Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Nasze rozmowy »
Marii, Marzeny, Ryszarda , 26 kwietnia 2024

Duchy im mówią, że jest niebezpiecznie i trzeba zawrócić

2016-07-13, Nasze rozmowy

Z Janem Palejczykiem, alpinistą z zamiłowania i zawodu, rozmawia Renata Ochwat

medium_news_header_15446.jpg

- Jak się zaczęła pana przygoda z górami?

- Na studiach. Zacząłem studiować chemię na Politechnice Szczecińskiej. No i szybko się okazało, że dziekan naszego wydziału jest prezesem klubu wysokogórskiego. To nas jakoś tak zainspirowało. Pojechałem raz i drugi na obozy wspinaczkowe w Tatrach. Potem była szkoła alpinizmu w Alpach, we Francji. Tam po raz pierwszy wszedłem na Mount Blanc (4809 m n.p.m. – red.). Generalnie trzy razy tam byłem. Dwa następne to z moimi dziećmi. Bo jakoś tak ku rozpaczy żony zaszczepiłem dzieciom góry, ale nie na tyle, aby uprawiały wspinaczkę. A potem, po tych Alpach, to już było coraz wyżej, coraz dalej.

- Panie Janie, ale w góry nie idzie się dla dziekana wydziału. W góry się idzie po coś. Po co pan poszedł w góry?

- Ja zupełnie nie wiedziałem na czym polega wspinaczka. Wcześniej zupełnie nie znałem gór. Ale jak poznałem smak chodzenia po ścianie, poza szlakami turystycznymi, to mnie zwyczajnie ten smak wciągnął. Poza tym to jest adrenalina, pokonywanie ciągłych trudności, przekraczanie kolejnych barier. Mnie to zwyczajnie kreci. Był taki okres, kiedy się wspinałem sportowo. Ale ten okres stopniowo przeszedł w takie łażenie trekkingowe. Ale jak się ożeniłem, urodziły się dzieci, to żona kategorycznie mi zakazała wspinaczki. Wtedy pracowałem w szkole i przez dziesięć lat prowadziłem uczniowski klub turystyki górskiej. Chodziliśmy po Bieszczadach, Tatrach, Alpach, Kaukazie, Himalajach. Zabierałem te dzieciaki na akcję sprzątania gór. I mogę powiedzieć, że wyszło z tego klubu trochę ludzi, którzy jednak po górach chodzą.

- Kiedy pan znów wrócił w góry tak dla siebie?

- Przez prozę życia się udało. Była rodzina, potrzebne były pieniądze. Ja jako nauczyciel zarabiałem przeciętnie. To były lata 80., kiedy zaczynały się roboty alpinistyczne i miałem to szczęście, że byłem jednym z pierwszych, którzy zaczęli się tym zajmować. Wówczas, wisząc na linach, zarabiałem niezłe pieniądze. Wtedy perfidnie zacząłem żonie wiercić dziurę w brzuchu, że jak ja tam wiszę na budynku na linie, też ryzykuję życiem, ale to jest OK, bo to na potrzeby rodziny. A jak chcę pojechać w góry, to to już nie jest OK. No i w końcu puściła mnie, miało być tylko raz i w Himalaje. Ale jak już pojechałem w te Himalaje, to było dwadzieścia parę lat temu, to od tamtej chwili ani jednej zimy już nie odpuściłem, jeśli chodzi o wyprawy. Co roku coś tam organizowaliśmy, bardziej ambitne, mniej ambitne, ale zawsze. Teraz to już jest takie szlajanie, jak ja to nazywam. W tym roku byliśmy pod Kanczendzongą, 8586 m n.p.m.) w Sikkimie. No coś cudownego. Pusto. Bo taki trekking wokół Annapurny jest też fajny, ale jak się na nim spotyka kilka setek ludzi, to taka wyprawa traci urok.

- Były Tatry, Alpy, Himalaje. To w jakich górach pan jeszcze nie był?

- Marzą mnie się dla przykładu Sajany. Byliśmy kiedyś nad Bajkałem. Tam po wschodniej stronie Buriacji są właśnie Sajany. Poznałem tam wówczas takiego człowieka, który powiedział, że jak przyjedziemy do niego, to on nas przeprowadzi przez te góry. Totalnie dzikie. Bierze się tylko strzelbę, żeby coś upolować. On wie, gdzie znajdziemy wodę. I tak sobie będziemy przez dwa tygodnie szli tym pasmem górskim. To jest takie marzenie realne i do spełnienia. Właśnie przejść coś totalnie dzikiego. Aczkolwiek w ubiegłym roku byłem z przyjacielem w Rumunii w Fogaraszach, czyli w środku Europy, a to góry które są jeszcze kompletnie niezdeptane, takie w miarę dziewicze. I jak szliśmy pasmem tych gór, to mieliśmy uczucie, że jesteśmy daleko poza Europą. Fakt, nie byłem w Australii, aby zobaczyć tę Górę Kościuszki. No i jeszcze chciałbym pojechać na Nową Gwineę. Tam w Papui-Nowej Gwinei jest góra, Piramida Carstensza zaliczana do Korony Ziemi. Ona technicznie nie jest trudna, ale tam bardzo trudno się dostać. Jest na terenie kopalni złota. I tylko raz na jakiś czas tam można wejść. To taka absolutna dzicz. Miałem zresztą już przyjemność być wśród Indian w dżungli amazońskiej…

Na trawersie na Pico Tahamulco wGwatemali

- Nie strzelali strzałkami zatrutymi curarą?

- Nie, byli przyjacielscy. Aczkolwiek bywa, że są przyjaźni, a potem im nagle coś odbija. W ich mniemaniu jest to normalne. I wtedy kogoś zabijają. W naszym systemie jest to nie do pojęcia. Dlatego to my się musimy do nich dopasować, bo oni są u siebie. Nie można się dziwić, że oni tak się zachowują, tak jedzą.

- No właśnie, Jak to jest z tym jedzeniem na wyprawach. Jada pan miejscowe jedzenie?

- Nie bardzo, ja nie jestem smakoszem. I raczej nie jadam suszonych chrabąszczy. Czasami to robię, ale bardzo rzadko. W górach korzystamy z naszego jedzenia, obecnie liofilizowanego. A jeśli chodzi o inne jedzenie, to ja się staram najczęściej zjeść jakąś miejscową rybę. Bywa, że sobie sami taką rybkę złowimy, a miejscowi nam ją przyrządzą na lokalny sposób. I choć smakoszem nie jestem, to uwielbiam kuchnię Dalekiego Wschodu. Tajską, wietnamską. Natomiast nienawidzę chińskiego jedzenia. Bo ono zwyczajnie jest okropne. Kiedyś płynęliśmy statkiem przez przełomy Jangcy i w cenie mieliśmy posiłki. No i jak w mesie dostawaliśmy ryż i potem pięć różnych papek, to nie… Nie dało się tego jeść. Skończyło się na tym, że wybierałem ryż, na pokładzie gotowałem kisiel i to mieszałem.

- Chodził pan sportowo po górach, potem ta pasja doprowadziła do firmy Czogori.

- Fakt. Najpierw pracowałem w Klubie Wysokogórskim jako pracownik. I tam właśnie odkryłem, że przez dzień-dwa zarabiam tyle, ile w szkole przez miesiąc. Był też taki czas, że do południa pracowałem w szkole, a po południu jako alpinista przemysłowy, bo tak się ten zawód nazywa. Ale w pewnym momencie przyszła refleksja, że nie ma sensu się męczyć w szkole, jak można sobie spokojnie żyć z pracy w firmie. I tak powstała Czogori. Przede wszystkim zyskałem komfort, bo to ja decydowałem, kiedy pracuję, a kiedy jadę na wyprawę, zwłaszcza kiedy wyjeżdżałem na te dłuższe. Teraz jest już znacznie łatwiej. Bo praktycznie w ciągu miesiąca można pojechać w każdy rejon świata. Kiedy jeździłem na te odległe wyprawy, jak góry Grenlandii czy w Hindukusz do Afganistanu, to te wyprawy trwały trzy, trzy i pół miesiąca. Bo przecież sam dojazd trwał miesiąc. Tak że to było totalne oderwanie od rzeczywistości. Nie było komórek, nie było kontaktu. To była przygoda przez duże P.

- A jak dziś się robi takie wyprawy?

- Teraz jest dużo, dużo prościej. Łączność z całym światem jest dużo, dużo prostsza niż kiedyś. Już nie musimy brać całego wyposażenia z kraju. Dla przykładu jedzenie. Kiedyś targaliśmy je w całości z Polski, bo nas zwyczajnie nie było stać, żeby cokolwiek dokupić na miejscu. Teraz jest tak, że bierzemy, co nam pasuje, a większość rzeczy możemy kupić na miejscu, niejednokrotnie taniej, niż w Polsce. Czyli to powoduje, że bagaż nie jest taki duży. W gruncie rzeczy teraz to jest kwestia wybrania jakiegoś fajnego miejsca na Ziemi. Kolejna kwestia to skład. Bo bywa, że trudno się dobiera ludzi na takie wyprawy. Bo ludzie to jednak indywidualiści. Ktoś mówi, że może by i pojechał, ale jakbyśmy wchodzili nie na tę, a na inną górą, albo od innej strony. Kiedyś propozycja wyprawy górskiej była tak atrakcyjna, że nie było dyskusji. Teraz każdy widzi jakieś problemy, a bo to kierunek nie taki, a bo to towarzystwo również nie jest atrakcyjne.

- Jak to działa, właśnie towarzystwo na wyprawie?

- Prawda jest taka, że po tych paru tygodniach zwyczajnie mamy się dosyć. To przebywanie w stresie, w ograniczonym towarzystwie, ograniczonych możliwościach odpoczynku od własnego towarzystwa, nierzadko w trudnych warunkach, doprowadza do kuriozalnych sytuacji, że się dwóch członków wyprawy potrafi pobić o jajko, które ktoś sobie odłożył, a ktoś inny zjadł. Występuje takie zmęczenie materiału. Zresztą jest niepisaną tradycją, że po powrocie z naszych wypraw przez miesiąc się ze sobą nie kontaktujemy, nie dzwonimy do siebie. Odpoczywamy od siebie, porządkujemy zdjęcia. A potem to już jest fajne wspominanie.

- Co jest momentem początku wyprawy?

- Ustalamy kierunek, potem dobieramy skład. Jeśli jest to coś ambitnego, to w składzie musi być z kilku ludzi już z pewnym stażem, doświadczeniem, wydolnością organizmu. Zawsze się bierze, żartem mówiąc, tragarza, czyli jakiegoś młodego uczestnika, który raz – uczy się i poznaje tajniki takich wypraw, a dwa – jest silny. Choć dziś w Himalajach ludzie się wspinają w stylu alpejskim, czyli nie zakładają obozów, idą do góry przez 20 godzin, osiągają szczyt, schodzą. Ja miałem namiastkę czegoś takiego na Grenlandii, kiedy się wspinaliśmy, bo tam był dzień polarny, czyli słońce nie zachodziło. Wtedy nie martwiło nas, że gdzieś nie dojdziemy, nie zdążymy przed nocą. A szliśmy na dziewiczy szczyt Trolingerne. Pond 20 godzin się wspinaliśmy, potem zjazdami kilka godzin przemieszczaliśmy się na dół. I praktycznie nie wiedzieliśmy, czy to jest rano, czy może wieczór. Potem spaliśmy kilkanaście godzin. No i jeszcze później trochę czasu nam zajęło, aby ustalić w jakim momencie czasu jesteśmy. Ale taki dzień to fajna sprawa, bo jak zapada zmierzch, to się robi nieciekawie, niebezpiecznie. A tam to Słońce dawało komfort wspinaczki. Tam na Grenlandii udało mi się zdobyć 17 dziewiczych szczytów.

- Prawda to, że dziś wystarczy karta kredytowa i można jechać wszędzie?

- Nie, absolutnie nie. Są takie rejony świata, że nawet dolar amerykański jest nieakceptowany. Ludzie tam mają swoją walutę i tylko w niej oczekują zapłaty. Fakt, że jest dużo łatwiej niż kiedyś, ale trzeba znać realia. Wiedzieć, czy potrzebna jest tamtejsza waluta, ale też znać mentalność tamtych ludzi, umieć się z nimi porozumiewać, do nich dotrzeć.

- Co pan rozumie pod tym stwierdzeniem?

- Znaczy to, że należy tubylców traktować jak ludzi. Nie chcę generalizować, że my tu z dawnego bloku wschodniego jakoś tak lepiej się do nich odnosimy. A westmeni traktują ich jako tanią siłę roboczą. Bo to chyba zależy już indywidualnie od każdego człowieka. Kilka razy byłem odpowiedzialny za organizację karawany i kontakty z tymi ludźmi. Ważne jest to, jak się do nich mówi, jak się zwraca do nich po imieniu, o coś zapyta, w prosty sposób, bo przecież komunikacja jest ograniczona, pokazuje, że oni są dla nas osobami, a my dla nich też. Oczywiście nie zmienia to faktu, że oni mają we krwi strajkowanie. Nagle siadają i dalej nie pójdą, bo muszą coś dostać. Tłumaczą, że duchy im mówią, że jest niebezpiecznie i trzeba zawrócić. Ale zawsze są skłonni pójść dalej jak dostaną po trzy dolary albo coś innego. My najczęściej dajemy im, co jest zresztą wygodne i dla nas, nie pieniądze, tylko odzież czy buty, które po wyprawie są mniej potrzebne, czy też żywność, która nam została po wyprawie.

- W ilu krajach pan był?

- Oj ciężko tak powiedzieć. W około setce na pewno. Jak jestem w górach, to staram się poznawać tamtych ludzi, kraj. Uwielbiam kontakty z ludźmi. Bywa, że się odłączam od ekipy, wchodzę do jakiejś wioski, jakiejś chaty. Z kimś rozmawiam. Znając siedem wspólnych słów, pijemy herbatę z jakiegoś brudnego, wyszczerbionego kubka. Nie mogę przecież obrazić gospodarza i powiedzieć, że nie chcę. To jest fantastyczne przeżycie, kiedy widzę gościa, który się chwali swoją rodziną, dobytkiem. Jest dumny, a tak naprawdę, patrząc z mojego punktu widzenia, on tak faktycznie nie ma nic. Bo to taka totalna bieda jest. Kiedyś w Afryce spotkałem takiego gościa, który mnie wyraźnie ciągnął do swojej chaty. No i pokazał mi pole, a to pole miało może ze 20 m kwadratowych i rosło tam kilkanaście krzaków kukurydzy a w chacie z jakichś liści siedziała jego żona w ciąży, z dzieckiem przy piersi i tam jeszcze jakichś kilku maluchów się plątało. I ten człowiek z taką dumą mówił, że to jest jego. Obok leżała taka palma. I on nacinał tę palmę co około metr, w te nacięcia sypał żarzące się węgielki i tak ją stopniowo, mozolnie bardzo dzielił na mniejsze kawałki. Ja mu wówczas opowiedziałem, że mam w domu taką piłę spalinową, że bym mu tę palme pociął w plasterki w ciągu godziny. Na co on mi oznajmił, że byłbym królem tej wioski. Tak to jest, że jak się jedzie na koniec świata, taki prawdziwy koniec świata, to tam życie jest zupełnie inne i co innego jest ważne. Na pewno nie pieniądze.

- Bywa, że rozmawia się z ludźmi, wszystko jest dobrze, a nagle sytuacja staje się konfliktowa. Przeżył pan coś takiego?

- Wiele razy. Najbardziej dramatyczną historię przeżyłem, jak wracaliśmy z Himalajów. I to było w Indiach. Jechaliśmy przez prowincję Uttar Pradesh, która ma silne ciągoty separatystyczne. To było kilkanaście lat temu. No i ludzie tam zrobili jakiś strajk. Jechali autobusami do Delhi. No i jechali, rozbijali posterunki drogowe. A myśmy z nimi w jednym z autobusów jechali, bo nie było innej możliwości. Aż przyszedł taki moment, ze widocznie wojsko dostało rozkaz zatrzymania tych protestujących. No i żołnierze obrzucili te autobusy czymś zapalającym. To się zaczęło palić, my musieliśmy uciekać. Potem następna kawalkada rebeliantów ruszyła dalej, wołali nas do siebie, no to się przyłączyliśmy. Dotarliśmy do takiego miejsca, gdzie była barykada, szpaler żołnierzy z karabinami. Ja leżałem na dachu autobusu i to filmowałem. Na razie jeszcze groźnie nie wyglądało. Ci rebelianci zaczęli rzucać w to wojsko kamieniami. Na co wojsko odpowiedziało ogniem. No i kiedy ja zobaczyłem, że ludzie padają, to przestało być zabawne i zdecydowaliśmy się na ucieczkę. Na szczęście było pole trzciny cukrowej. Był upał, nie mieliśmy nic do picia. Dotarliśmy do jakiejś wioski, tam już w ogóle nie było mowy o komunikacji po angielsku, ale jakoś na migi daliśmy znać, że chcemy pić. No i jakiś tubylec pokazał nam strumyk. Ale ta woda dla nas to byłaby śmierć. Inny pokazał, jak ścinać trzcinę cukrową i ją wysysać.

- Czym to się skończyło?

- Ano tym, że złapaliśmy tam jakiegoś pasożyta. Bo wszyscy jak jeden mąż dostaliśmy potwornej biegunki. Po powrocie wylądowaliśmy w szpitalu na dość długo. I jak koleżanki pytały żonę, co przywiozłem jej z Indii, odpowiadała – lambria. No i precyzowała, że to pasożyt.

- Jeździ pan tylko na wyprawy tylko górskie czy też tak trekkingowo, poznając przy okazji te miejsca?

- Zdecydowanie poznawczo-trekkingowe. Znam wielu ludzi, którzy jadą na wyprawę, zdobywają lub nie zdobywają dany szczyt i potem wracają prosto do kraju. I ja tego nie jestem w stanie pojąć, że jak już jesteśmy w jakimś egzotycznym kraju, to go nie chcemy poznać. Teraz właśnie tak organizujemy wyprawy, żeby poznać, zobaczyć. Śpimy u tamtych ludzi, poznajemy.

- Udało się panu zabrać żonę w góry?

- Nie, moja żona nie cierpi gór i nigdy się nie dała namówić na wyjazd. Wbrew jej woli udało mi się dzieciom zaszczepić miłość do gór, ale już nie do wspinaczki. Z synem byłem na Elbrusie, na Mount Blanc, z córką Martą w Himalajach na Kala Patthar. Żona nie lubi moich ekstremalnych hobby. Ostatnio spełniłem swoje kolejne marzenie, bo skakałem z samolotu ze spadochronem. Było super, bo z opóźnionym otwarciem i te 35 sekund swobodnego lotu z prędkością ok 200 kmh., to było coś niesamowitego. No i moja żona to skomentowała następująco: co ty chłopie jeszcze wymyślisz? Bo ma tego dosyć.

- No jeszcze bungie panu zostaje.

- Skakałem już kiedyś w Afryce w Wictoria Falls na Zambezi.

- To co pan jeszcze wymyśli?

- Nie wiem, jeszcze parę jakichś wypraw na pewno zorganizuję. W alpinizmie można robić różne rzeczy dość długo. Oczywiste jest, że ja już jakimiś ścianami nie pójdę, ale za to mogę robić inne rzeczy. A trekkingowo można chodzić dopóki człowiek się porusza. A trochę biegam, więc mam kondycję. To mam nadzieję, że jeszcze parę lat sobie pochodzę.

- Czego panu życzyć?

- Żeby nic się nie zmieniło.

- OK. Zatem tego panu życzę i dziękuję za rozmowę.

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x