2016-02-10 10:43:09, Autor: Jerzy Kułaczkowski | Kategorie: Miasto,
O tym, że Polacy zarabiają mało w porównaniu z innymi nacjami europejskimi nie trzeba nikogo przekonywać. Nic, więc dziwnego, że w ubiegłorocznej kampanii przedwyborczej partie w niej uczestniczące prześcigały się w obietnicach, co zrobią, żeby ten stan rzeczy poprawić, jeżeli tylko wyborcy im zaufają i powierzą im władzę w naszym kraju. A to podniesienie płacy minimalnej, a to podniesienie najniższego wynagrodzenia za godzinę pracy, aż pomysłów wreszcie zabrakło. Nic więc dziwnego, że prawdziwym hitem, mającym wcale niemały wpływ na wynik wyborów, była obietnica złożona przez PiS o wypłacie 500 zł na każde dziecko. To był strzał w dziesiątkę, który uwiódł miliony Polaków, bo oto bez żadnego dodatkowego wysiłku, bez żadnych nadgodzin, pracy na drugim etacie większość polskich rodzin mogła liczyć na dodatkowe pieniądze. Nie było nikogo, komu ten pomysł by się nie spodobał. Nic, więc dziwnego, że PiSowski elektorat nagle urósł, a partia ta zdobyła niepodzielną władzę i mogła zacząć realizować zapowiadaną "dobrą zmianę".
Rychło się jednak okazało, że sprawa wbrew obietnicom nie jest tak prosta i oczywista w realizacji. Najpierw dowiedzieliśmy się, że ta obiecana pięćsetka wpadnie do kieszeni Polaków już nie na każde dziecko, a dopiero poczynając od drugiego. Pożegnajcie się więc z tą miłą perspektywą wy wszyscy, którzy nie macie zbyt wielkich sukcesów prokreacyjnych i spoczęliście na laurach po spłodzeniu jedynaka, który w dodatku jak powszechnie wiadomo chowa się wyjątkowo paskudnie rosnąc z reguły na klasycznego sobka i egoistę. Potem termin realizacji zaczął coraz bardziej odpływać do tyłu, żeby zatrzymać się na początku drugiego kwartału. Dzięki temu zaoszczędziło się wiele milionów z nadzieją, że Polacy jakoś to przełkną. W końcu resort kierowany przez naszą krajankę minister Elżbietę Rafalską wysmażył projekt ustawy w tej sprawie z dumą ogłaszając jej epokowe znaczenie. Wczoraj trafił na obrady sejmu i zaczęła się ostra jazda bez trzymanki. Mieliśmy klasyczny wręcz przykład tego, jak najsłuszniejsza idea może zostać sprowadzona do absurdu. Przy okazji przekonaliśmy się, że polscy politycy kierują się przede wszystkim własnym interesem, a nie dobrem rodaków. Dlatego na sali sejmowej mieliśmy festiwal demagogii i populizmu, popisów (nomen omen, czy ktoś pamięta jeszcze o POPiSie) retorycznych, różnych pomysłów hapenerskich (twórcze rozwinięcie wykorzystania tabletu na trybunie sejmowej, występowanie w t-shirtach z jakimiś napisami). Niestety w tę stylistykę wpisała się również pani minister Elżbieta Rafalska, którą znałem, jako polityka zrównoważonego i merytorycznego. Miałem i ja z panią minister, wtedy panią radną gorzowskiej rady, swoje przygody w czasie pamiętnej afery gronkowcowej na Słowiance, gdy byłem przez nią dosyć ostro przypierany do muru i obwiniany za to, że dopuściłem do skażenia wody w gorzowskim basenie. Tamte debaty mieściły się jednak w granicach dobrego obyczaju i jak pani radna wielokrotnie podkreślała chodziło jej o merytoryczne wyjaśnienie przyczyn tamtego kryzysu, a nie o personalne ataki. Tak rzeczywiście było. Z tym większym więc zdziwieniem słuchałem wczorajszych wystąpień pani minister, która na sejmowej trybunie gestykulowała niczym Dolores Ibaurri, a ostrości sformułowań mogli jej pozazdrościć najwięksi PiSowscy jastrzębie. Czy naprawdę politycy tej partii muszą swe wystąpienia budować na agresji i konfrontacji? Pewnie to obowiązująca jeszcze z czasów opozycji poetyka wynikająca z przekonania, że wszyscy nas atakują, oczywiście "bez dania racji". Ten syndrom oblężonej twierdzy utrzymuje się także i dziś, gdy partia ta ma pełną władzę i może zrobić w naszym kraju wszystko. Zresztą z tych możliwości korzysta bez żadnego skrępowania i bez wstydu (TKM).
Niestety temu nie najwyższych lotów spektaklowi przyglądały się z sejmowej galerii polskie dzieciaki. Nie wiem, jaki geniusz politycznego marketingu wymyślił, żeby na salę obrad ściągnąć wcale liczną grupę dzieciaków. Pewnie chodziło mu o stworzenie przekonania, że o przyszłości polskich dzieci nowa władza będzie mówić tylko w ich obecności. Biedne maluchy niewiele z tego wszystkiego rozumiały, wyraźnie się nudziły, traktując swoją tam obecność za karę chyba. Trzeba naprawdę pomieniać się na głowy, nie powiem, z kim, żeby dojść do wniosku, że to będzie wspaniała lekcja wychowawcza, nauka demokracji i parlamentaryzmu. Wyszło, jak wyszło, ale efekt był na pewno wprost przeciwny od zamierzonego.
Piszę o tym wszystkim z naturalnym w moim wieku dystansem i dezynwolturą. Bardziej niż te osławione "500" interesują mnie darmowe leki dla seniorów powyżej 75 roku życia, bo może wkrótce uda mi się dożyć tego pięknego wieku. Tyle tylko, że i ta obietnica z sejmowego expose pani premier Beaty Szydło rozwiewa się jak sen złoty. Wszystko to potwierdza starą prawdę: nikt ci tyle nie obieca, co polski polityk przed wyborami.