Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Nasze rozmowy »
Kornela, Lizy, Stanisława , 8 maja 2024

Wszyscy się tak poustawiali, że tylko pieniądze się liczą

2015-12-02, Nasze rozmowy

Z Zofią Bilińską, gorzowską artystką rzeźbiarką, rozmawia Renata Ochwat

medium_news_header_13206.jpg

- Jak się mieszka i pracuje artystom w Gorzowie?

- Nie mogę się wypowiadać za całość artystów, ponieważ nie mam kontaktu z nimi. Cały czas ubolewam nad tym, że nie ma tego środowiska. Skończyły się lata 80. i 90., kiedy jeszcze żyli ci ludzie starszego pokolenia, jak Andrzej Gordon, Bolesław Kowalski, Mieczysław Rzeszewski, Hieronim Świerczyński. Oni plus aktorzy, którzy zachodzili do Lamusa, bo tam były spotkania tak mniej więcej w południe, koło 13.00, tworzyli środowisko. Wszyscy się tam spotykali i to było takie fajne, bo wszyscy się tam spotykali, chodziło się tam po to, żeby się tak trochę naładować. Czasem się prowadziło poważne rozmowy, czasem mniej poważne. Ale wówczas był jednak kontakt między nami. Jakoś się wtedy lepiej żyło niż teraz. Inna rzecz, że ze względu na wiek, nie mam kontaktu z młodymi ludźmi. Ale nie dlatego, że ja nie chcę, tylko dlatego, że zwyczajnie nie wiem, gdzie mam ich spotkać. Inna rzecz, czy wiedzieliby o czym ze mną rozmawiać. Ja chyba też nie wiedziałabym, o czym z nimi rozmawiać. Raczej już chyba nie wytworzyłaby się jakaś więź.

- Czemu się posypało środowisko?

- Myślę, że przede wszystkim dlatego, że te cały trzon, który trzymał środowisko, ci ludzie zwyczajnie odeszli. Zwyczajnie się zestarzeli i odeszli. To była ta grupa ludzi, którzy byli ostatnimi romantykami. Tworzyli pewną atmosferę i traktowali swoje zajęcie jako rzeczywiście powołanie. Nie gonili za pieniądzem. Przykładem takim ewidentnym jest Andrzej Gordon, który miał pieniądze, bo jednak dużo malował i sprzedawał, ale on nie biegał za tym, żeby coś dostać, coś zarobić. On malował, bo kochał malować. Ja obecnie nie mam nikogo ze swego przedziału wiekowego, z kim mogłabym się spotykać. Jest co prawda Iwona Markowicz-Winiecka, młodsza ode mnie o 15 lat, bardzo fajna osoba, ale ona też ma teraz swoje zajęcia, problemy. I dlatego też rzadko się widujemy. Czasami do mnie wpada, ja się z nią umawiam, ale najczęściej to ja ją gdzieś wyciągam. Zmieniło się zupełnie podejście do tego zawodu. Kiedyś ten zawód się traktowało jako powołanie, gdzieś coś w człowieku siedziało cos i mówiło, że trzeba w tym fachu być sobie a muzom, niekoniecznie dla zysku. A teraz to wszyscy się tak poustawiali, że tylko pieniądze się liczą.

- A obserwuje pani jakieś ruchy na rynku artystycznym w Gorzowie?

- Ja przede wszystkim nie widzę tego rynku. Jakoś nie widzę ludzi, którzy chcieliby się przedmiotami sztuki, malarstwem czy innymi przedmiotami otaczać. Są owszem, pojedyncze osoby. Do mnie od czasu do czasu trafiają ludzie zainteresowani sztuką. Ale głównie marketingowo, bo ktoś chce komuś jakąś statuetkę ofiarować, jako jakąś nagrodę. To głównie tacy. Ale od czasu do czasu trafiają się też i zwykli ludzie zainteresowani tylko sztuką. Mam od pewnego czasu klientkę, która jest zakochana w różnych dziełach sztuki. Ma w swoim domu sporo cennych przedmiotów, które gromadzi, no i ona oznajmiła, że się zakochała w moich pracach. Kupiła zresztą kilka prac, i mówi, że one się jej tak bardzo podobają, że jak rano wstaje, to sobie na te rzeźby popatrzy przy kawce i one ją wprowadzają w dobry nastrój. No i właśnie ta pani kupuje rzeźby i nie tylko dlatego, że ją stać, tylko dlatego, że zwyczajnie są jej one potrzebne. Ona zresztą kupuje i malarstwo, i starocie. I to właściwie jedyna taka osoba, która w miarę regularnie coś kupuje. Stale prace artystów kupuje tez znany gorzowski stomatolog Wojciech Konarkowski. No i do tej grupy dołączyła też jego córka, która mieszka w Gdańsku. Chcę powiedzieć, że jest takich ludzi mało, nawet bardzo mało, ale jednak są. Ale są w Gorzowie artyści, którzy dużo sprzedają. Choćby Bogusław Jagiełło, ale bardzo wiele jego prac idzie na rynek zagraniczny. W Gorzowie jednak rynku sztuki nie ma.

- A czy miasto bywa mecenasem artystów?

- Absolutnie nie. Gdyby miasto było mecenasem, to by się zainteresowało, jak się żyje artystom. Sprawdziło, jak się żyje, od czasu do czasu coś zaproponowało. Ale nie ma żadnych takich gestów. A przecież można byłoby dużo ciekawych rzeczy stworzyć, ale nie ma ludzi, którzy tak poważnie traktowaliby sztukę. Ostatnie zlecenie z miasta to ja miałam, kiedy robiłam fontannę Pauckscha (1997 r. – red.). Potem jak robiłam rzeźbę Papuszy, to pieniądze na nią dała biblioteka wojewódzka. Jak robiłam postać Jana Korcza czy Pawła Zacharka, to pieniądze szły z prywatnych kieszeni sponsorów. I dobrze że są jeszcze tacy mecenasi.

- Zdarza się pani spotykać młodych artystów, lub choćby trafiać na ich prace?

- Nie. A to dlatego, że nie chodzę na wernisaże, gdzie mogłabym tych młodych ludzi spotkać. Nie chodzę, bo ja tej młodej sztuki nie szanuję. Przykro mi jest bardzo, że ja jej nie rozumiem. Jeśli czegoś nie rozumiem, to znaczy, że nie mogę czuć do tego miłości. Nie mam przekonania. Wydaje mnie się że, to jest pójście na łatwiznę, ten warsztat jest jakoś tak pomijany. Myślę, że to taka wielka improwizacja, jakieś happeningi, do których następnego dnia już nawet sam twórca nie wraca. A ja do swoich prac się przywiązuję. Kocham je, że zwyczajnie z trudem przychodzi mnie się z nimi rozstać. I nawet jak coś sprzedaję, to mi żal, że jedna się tego pozbywam, a przecież się mocno napracowałam. Cieszy mnie odbiorca, który podobnie jak ja, przywiązuje się do tego przedmiotu, do tego dzieła sztuki. A jeśli chodzi o młodych, to oni chyba nie mają tyle cierpliwości, aby tle czasu poświęcić obrazowi, czy rzeźbie. Ale faktycznie, to nie mam kontaktu z młodymi i boleję nad tym. Ale też i sama ich nie szukam. Ale oni też nie próbują mnie znajdować. Myślę, że jak młodzi kończą jakieś szkoły artystyczne, to też powinni mieć jakieś pojęcie, kto tu już jest. A ja bym tych ludzi chętnie w pracowni przyjęła, pokazała, co robię. Ja uważam, że ta moja pracownia rzeźbiarska jest jedyną taką pracownią w mieście.

- To prawda. No i miała pani w związku z nią ostatnio cały wór nieprzyjemności, odbierano pani ogródek, czyli Ogród Sztuk. Jak to się wszystko skończyło?

- Cały czas miałam nadzieję, że mnie seniorkę miasto potraktuje jakoś tak priorytetowo, no bo przecież jednak coś dla tego miasta zrobiłam. No i na myśleniu się skończyło. Bo okazało się, że nic nie można. Udało mnie się tylko wywalczyć, że przestałam płacić za mój taras. Było tak, że ja sobie obudowałam taras tak, żeby mieć schowek na różne rzeczy. No i jak urzędnicy odkryli, że to zrobiłam, to uznali, że zajęłam grunt miejski. Stwierdzono, że ja sobie paręnaście metrów gruntu przywłaszczyłam. No i zaczęła się wielka nagonka na mnie, ze ukradłam teren miejski. No i w konsekwencji doładowali mi podatek 120 zł miesięcznie. Postanowiłam więc w końcu kupić tę ziemię. I po wielu długich pertraktacjach, po zamówieniu wykresu u geodety, za który zapłaciłam kilka tysięcy złotych, urzędnicy w końcu stwierdzili, że mogą mi ten grunt sprzedać. I za 70 m kwadratowych gruntu zapłaciłam prawie 30 tys. zł. Ale jeszcze jest 150 m kwadratowych ogródka, który jest gruntem miejskim. I podobno wcale nie ma szans na to, aby zakupić ten grunt, bo miastu może się przydać. No i mam to w dzierżawie, ale w każdej chwili mogą mi to odebrać. No i ja drżę o ten grunt i mam nadzieję, że mi tej ziemi nie odbiorą, bo popełnię samobójstwo.

- Czyli w tych takich prostych sprawach miasto nie idzie twórcom na rękę?

- Nie, zdecydowanie. Jeszcze do poprzednich władz pisałam, że mam tyle lat, że różne rzeczy zrobiłam dla miasta, więc może miasto może sprzeda mi ten grunt po niższej cenie, ale w ogóle nie było mowy. A przecież ta ziemia nikomu do niczego nie jest potrzebna. A takie straszenie mnie obciąża moją psychikę. Ciągle się boję, że któregoś dnia przyjdę do pracowni i usłyszę, że miasto rozbiera płot i wchodzi na tę ziemię. Martwi mnie to. Mam ciągle nadzieję, że jednak te nowe władze jakoś inaczej podejdą do sprawy. Weźmy choćby to zaniedbane podwórko (podwórko przy ul. Sikorskiego, na tyłach budki z bułkami z pieczarkami – red.). Razem z Gustawem Nawrockim robiliśmy kiedyś jakieś plany zagospodarowania, pokazywaliśmy, gdzie mogłoby być parkingi, gdzie chodnik, gdzie trawa. Ale nikt tego nie potraktował poważnie. Projekty leżą u mnie w teczce w szufladzie.

- Pani pracuje także na zlecenia innych miast. Czy gdzie indziej jest lepiej?

- Faktycznie, robię takie pojedyncze zlecenia. Teraz robię zlecenie dla Świebodzina, figurę tkacza. Najpierw chcieli, żebym zrobiła projekt fontanny. No to się napracowałam, naprojektowałam, mój syn, który mieszka w USA i jest architektem, robił mi wizualizacje. Jak w końcu pojechałam z tymi projektami, to władze miasta uznały, że to za duży koszt. I raczej interesuje ich sama rzeźba. Ale raczej urządzą konkurs. Uznałam, że to jednak nie tak. Tyle się napracowałam, miałam projekty. No to się na takie rozwiązanie zwyczajnie obraziłam. Powiedziałam jednak burmistrzowi, że przywiozę mu projekt figury. I jak się spodoba, to dobrze, jak nie, to się wycofuję. I niech sobie miasto robi konkurs, ale to są dodatkowe koszty. Ale w tym Świebodzinie jest dwóch regionalistów, którzy bardzo chcieli, aby ten sukiennik tam jednak stanął. I to oni kilka razy do mnie przyjeżdżali, prosili, żebym nie rezygnowała, że jednak przekonają tego burmistrza. No i w końcu jak zawiozłam model sukiennika, to burmistrz postawił go sobie na biurku i stwierdził, że już nic nie będzie  u nikogo zamawiał i robimy (Zofia Bilińska właśnie pracuje nad właściwym modelem sukiennika do odlewu – red.). Te moje roboty, to ja tak trochę wymuszam. Tak samo było z fontanną Pauckscha. Przecież to Niemcy bardzo chcieli, żebym to akurat ja to robiła, bo im się podobała ta tablica w parku Kopernika. Wtedy Józef Finster stwierdził, że przecież są inni rzeźbiarze, którzy mogą to wykonać. Na co ja mu odpowiedziałam, że są, ale ja to zrobię najlepiej. No i do tego dołożyli się Niemcy, którzy wyraźnie zaznaczyli, że chcą, aby robiła to Bilińska. Jest jakieś takie dziwne przekonanie, że ktoś z zewnątrz zrobi coś lepiej, niż artysta stąd. A najczęściej są ta jakieś pataraki (śmiech).

- Dziękuję za rozmowę.

***

Zofia Bilińska urodziła się 12 czerwca 1942 roku w Iwacewiczach na Polesiu. Skończyła Liceum Plastyczne w Poznaniu oraz Państwową Wyższą Szkołę Sztuk Plastycznych także w Poznaniu (dziś Uniwersytet Artystyczny). Studiowała w pracowni prof. Jacka Pugeta, dyplom zrobiła w pracowni rzeźby prof. Magdaleny Więcek-Wnukowej. Pracowała w Choszcznie, a od 1975 roku mieszka i pracuje w Gorzowie. Uprawia rzeźbę kamienną i monumentalną, małe formy rzeźbiarskie, medalierstwo i grafikę. Ma w swoim dorobku bardzo wiele różnych prac. W samym Gorzowie to choćby fontanna Pauckscha, panny wodne obecnie w nurcie Kłodawki w parku Wiosny Ludów, czarownica na Studni Czarownic, Pawła Zacharka, Jana Korcza, medalion Egometa Brahtza, tablicę poświęconą gen. Władysławowi Sikorskiemu, plakietę poświęconą Florianowi Kroenke, tablicę poświęconą Bronisławie Wajs-Papuszy na bibliotece wojewódzkiej, białą marmurową rzeźbę pod nazwą  Macierzyństwo w ogrodzie Muzeum Lubuskiego im. Jana Dekerta. W regionie to choćby Gęsiarka w Sulęcinie i Gołębiarka w Barlinku. Mężem Zofii Bilińskiej jest Krzysztof Biliński, prawnik. Ma dwóch synów: Krzysztofa i Aleksandra. 

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x