Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Nasze rozmowy »
Jarosława, Marka, Wiki , 25 kwietnia 2024

Zwyczajnie są ludzie, których nie daje się zastąpić

2017-05-23, Nasze rozmowy

Z Leszkiem Serpiną, muzykiem i byłym dyrektorem Szkoły Muzycznej I stopnia przy ul. Teatralnej, rozmawia Renata Ochwat

medium_news_header_18475.jpg

- Pan już jest emerytem? To prawda?

- Kurczę, prawda. Dokładnie od 5 stycznia tegoż roku jestem emerytem i aż wstyd powiedzieć – nie mam czasu. Co prawda jeszcze pracuję w Szkole Muzycznej I stopnia przy ul. Teatralnej, mam dwa dni w tygodniu. Zwyczajnie nie mogłem się rozstać z moim uczniami, których uwielbiam i oni też za mną tęsknili. Czuję się jeszcze na siłach i chcę jeszcze coś zrobić, bo zwyczajnie lubię się ruszać. Oczywiście oprócz tego robię dużo różnych innych rzeczy, które robiłem. Z tym jednak, że te takie całonocne grania odpadają. No i już muszę sobie wyrabiać znajomości, dlatego dość często grywam na cmentarzu (śmiech).

- A grywa pan jeszcze w Letniej?

- Już nie.

- Ale przecież przez lata pan grał.

- Grałem i na pewno bym to jeszcze robił, ale niestety, choroba, którą przeszedłem, wyłączyła mnie z tego rodzaju aktywności totalnie, tak więc pozostała mi już tylko gra na skrzypcach.

- Jak pan wspomina tamte czasy?

- Ja wówczas żyłem tym graniem właśnie tam. Zresztą na samym początku to niemal codziennie tam grałem. To były cudowne czasy. Zresztą i sama Letnia była inna.

- Co to znaczy – Letnia była inna?

- No inne było towarzystwo. Teraz wpadam tam od czasu do czasu, na jakieś jedno małe piwo. Z szefową, Anusią, jestem bardzo zaprzyjaźniony, więc na jakieś tam pogaduchy też. Dziś to już jest zupełnie inne towarzystwo. Tamte czasy były inne…

- Jakie?

- Boże mój kochany, no żyli tacy ludzie jak Bolek Kowalski, wielki Bolo z cudownym psem Maksiem, Hieronim Świerczyński – architekt, Mieczysław Rzeszewski. Ich już nie ma. Ale zaglądał także Tadeusz Szyfer, tych nazwisk ludzi związanych z kulturą trochę się tam przewijało.

- Co ich tam ciągnęło?

- Myślę, że klimat przede wszystkim. My się tam spotykaliśmy na takie różne pogaduchy, nawet i kłótnie czasami na różne tematy. Szczególnie dobrze nam się tam zasiadało właśnie wiosną lub latem. Siedziało się w ogródku, przy piwie, które smakowało lepiej jednak, i się gadało o różnych rzeczach. Tam się dużo różnych fajnych pomysłów urodziło.

- A co to znaczy, że się towarzystwo zmieniło?

- Przede wszystkim nie ma znajomych twarzy. Zwyczajnie bywalcy poumierali. Pamiętam, jak grałem na tych potańcówkach, to właśnie stali bywalcy przychodzili na te potańcówki. A dziś już tych ludzi nie ma.

- Nowi dopływają?

- Dopływają, jest dużo nowych i co dziwne, jest dużo młodych ludzi. Nie bardzo umiem określić, jaka jest teraz atmosfera w czasie potańcówek, które się tam stale odbywają. Choć muza, jaka tam gra to jednak disco-polo. Mnie głośna muzyka przeszkadza, więc tam w tych czasach nie bywam. Ale ludzie owszem, tak.

- Ale pan nie tylko grywał w Letniej. Swego czasu był pan związany z łemkowskim zespołem Chwylyna…

- Oj tak. Teraz, ponieważ mam troszeczkę czasu, odnawiam wspomnienia o tamtych czasach, ale też słucham dużo muzyki. Wspominam Bogusia Grzelaka, naszego kontrabasistę. Luba, główna wokalistka parę lat temu wyjechała do Niemiec i to był już początek końca Chwylyny. Ale ja mimo wszystko mam ciągle kontakty z Łemkami. Ot, choćby od lat stale robimy – Łemkowie i ja – Wigilię Narodów. Muszę tu powiedzieć, że w te wigilie to wciągnął nas Leszek Bończuk. Z Łemkami mam też takie codzienne kontakty. Znam ich, niektórzy z nich pracują w szkole. No i moim najukochańszym przyjacielem Łemkiem, czyli Bogdanem Siwcem widzimy się dość często. Boguś mieszka na stale w Ługach, ale tu w Gorzowie mieszkają jego dzieci, więc tu często przyjeżdża. Ale bywa i tak, że ja jadę do Ługów.

- Ale jak się zaczęły pana kontakty właśnie z Łemkami?

- Zupełnie przypadkowo. Ja nie miałem pojęcia o Łemkach. Ja, chłopiec po studiach muzycznych w poznańskiej Akademii, przyjechałem po dyplomie do Gorzowa, bo tak chciał los. No i dzięki znajomemu dowiedziałem się, że jest praca skrzypka w Strzelcach Krajeńskich. Musiałem się przestawić z altówki na skrzypce, ale skoro praca była, to czemu nie. Pojechałem i tak się zaczęły moje kontakty właśnie z Łemkami. Zresztą wówczas wcale nie wiedziałem, że jest taka nacja, jak Łemkowie. Nikt nie wiedział. Po jakimś czasie okazało się, że jeden z kolegów ze szkoły w Strzelcach był Łemkiem i pochodził z Ługów. I w taki sposób dowiedziałem się, że Łemkowie istnieją. Natomiast granie z nimi zaczęło się od tego, że zmarł im skrzypek po prostu. Szukali następcy. Ale to jeszcze nie była Chwylyna, bo ona powstała w innych okolicznościach. Chwylyna po łemkowsku znaczy chwileczka. I zespół powstał na jeden moment. A był to koncert, a właściwie dwa w Sopocie, w Operze Leśnej. Tam się odbywał Przegląd Kultury Ukraińskiej, bo podkreślam, to były takie czasy, że o Łemkach się nie mówiło. No i my się przygotowaliśmy do tego występu w kwartecie, czyli skrzypce, klarnet i gitara oraz śpiewająca Luba. Zrobiliśmy niezłe wrażenie. A warto dodać, że na widowni siedziało coś ze siedem tysięcy ludzi. Zjechali się z całego kraju, ale i nie tylko. Wystąpiliśmy tam i miał być koniec. No jak chwylyna, to chwylyna. Ale się wzięło i rozkręciło. No i trwało, trwało, trwało. Kilkanaście dobrych lat, aż do chwili, kiedy Luba zdecydowała się zespół opuścić. Szukaliśmy wokalistki, ale jakoś się nie udało. Potem próbowaliśmy trochę z jazzem, z Markiem Kazaną, śpiewaliśmy na zmianę ja z Bogdanem Siwcem, no ale jak my śpiewaliśmy, to brakło z kolei instrumentu – bo albo skrzypiec albo klarnetu. Zostawał akordeon i kontrabas. No jakoś tak się skończyło.

- Ale przecież pan grał przez lata w kapeli ulicznej „U Zbycha”…

- No też. Jakoś mnie tak „prześladowały” te folki. Zaczęło się od tego, że miała być wielka trasa koncertowa. I była, zagraliśmy z Don Wasylem. Na początek to ja się trochę wstydziłem, no bo ja wykszatłcony altowiolista, który grał w klasycznej orkiestrze, a tu takie coś. Zaczęło się oczywiście przez przypadek. Kolega szukał muzyka do składu, bo mu ktoś się wykruszył. Poprosił, żebym zagrał, no to zagrałem. Wkładałem ciemne okulary, czapkę zaciągałem na uszy, miałem długie włosy i nadzieję, że mnie nikt nie rozpozna. Ale potem to już nie. Bo pomyślałem sobie, że tak naprawdę kraść to jest wstyd, ale dobrze grać to nie. Jestem muzykiem. Wszędzie, gdzie mnie potrzebują, to gram. Jak już mówiłem, dziś grywam na pogrzebach. Ostatnio dostałem sms-a od dziewczyny, której zmarł ojciec. No i ona mi napisała, że jak grałem, to było coś pięknego, o ile oczywiście pogrzeb można nazwać czymś pięknym. A wracając do Kapeli, to ona też przeżyła trochę, a zaczęła się sypać, kiedy umarł Marek Pudełko, aktor. Zwyczajnie są ludzie, których nie daje się zastąpić, i tak było właśnie z Markiem.

- Ale zanim kapelka padła, to jednak trochę się pokazała tu i tam.

- Prawda. Zagraliśmy kilka ciekawych tras. Graliśmy dla przykładu w Niemczech, gdzie nas mile i serdecznie przyjmowano. Śpiewaliśmy ojro, ta rira, ojro, jak te euro do czapki zbieraliśmy. Taka poetyka kapeli, że i czapka musi być, choć graliśmy na regularnym kontrakcie. Ale gdyby mi ktoś powiedział wcześniej, na studiach, że ja takie rzeczy będę grał, to bym mu zwyczajnie nie uwierzył. No jak to, wykształcony altowiolista, co to „Eine Kleine Nachtmusic” Mozarta grywał, będzie w kapeli U Zbycha….

- Ale nie tylko pan grywał dziwne rzeczy. Bo jak został pan dyrektorem szkoły, to nagle pojawił się w programie nauczania jazz.

- To było moje marzenie. Zresztą wychodziło w różnych rozmowach, że coś takiego, jak klasa improwizacji jest potrzebne. Zresztą takim głównym nakręcaczem był znów Leszek Bończuk. Przyjaźnię się do dziś ze Zbyszkiem Raminiakiem, bywałem u nich w domu, a w tym czasie jego syn, młody Przemek ćwiczył na pianinie w domu. No i już wówczas było wiadomo, że rośnie talent. Od tamtego czasu mnie po głowie ten pomysł chodził. No i kiedy szczęśliwie Przemysław Raminiak studia skończył w Katowicach, do Gorzowa zjechał, nagle okazało się, że mamy kadrę. Bo mały Przemuś stał się Przemysławem – znakomitym muzykiem jazzowym i kompozytorem. No i ja wiedziałem, że Przemek musi zostać w Gorzowie. I z pełną premedytacją stworzyłem klasę improwizacji jazzowej. Do dziś jesteśmy jedyną szkołą muzyczną I stopnia w Polsce, która ma taką klasę. Ale tylko i dlatego, że mamy takiego Przemka. Inna rzecz, że w szkole mamy samych koncertujących nauczycieli, bo pianista Mariusz Smoliński, bo akordeonista i kompozytor Marek Zalewski, bo perkusista Ireneusz Budny. Tak więc mamy promocję przez cały rok. Bo co koncert, to promocja. Zresztą takie było moje założenie, żeby koncertujący muzycy byli nauczycielami.

- Jest pan zadowolony z tego, że się udało właśnie tak ustawić szkołę?

- A kto by nie był….

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x