,7 tysiąca osób. Dlatego był to w mojej ocenie ważny zakład dla gorzowskiej gospodarki. Swoją drogą, jak przypomnę sobie czasy budowy firmy w Baczynie, do dzisiaj mam przed oczyma ciągłe wyjazdy do Warszawy. Średnio raz w tygodniu byłem albo w resorcie albo w zrzeszeniu lub w różnych ministerstwach. I wszędzie tylko rozliczali z każdego drobiazgu. Dla mnie to nie była zwykła praca. Całkowicie oddałem się tej inwestycji i stąd nie mogę pogodzić się z tym, że popadł on w ruinę.

- Skąd u pana zamiłowanie do hokeja na trawie, o czym mało kto wie?

- Kiedyś zacząłem trenować ten sport i spodobało mi się. Dzięki temu, że w okresie studiów grałem w częstochowskim AZS nikt nie czepiał się mnie za brata i ojca. Przypomnę, że w mrocznych latach 50. nie cierpieli tylko partyzanci czy opozycjoniści, ale również ich rodziny. Mało tego, grając w hokeja miałem dostęp do akademika, stypendium oraz spory dodatek żywieniowy, co pozwalało mi być na studiach samowystarczalnym. A grałem nieźle. Znalazłem się w młodzieżowej reprezentacji Polski, zostałem również powołany do olimpijskiej kadry B.

- Jak zaczęły się pańskie związki ze Stalą Gorzów?

- Złożyło się na to kilka czynników. W Częstochowie chodziłem na żużlowe mecze Włókniarza i dobrze poznałem tę dyscyplinę. Po przyjeździe do Gorzowa Stasiu Lisowski zaczął mnie zachęcać do jazdy w ich sekcji motocyklowej, bo miałem własny motocykl. Nie ciągnęło mnie jednak do wyścigów, ale zdążyłem poznać działalność klubu i zacząłem trochę pomagać. Wszystko zmieniło się, kiedy zostałem dyrektorem w Ursusie.

- Był pan aż trzykrotnie prezesem Stali. Czyżby w tamtych czasach nie było chętnych na to stanowisko, że ciągle trafiało na pana?

- Prezesem nie mógł być szeregowy pracownik, bo bez poparcia dyrekcji nic by nie zrobił. Do tego była to funkcja czysto społeczna, stąd chętnych za bardzo nie było. Każdy się bronił, gdyż wiązało się to z licznymi obowiązkami, dużą odpowiedzialnością i żadnymi profitami. Powiem więcej, będąc nawet dyrektorem zakładu, a chcąc jechać z żużlowcami do Anglii czy Szwecji musiałem brać urlop. To była kupa kłopotów, dlatego do zarządu trafiali tak naprawdę ludzie oddani, zakochani w sporcie.

- Najważniejszym zadaniem prezesa było…

- Zarządzanie klubem, ale na kilku płaszczyznach. Nie tylko sportowej, lecz wychowawczej. Jako zarząd dbaliśmy choćby o to, żeby każdy żużlowiec miał przynajmniej średnie wykształcenie oraz porządny zawód. Zachęcić zawodników do nauki nie było prostą sprawą. Dzisiaj mamy inny świat, dlatego nie wszyscy zapewne zrozumieją o czym mówię.

- Ile w tamtych czasach zarabiali żużlowcy?

- Byli oni zatrudnieni na etatach, przeważnie na najwyższych stawkach. U nas najwięcej zarabiało się na odlewni i tam większość zawodników została zaszeregowana, choć w pracy ich zobaczyć było trudno. Jeżeli już przychodzili, to najczęściej do warsztatu, gdzie pracowali przy sprzęcie. Do tego dochodziły premie za punkty w różnych imprezach, nie tylko w lidze, nagrody za mistrzostwo Polski, a kadrowicze dostawali jeszcze dodatki od centrali. W sumie najlepsi zarabiali stosunkowo dobrze, ale nie na tyle, żeby żyć w luksusie.

- Jak wyglądało finansowanie klubu?

- Składki odprowadzane przez załogę, wpływy z biletów, mieliśmy również dofinansowanie z miasta i województwa, ale w tym ostatnim przypadku to były znikome kwoty. Pojęcie sponsor nie istniało. Szukaliśmy dodatkowo pomocy w różnych źródłach i często ją znajdowaliśmy. Oczywiście największą otrzymywaliśmy z zakładu. Nie tylko finansową, lecz także infrastrukturalną w postaci choćby utrzymywania stadionu. W latach 80. mieliśmy również własną brygadę remontową, która prowadząc działalność gospodarczą wypracowywała środki na działalność klubową.  Dodam jeszcze, że nie należeliśmy do krezusów w kraju, jeżeli chodzi o płacenie żużlowcom. Było przynajmniej kilka ośrodków, gdzie zawodnicy mieli lepiej niż u nas.

- Najdroższy zapewne był sprzęt. Ale czy można było go kupić na wolnym rynku?

- Oczywiście, że nie. Najłatwiej było sprowadzić motocykl z Anglii, ale na ten cel nie mieliśmy dewiz, jak przykładowo ROW Rybnik, który korzystał z odpisów. Każdy klub mógł liczyć na przydział od PZMot. Były to 2-3 motocykle na sezon. Dlatego tak ważny był dla nas warsztat, w którego inwestowaliśmy. Dzięki temu mogliśmy dorabiać części. Mieliśmy zawsze świetnych mechaników. Dużo korzystaliśmy też na fakcie, że na każdego kadrowicza klub dostawał dodatkowo przydział na kupno jednego motocykla. Mieliśmy ponadto dobre kontakty w fabryce Jawy w Divisovie i jeżdżąc tam z różnymi ,,prezentami’’ udawało nam się czasami coś tam wyciągnąć ponad stan. Czesi nie chcieli sprzedawać na boku, bo rocznie produkowali około tysiąca egzemplarzy, z czego od razu połowa trafiała do ZSRR. Jako klub sporo zyskaliśmy w chwili wyjazdu najpierw Zenka Plecha, potem Edka Jancarza do ligi angielskiej. W zamian otrzymaliśmy sporo dobrego sprzętu, w tym czterozaworowe motocykle Weslake.

- Pamiętam, że nie wszystkie sekcje w klubie były akceptowane przez pracowników zakładu. Dlaczego?

- Załoga płaciła składki i uważała, zresztą słusznie, że powinna mieć prawo wypowiadania się w sprawach działalności klubu. Pracownicy nie zgadzali się na obciążanie klubu sekcjami z zewnątrz, bo to wiązało się z wyższymi kosztami. Wiadomo, żużel był ich oczkiem w głowie. Kilka innych sekcji było miarę tanich w utrzymaniu i korzystali z nich sami pracownicy, dlatego były akceptowalne. Jak w 1985 roku po linii partyjnej kazano nam przyjąć piłkę ręczną pojawił się autentyczny bojkot. Zresztą w zarządzie klubu również.  Sytuacja zrobiła się nieprzyjemna, ale musieliśmy zgodzić się na tą – nazwijmy – prośbę.  Początkowo dostaliśmy na to pieniądze, z czasem te dotacje były niewystarczające. Kiedy niezadowolenie było coraz większe wymyśliłem nowe stanowisko w zarządzie klubu – wiceprezesa ds. piłki ręcznej. Jako dyrektor w zakładzie miałem większe możliwości oddziaływania na załogę i dlatego zrezygnowałem ze stanowiska prezesa klubu, a wziąłem na siebie pełną odpowiedzialność za szczypiorniaka.

- Podobnie było z boksem?

- Tak, ale w tym przypadku powody były inne. W miejscu, gdzie znajduje się mały park obecnie vis a vis Nova Parku ciągle dochodziło do różnych bijatyk, kradzieży. Któregoś dnia dostałem informację, żeby zgłosić się do komitetu i tam od razu usłyszałem, że ,,pomożemy Ci, ale reaktywuj boks w klubie’’. I wie pan, to był strzał w dziesiątkę. Od chwili, kiedy znowu na Zawarciu pojawiła się sekcja bokserska ustały problemy chuligańskie. Jak ręką odjął. Kłopot w tym, że z tego słowa ,,pomożemy’’ nic nie wynikało, bo żadnych poważniejszych dotacji nie było i to też potem spowodowało, że klub podupadł finansowo.

- Jest pan ambasadorem akcji ,,Sztandar Stali’’. Chodzi o renowację otrzymanego od załogi Ursusa w 1972 roku klubowego sztandaru. Jak przebiega akcja, czy uda się przywrócić dawny blask tej historycznej pamiątce?

- Z tym słowem ,,ambasador’’ to lekka przesada, ale miło, że klub zwrócił się, żebym przyjął wraz z Bartkiem Zmarzlikiem patronat nad akcją. Od razu wyłożyłem ze swojej strony drobny datek, licząc że kibice również to uczynią. Z tego co wiem w budżecie jest już wymagana kwota. To dobrze, bo sztandar wymaga głębokiej renowacji, choć oryginalne drzewce gdzieś zaginęło. Ono było piękne, gdyż znajdowały się na nim pozłacane gwoździe.

- Jest ważna pamiątka dla historii klubu?

- Każdy może to oceniać według własnego uznania. Ja jestem z tym sztandarem emocjonalnie związany. Dla mnie to symbol klubu. W 1972 roku pierwszy raz zostawałem prezesem Stali i wtedy na 25-lecie Stali załoga Zakładów Mechanicznych ,,Gorzów’’ ufundowała ten piękny sztandar, który był naszą dumą. W nowych już czasach sztandar został wrzucony do piwnicy, gdzie leżał gdzieś w zwałach węgla i starsi zawodnicy to zauważyli. Z wielkim bólem go wyciągnęli i łzy im poleciały, jak zobaczyli, w jakim jest on stanie. To był znak, że czasy bardzo się zmieniły.

- Ktoś mógłby powiedzieć, że po co robić renowację, lepiej uszyć nowy, ale czy miałby on jakąś wartość?

- Najlepiej byłoby go jeszcze oblepić reklamami. To nie o to chodzi. Ja trochę inaczej patrzę na życie. Jestem na przykład przeciwnikiem masowego usuwania pomników czy innych symboli tylko dlatego, że akurat komuś coś w danym momencie się nie podoba. Jeżeli chcemy zachować w pamięci przeszłość, starajmy się to podkreślić poprzez pamiątki, różne symbole.

- W Gorzowie mieszka pan od blisko 60 lat. Miasto wykorzystuje swoje szanse na nowoczesny rozwój?

- Zdecydowanie nie, ale problemy nie wzięły się dzisiaj czy wczoraj. To są zaniedbania z dawnych lat. Nie odkryję Ameryki jeśli przypomnę, że zawsze byliśmy miastem o silnej klasie robotniczej, jak to modnie nazywano. Nie potrafiliśmy zbudować w mieście tzw. elit poprzez brak wyższej uczelni. A przecież to u nas działała Wyższa Szkoła Ekonomiczna, która potem została przeniesiona do Zielonej Góry. My zaś zostaliśmy z niczym. Z czasem pojawiła się tylko filia poznańskiego AWF. To zdecydowanie za mało. Gorzów pozostawiono również na pastwę losu pod kątem budowy infrastruktury. Proszę zwrócić uwagę, że dopiero od kilku lat, kiedy pojawiła się droga S-3, jesteśmy w miarę dobrze skomunikowani z resztą kraju. O kolei nie ma co rozmawiać, bo jeszcze przez kolejnych kilkanaście lat nie doczekamy się elektryfikacji linii z Krzyża do Kostrzyna.

- Mam wrażenie, że nie wierzy pan w dynamiczny rozwój miasta przez kolejnych kilkanaście lat?

- Wróżbitą nie jestem. Uważam, że największy potencjał tkwi w ludziach. Nie wystarczy wyremontować jedną ulicę, pomalować blok mieszkalny i posadzić kwiatki w parku. Być może jest grupa ludzi, którym to wystarcza do życia, ale myśląc o dynamicznym rozwoju miasta trzeba podejmować przemyślane i odważne decyzje.

- Dziękuję za rozmowę.

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x