Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Nasze rozmowy »
Anieli, Kasrota, Soni , 28 marca 2024

Sztandar klubu też został przez kogoś wyrzucony

2016-06-08, Nasze rozmowy

Z Mirosławem Wieczorkiewiczem, byłym już fotoreporterem i dziennikarzem sportowym rozmawia Renata Ochwat

medium_news_header_15063.jpg

- Mirek, a ty mnie widzisz?

- Widzę kontur, zarys sylwetki.

- To jak mnie poznajesz?

- Po głosie, zresztą każdego już rozpoznaję po głosie, nawet żonę.

- Jak doszło do tego, że straciłeś wzrok?

- To są powikłania w wyniku cukrzycy, na którą choruję od dzieciństwa. Wzrok zaczął mi się pogarszać już dość dawno, ale jeszcze dwa lata temu nie potrzebowałem laski. Teraz już potrzebuję.

- A robisz jeszcze zdjęcia?

- Nie, już nie.

- Ale jeszcze do niedawna można było cię zobaczyć na stadionie przy Śląskiej i to z aparatem w ręce.

- Jeszcze dwa lata temu tak. Dwa lata temu dałem sobie spokój. Byli tacy, którzy uważali, że już nie powinienem fotografować, mimo że ja uważałem inaczej. Ale po co się kłócić. Wiesz, ta młodzież dzisiejsza jest inna. Inna od nas. Ci ludzie się cieszą z czyjegoś niepowodzenia. Powiem to wprost – zazdrosna. Kiedyś, a dokładnie w 1997 roku, było 50-lecie Stali Gorzów. Poszedłem wówczas do pana Zdzisława Palickiego, to był dawny speaker w Gorzowie, jeszcze przed Krzysztofem Hołyńskim. No i mówię mu – Panie Zdzisiu niech pan przyjdzie i powie – a on miał taki charakterystyczne powiedzenie „Mówi punkt informacyjny. Dzień dobry państwu…”. A on mówi, że nie przyjdzie, bo już na żużel nie chodzi. I dodaje, że mu ten sport ludzie obrzydzili. Ja się strasznie temu dziwiłem, że jak to możliwe, aby komuś można było obrzydzić żużel, ukochany sport. Ale teraz, po ponad 20 latach nie dziwię się panu Palickiemu.

- Ale chyba chodzisz jeszcze na stadion?

- Nie, nie chodzę. Od dwóch lat nie. Na mini żużel jeszcze tak. Ale na Śląską już nie. Chodzę, jeśli są jakieś odsłonięcia płyt znanych zawodników. Po to, żeby pobyć z chłopakami, to znaczy z tą ekipą Bogusia Nowaka, Marka Towalskiego, Jerzego Rembasa. Z nimi razem jeżdżę do Rokitna, na turnusy rehabilitacyjne. Z Bogusiem Nowakiem organizowałem dwa spektakle o żużlu w Teatrze Osterwy.

- Ale przecież ty i żużel to było jedno.

- Było. Fakt.

- A jak się zaczęła twoja przygoda z żużlem?

- To przez rodziców chyba, bo tata chodził, mama chodziła. Ja tego nie mogę pamiętać, ale rodzice opowiadali, bo urodziłem się 26 lipca 1958 roku, a w sierpniu już byłem na zawodach, naturalnie w wózeczku, ale byłem. Dokładnie na drugim wirażu. A potem z przedszkola miałem może 200, może 300 metrów. No i uciekaliśmy z dwoma kolegami, z Ryszardem Wętłym i Alfredem Piątkiem na treningi w trakcie zajęć przedszkolnych. Panie wychowawczynie już wiedziały, że jak nas nie ma, a jest trening w Stali, to my jesteśmy na treningu. Wiesz, całe życie spędziłem na stadionie. Najpierw robiłem zdjęcia, potem przez wiele lat prowadziłem kroniki klubowe, potem sprzedawałem programy. Jeszcze później jak robiłem zdjęcia, to je sprzedawałem pod stadionem. Próbowałem jeździć, ale ze względu na stan zdrowia się nie dało. A potem to się zaprzyjaźniałem z zawodnikami i jeździłem z nimi na różne mecze w Polsce, ale i całej Europie, to głównie dzięki Edkowi Jancarzowi. No i oczywiście zbierałem wszystkie pamiątki, suweniry związane z tym sportem. Naturalną konsekwencją tego było i to, że zostałem dziennikarzem sportowym. Najpierw fotoreporterem, potem dziennikarzem piszącym. Pracowałem dla prasy krajowej i zagranicznej. Zresztą tu mnie nazywali „Fotospeedway”.

- I ty mówisz, że ludzie obrzydzili ci żużel? Czym?

- No radością z tego, że coś komuś nie wychodzi, nie powodzi się. Miałem ustalone z prezesem, że robię pierwsze cztery biegi. Bo są nowe zasady, że na płycie stadionu może być tylko dwóch fotoreporterów. Potem nagle przestałem dostawać te wymienne kamizelki, potrzebne żeby wejść na płytę. I czułem przy tym taką złośliwą satysfakcję u niektórych. Ale ja nie jestem taki, że się będę wykłócać. Pomyślałem, że skoro mnie nie chcą, przeszkadzam komuś, to ja się nie będę napraszał.

- Interesował cię tylko żużel, czy też inne dziedziny?

- Żużel był moją specjalnością. Ale zajmowałem się rajdami samochodów terenowych, to za sprawą Stanisława Lisowskiego. Interesowało mnie kolarstwo. Przecież w Gorzowie były dwa razy Mistrzostwa Polski w kolarstwie. No i mam tę satysfakcję, że dwa razy prowadziłem Biuro Prasowe, i były one uznane za najlepsze biura prasowe w historii tych mistrzostw. Dostałem za to nawet dwie koszulki mistrza Polski. Ale jako dziennikarz obsługiwałem wszystkie imprezy sportowe w Gorzowie. Pamiętam, że były takie lata, gdzie można było w sezonie pomarzyć o wolnym weekendzie, albo choć jednym wolnym dniu. I rzeczywiście, kiedyś taki weekend jeden się zdarzył. To chyba było w latach 90., że w Gorzowie nie było ani jednej imprezy sportowej. Zresztą Gorzów był takim specyficznym miejscem w Polsce, gdzie przypadało najwięcej drużyn ekstra i pierwszoligowych na jednego mieszkańca. No był żużel, siatkówka, koszykówka, bardzo wysoko postawiony tenis stołowy, lekką atletykę, piłka nożna to była troszkę niżej, było dobre łucznictwo. Teraz mamy jedynie żużel, słabiej grają koszykarki, ale znów piłka ręczna idzie w górę. Ale na taki sport to potrzeba pieniędzy i to dużych. Niestety, Gorzów jako miasto nie ma sponsorów. To miasto jest za biedne na sport.

- Twoim zdaniem tylko żużel się ostatnie w Gorzowie?

- Nie. Jakoś te dyscypliny przeżyją, może nie na tym najwyższym poziomie, ale będą. Fakt, że coś się musi zmienić w funkcjonowaniu sportu. Te mniejsze miasta, takie właśnie jak Gorzów, to mają jedną dyscyplinę, choć z wyjątkiem Zielonej Góry, bo tam mają i dobry żużel, i dobrą męską koszykówkę.

- Ty chodzisz na jakieś wydarzenia sportowe?

- Nie, już nie.

- A śledzisz je jakoś?

- Naturalnie. Jest telewizja, jest Internet. Nie wychodzę, po co mam pójść i tylko słuchać… Wolę w domu. Fakt, pojechałbym na jakieś Grand Prix, ale tak na bieżące na zawody, to już nie dla mnie.

- No to wróćmy do twego ukochanego żużla. Pamiętam, że przyjaźniłeś się z Edwardem Jancarzem. Jaki on był?

- Edward Jancarz, no cóż, jego była pierwsza żona Halina mówiła, że to jest człowiek dwojga twarzy. Inny jako zawodnik na torze, ten pedant i drobiazgowiec i inny jako ten drugi, który musiał, no musiał ten stres z toru później odreagować. I to nie jest prawdą, że to on był winny alkoholizmowi. Winni są ci inni. To jest wina i działaczy, niektórych kolegów i kibiców. Wiesz, każdy miał zaszczyt napić się z mistrzem. Ja nie mówię już o tym, co było po karierze, ale i w trakcie. Fakt, nigdy nie widziałem, aby był alkohol w trakcie zawodów. Ale już podczas powrotów tak. To, podkreślam, było takie odreagowanie. On osobiście w domu problemów właściwie nie miał, poza tym, że nie mogli mieć dzieci. Zawsze jak pisałem w materiałach prasowych Memoriałów Edwarda Jancarza, to stawiałem Halinę Jancarzową jako wzór. To była chyba jedna z tych żon wielkich zawodników, tych mistrzów, która pracowała zawsze. Nawet wtedy, kiedy Edek jeździł, odnosił sukcesy. Kiedy on jeździł w Anglii przez te parę lat, to ona faktycznie ten ich dom przy Chodkiewicza budowała. Jako młody chłopak jeździłem tam z Zawarcia z moim kolegą Zbyszkiem Szumskim. Pomagaliśmy przy wyładunku cegieł z przyczep. To ona brała wolne, kiedy Edek był połamany, chory, na rękach go nosiła do łazienki. Przecież ostatni wypadek, po którym Jancarz trafił do Poznania na blisko 20 dni, to właśnie Halina przy nim była. Jeździła tam codziennie. Także to ona biegał do Urzędu Miasta, do Komitetu (PZPR – red.) ze skargami, że to koledzy działacze rozpijają mistrza Jancarza. Pomagają mu w tym.

- A potem stało się to, co się stało. Jancarz zginął, a kibice urządzili mu wspaniały pogrzeb, na którym byli wszyscy.

- Wiesz, ja choruję 48 lat na cukrzycę. Moi rodzice starali się jak mogli, żeby była odpowiednia dieta. Był chleb z szyneczką, polędwiczka i różne takie. No bo mały dziesięcioletni chłopczyk jest na diecie. Jakie było zdziwienie, kiedy my jako pierwsi mieliśmy kolorowy telewizor, samochód, telefon, a tu nagle mały Mireczek wyrywa koledze na podwórku pajdę chleba ze smalcem oraz kiszonym ogórkiem, czyli coś dla mnie zakazanego. No była afera, bo Wieczorkiewicz ukradł chleb. A to było dokładnie to samo, co u Edka. On miał zakazane picie alkoholu. Więc dla niego w domu nie było alkoholu, ale był gdzie indziej. Halina tego nie wytrzymała. Powiedziała – dziękuję Aż się pojawiła nowa kobieta. No i co, wódeczka, chcesz Edziu, no to masz. Po prostu, zakazany owoc najlepiej smakuje. I miał go na wyciagnięcie ręki u tej drugiej kobiety. Pamiętam, jak z Jankiem Delijewskim prowadziliśmy agencję prasową DeJaMir w centrum miasta. W tym czasie byłem na drugim ślubie Edka Jancarza. Oni na ryneczku przy Hawelańskiej sprzedawali jakieś perfumy i coś tam jeszcze. No i Edek do nas przychodził na jakąś kawę, herbatę. A po południu to oboje już byli pod dobrą datą. No i było coraz gorzej, bo go gdzieś przy Kłodawce znaleziono. A to na Kwadracie. To kibice go wówczas zapraszali na wódeczkę. Zdarzało się, że Halina zabrała z chodnika Edwarda, kiedy już nie była jego żoną. No i się skończyło, jak się skończyło.

M. Wieczorkiewicz  z Tony Rickardssonem - sześciokrotnym indywidualnym mistrzem świata, trzykrotnym wicemistrzem oraz dwukrotnym brązowym  medalistą IMŚ. 

- Ale chyba ktoś jednak starał się coś zrobić?

- Nie wiem. Myślę, że Boguś Nowak starał się coś tam pomóc, też Włodek Rój, ale bez większego skutku. Ale to trzeba wyraźnie powiedzieć, Edek umykał. No i jeszcze jedna ważna rzecz. Nieprawdą jest, że Edek z domu wynosił swoje suweniry, swoje puchary do lombardu.

- A rzeczywiście tak mówią…

- Edek mógł wynieść wszystko, ale nie swoje puchary czy inne trofea. Wynosił sztućce, wideo czy jakieś inne rzeczy, ale nie trofea sportowe.

- Co się z nimi stało?

- Puchary, za zgodą mamy Edwarda pani Bronisławy trafiły do klubu. W klubie zrobiono izbę pamięci. A za to klub postawił Edwardowi nagrobek na cmentarzu. Mnie przy odbiorze tych trofeów nie było, byli inni. A w klubie te trofea ginęły…

- Jak to ginęły?

- Te trofea prezentowane były w różnych miejscach w klubie. I tak sobie nie wracały. Ale też były takie wielkie i ciężkie trofea z marmuru. I to też zniknęło. I na moje oko dwie trzecie tych pamiątek brakuje.

- No i w tym kontekście jak ci się podoba pomysł utworzenia w Gorzowie muzeum żużla?

- Jest to wyśmienity pomysł. Bo przecież gdzieś trzeba zgromadzić te wszystkie zdobyte trofea przez żużlowców czy choćby przez ludzi takich jak ja. Mam bardzo dużą kolekcję suwenirów, różnych dyplomów, mam ponad 200 książek związanych z żużlem, roczniki „Tygodnika Żużlowego”, no dużo tego jest. Rozmawiałem nawet z panem Edwardem Jaworskim, dyrektorem Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej, bo myślałem, że przekażę swoje zbiory w depozyt do starej willi. Chciałem tylko dwa, trzy razy w tygodniu pooprowadzać po zbiorze. A jak będę chciał, to sobie ten zbiór odbiorę. Ale jakoś się nie dogadaliśmy. Nie chciałem się zgodzić, aby dwie kroniki Stali, prowadzone przeze mnie w latach 70. i odnalezione na skupie makulatury przez mojego znajomego z Witnicy, a zidentyfikowane przez fotoreportera Kazimierza Ligockiego, trafiły do klubu. Przecież klub nie ma kronik, klub nie ma programów za ubiegłe lata. Przecież sztandar klubu też został przez kogoś wyrzucony. Przypadkiem Bogusław Nowak go zobaczył i uratował. I teraz znów wisi w klubie. Tak że muzeum żużla, jak najbardziej godna idea.

- A teraz o czym innym. Mirek, co zrobiłeś ze swoimi aparatami?

- No mam je. Ostatnio mieliśmy remont i żona je gdzieś spakowała. Michał, mój syn, który mieszka teraz w Danii, był kiedyś mechanikiem żużlowym, a teraz zajął się wychowywaniem syna, chciał do swojej piwniczki te moje rzeczy, więc się zastanawiam nad ich przekazaniem. Nie tylko aparaty, ale wszystkie moje trofea. Wiesz, ciężko mnie się z tym rozstać. No mam duży sentyment do tych rzeczy. Ale wiesz, jak się żegnałem z żużlem, to była taka wystawa w Bibliotece Głównej Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej, gdzie skończyłem studia, była wystawa moich trofeów. A teraz wszystko jest pochowane i sam za bardzo nie wiem, co mam.

- Znów wróciliśmy do żużla, a ja ciebie chciałam zapytać o rzecz bardzo ważną. Przecież ty jako dorosły skończyłeś całkiem niedawno administrację na PWSZ i działałeś w Radzie Studentów Niepełnosprawnych. Po co?

- Jak to po co? Bo warto. Studiowałem razem z moim całkowicie niewidomym kolegą Sławkiem Solochem z Ośna. Skończyliśmy i obroniliśmy licencjaty. Poszliśmy na studia magisterskie do Szczecina. Mam napisaną magisterkę, ale na razie sił i pieniędzy brakuje, aby się obronić. A wracając do PWSZ, rzeczywiście działaliśmy rok w Radzie Studentów Niepełnosprawnych, ale się wycofaliśmy, bo się nie dało dalej. Ja nawet zasiadałem w senacie uczelni. Było, minęło.

- Mirek, jak wygląda twój zwykły dzień?

- Zwyczajnie. Wstaję rano, jem śniadanie, biorę leki, dużo ich jest. Potem jak się dobrze czuję, to wychodzą na przechadzkę. Ale raczej rzadko. Jak nie jestem na zwolnieniu, to pracuję. Ot zwykły dzień zwykłego człowieka.

- No nie takiego zwykłego.

- Fakt. No nie takiego zwykłego, bo jestem szczęśliwym dziadkiem. Mój najstarszy wnuk Krzysztof ma 15 lat i jest synem córki Anny. Mieszka w Kanadzie pod Toronto. Drugi Elijas ma 2 miesięcy, mieszka w Danii i jest synem mego syna Michała. Najmłodszy mieszka w Gorzowie, ma sześć miesięcy a jego mamą jest moja córka Agnieszka. No i lada chwila urodzi mi się kolejny wnuk w Danii.

- Dziękuję.

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x