2015-02-05, Sport
Z Jerzym Buczakiem, fizjoterapeutą polskiej reprezentacji piłkarzy ręcznych, rozmawia Robert Borowy
- To już trzeci pański medal mistrzostw świata zdobyty z naszymi piłkarzami ręcznymi. W 2007 roku w Niemczech było srebro, dwa lata później w Chorwacji brąz i teraz ponownie jest trzecie miejsce. Czy biorąc pod uwagę okoliczności, w jakich ten medal został wywalczony, można powiedzieć, że jest on najcenniejszy w dorobku naszej drużyny?
- Każdy z tych sukcesów rodził się w wielkich bólach i zapewne zdania, który z tych medali jest najcenniejszy będą podzielone. Mogę mówić za siebie i dla mnie osobiście jest to rzeczywiście najcenniejszy krążek, choć uważam, że należał nam się medal z bardziej cenniejszego kruszcu. Przynajmniej srebrny. Powinniśmy zagrać w finale i nie jest to tylko moje zdanie. Z drugiej strony zdołaliśmy w mistrzowskich imprezach zbudować pewną tradycję tworzenia horrorów. I co najważniejsze, przynajmniej w mistrzostwach świata te nasze dreszczowce najczęściej kończą się happy endem.
- Nasi szczypiorniści rzeczywiście od lat przyzwyczaili kibiców do dreszczowców. Jakie zdanie na ten temat mają rywale, którzy od lat rywalizują z nami o najwyższe laury?
- Na temat dramatycznych końcówek rywale z nami raczej nie dyskutują, bo taka jest ta piłka ręczna, że mnóstwo pojedynków rozstrzyga się w ostatnich akcjach. Jeżeli już o czymś rozmawiamy to bardziej, z kim lepiej grać, a kogo raczej omijać z daleko. Chodzi o styl i taktykę gry. My od lat największe kłopoty mamy z zespołami z Bałkanów, Hiszpanii czy Francji. Dobrze zaś czujemy się w spotkaniach ze Skandynawami, Niemcami, Rosją. Dlatego te mistrzostwa przyniosły nam dodatkową radość w postaci przełamania pewnej bariery niemocy. Po wielu latach wygraliśmy z Chorwacją, potem doszło jeszcze zwycięstwo z obrońcami mistrzowskiego tytułu Hiszpanią. Mam nadzieję, że od teraz styl południowców nie będzie już naszą piętą achillesową.
- A jak pan wytrzymuje ten ciągły stres fundowany przez zawodników?
- Jakoś muszę. Każdy z nas w ekipie inaczej przeżywa te emocje. Jedni reagują bardzo gwałtownie, inni duszą wszystko w sobie. Ja staram się to wypośrodkować. Jeżeli już daję coś po sobie znać, to w miarę spokojnie, ale w środku ciała czasami wiele organów mi się gotuje. Jestem z tym zespołem związany od lat, odrobinę cząstki w te sukcesy wnoszę, bardzo lubię chłopaków i mocno zależy mi na tych zwycięstwach. Najlepiej czuję się, kiedy wygrywamy w dramatycznych okolicznościach, bo potem następuje chwila odprężenia. Adrenalina odchodzi, wszystkie emocje wspaniale spływają po ciele i człowiek czuje się jak nowo narodzony. A jak przyjemnie po takim spotkaniu wchodzi się do szatni, gdzie panuje radość, jak przyjemnie jest wyjść do kibiców. I wreszcie późniejsza praca z zawodnikami jest dużo milsza niż po porażkach. Zresztą cała nasza ekipa porażki przyjmuje z wielkim smutkiem.
- Kibice oglądają mecze z trybun lub w telewizji. Pan jest w środku wydarzeń. Jacy na co dzień są nasi zawodnicy, którzy na parkiecie zamieniają się w wielkich wojowników?
- Od początku mojej pracy z zawodnikami mam do czynienia z fantastyczną grupą ludzi. To są gladiatorzy, wojownicy, którzy za wygraną są gotowi oddać wszystko i jeszcze coś dołożyć. Czasami nazywam ich boiskowymi ,,bandytami’’, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. I proszę mi wierzyć, ale ci wielcy, potężnie zbudowane chłopy, którzy mogą grać nawet z urwaną ręką po przegranej potrafią wejść do szatni i rozpłakać się jak dzieci. Tak mocno przeżywają walkę z orzełkiem na piersiach. Kiedy emocje już opadają emanuje od nich bardzo dużo ciepła, są do tego dowcipni, tworzą grupę przyjaciół, która kocha grać dla reprezentacji. W Katarze wielu zagranicznych dziennikarzy pytało się naszych zawodników, za ile byliby gotowi zagrać dla reprezentacji gospodarzy? Jeden odpowiedział, że ojczyzna nie jest na sprzedaż, drugi ironizował, że za takie ,,grosze’’ nie opłaca mu się zmieniać polskiej koszulki na katarską. Zostało to powiedziane z uśmiechem na twarzy, ale proszę mi wierzyć - oni za Polskę daliby sobie urwać nie tylko rękę, ale zapewne też nogę. A skoro tak weszliśmy na temat gospodarzy, to przyznam, że wszyscy podczas tych mistrzostw z niesmakiem patrzyli na tak dziwny twór jakim była drużyna Kataru. Nie ma co już jednak ciągnąć tego tematu, bo to już nic nie zmieni.
- Czy obserwując kulisy tegorocznych mistrzostw świata zgodziłby się pan, że były one pod wieloma względami inne niż wiele poprzednich?
- Wolę skupić się bardziej na ocenie tego co mnie najbardziej zainteresowało pod kątem mojej pracy. Nie kryję, że byłem na każdym kroku zaskakiwany pozytywnie. Szatnia miała około 200 metrów kwadratowych powierzchni i w niej znajdowało się wszystko, co było potrzebne do odnowy biologicznej. U nas w Polsce bywa, że szatnie mamy po dziesięć metrów a za wieszak służą wbite w ścianę gwoździe. W Katarze mieliśmy basen, jacuzzi, wanienki, a przede wszystkim kostkarkę do robienia lodu. To jest niezwykle ważne. Po meczu do wanienek nalewa się wodę, wrzuca po 20 kg lodu i każdy zawodnik musi wejść, żeby jak najszybciej i najlepiej zregenerować organizm po wysiłku. W każdej szatni były też urządzenia audiowizualne, w tym duży telebim, dzięki czemu trenerzy podczas przerwy mogli szybko z zawodnikami przeanalizować to co działo się w pierwszej połowie i wybrać odpowiednią taktykę na drugą część. Nawet owoców nie brakowało w szatniach. Podobnie wyglądało to w hotelu. Mieszkaliśmy w Hiltonie nad samą zatoką i tam również gabinet do odnowy, masażu był świetnie wyposażony. Nawet łóżka były ,,łamane’’ na różne sposoby. Dlatego oceniając mistrzostwa pod kątem pracy naszego sztabu medycznego powiem krótko, że wszystko było perfekcyjne. Przypomnę, że obok mnie w sztabie był też dr Rafał Markowski i fizjoterapeuta Krzysztof Rudomina, kolejny gorzowianin obok mnie, którego zresztą kiedyś wciągnąłem do pracy w kadrze.
- Wierzy pan, że po tym katarskim sukcesie szczypiorniak ponownie zyska na popularności w Polsce i Gorzowie?
- Tak, mocno w to wierzę, bo już dwukrotnie przeżywaliśmy podobne sukcesy i każdorazowo ta dyscyplina w Polsce dostawała nowego paliwa do rozwoju. Będąc w Katarze dochodziły do nas informacje rosnącym zainteresowaniem naszymi występami. Miło zrobiło się nam, kiedy usłyszeliśmy, że pojedynek o medal z Hiszpanią oglądało osiem milionów telewidzów, z czego wielu o mało nie przypłaciło tych emocji zawałem. Oczywiście mówię to w cudzysłowie. To pokazuje, że Polacy lubią ten sport. Lubią także mieć własnych bohaterów. Kiedyś był nim Artur Siódmiak, gdy rzutem do pustej bramki zapewnił nam awans do strefy medalowej w Chorwacji. Teraz na gwiazdę wyrósł Michał Szyba, doprowadzając na dwie sekundy przed końcem do dogrywki o brązowy medal. A co do Gorzowa, to fajnie, że udało się odbudować zespół. Na razie jest to niska liga, ale od czegoś trzeba było zacząć. Ważne będzie zbudowanie teraz odpowiedniego klimatu, zachęca sponsorów. Jeżeli to się uda, łatwiej będzie powalczyć o grę w wyższej lidze. Szczypiorniak może wygrać nawet z futbolem co pokazuje przykład z Kielc, gdzie Vive przebija zainteresowaniem piłkarską Koronę.
- Od ośmiu lat nasza drużyna walczy o najwyższe trofea, w zespole pojawiło się wielu nowych, młodych chłopaków, którzy prezentują już wysoki poziom światowy. Czy można więc mówić o polskiej szkole szczypiorniaka?
- Nie chciałbym tutaj analizować spraw szkoleniowych. Od tego są trenerzy, ale muszę przypomnieć, że początek tej wspaniałej serii to nie zdobycie srebrnego medalu w mistrzostwach świata w Niemczech w 2007 roku a wcześniejszy triumf w 2002 roku naszych młodzieżowców na mistrzostwach Europy. Kiedy trenerem kadry seniorów został Bogdan Wenta postawił on na kilku tych naszych złotych chłopców, wśród których byli m.in. Karol Bielecki, Mariusz Jurkiewicz czy Krzysztof Lijewski. I tak zaczęła się budowa silnej drużyny. Z czasem zaczęli pojawiać się kolejni zdolni piłkarze i teraz te zmiany są takim naturalnym procesem.
- W przyszłym roku w Polsce zostaną rozegrane mistrzostwa Europy. Czy zawodnicy są z tego zadowoleni, nie obawiają się związanej z tym presji?
- Nie, dla wielu z nich jest to impreza, na którą nie mogą się doczekać. Sami przyznają, że zagrać przed własną publicznością to jest szczyt marzeń. Ci starsi nie kryją, że to w ogóle może być dla nich pożegnanie z kadrą i bardzo chcieliby wystąpić.
- Dzięki pracy z różnymi reprezentacjami Polski ma pan okazję podróżować po całym świecie. Jakie wrażenie pozasportowe przywiózł pan z Kataru?
- Po raz pierwszy w życiu miałem okazję pojechać do tego kraju i choć jest tam zima, jak u nas, przez cały okres pobytu nie mogłem dojrzeć na niebie chmurki a temperatura wahała się pomiędzy 25 a 30 stopniami. Byłem pod ogromnym wrażeniem tego co zobaczyłem. Niesamowita jest tam architektura. Może jak ktoś ogląda w telewizji obrazki ze stolicy Doha to ma wrażenie, jakby był w Stanach Zjednoczonych. Od razu wyprowadzam z błędu. To nie jest nowojorski Manhattan czy Dautan w Chicago. Te katarskie wieżowce są dużo ładniejsze. Wieczorem wygląd jest bajeczny, a sprzyja temu odpowiednie oświetlenie. Proszę sobie wyobrazić, że w centrum Doha nawet krawężniki są podświetlane diodami. Ze względu na to, że jest tam pustynny klimat do każdego drzewa, najczęściej są to palmy, podprowadzony jest drenaż i urządzenia pozwalające utrzymywać odpowiednią wilgoć. I bardzo dużo jest tam tej zieleni.
- A jacy w zwykłych kontaktach są Katarczycy?
- Myślę, że jeżeli nie nadepnie im się na odcisk są przyjaźnie nastawieni do gości. Musimy pamiętać, że tam jest inna kultura, religia i trzeba to na każdym kroku umieć uszanować, a wtedy oni uszanują naszą odmienność. Powiedziałbym, że tam działa zasada ,,uśmiech za uśmiech’’. Jeżeli zaś ktoś zacznie lekceważyć ich obyczaje, czy zwyczaje, nie może liczyć na ciepło z drugiej strony. Tak to wszystko odebrałem.
- Piłka ręczna to tylko jedna z dyscyplin, z którą na co dzień pan się zajmuje. Są też żużlowcy, kiedyś byli wioślarze. Praca ze sportowcami różnych dyscyplin wygląda podobnie, czy jednak są istotne różnice?
- Trzymajmy się żużla i piłki ręcznej, bo na tym się skupiam. Najważniejszym zadaniem w pracy fizjoterapeuty jest pomoc kontuzjowanym w mniejszym lub większym stopniu zawodnikom i pomaganie im w jak najszybszej regeneracji po wykonaniu ogromnego wysiłku meczowego. W przypadku żużlowców i szczypiornistów występuje podobny rodzaj urazów i kontuzji. U tych pierwszych jest może trochę więcej złamań, u drugich naciągnięć czy zerwanych więzadeł.
- Wie pan co to jest czas wolny?
- Takim wariatem nie jestem, żeby całkowicie oddać się pracy. Każdy człowiek musi potrafić znaleźć sobie trochę tego czasu, uciec od pracy. Nawet w Katarze starałem się wygospodarować trochę wolnego, żeby móc odpocząć, pozwiedzać, nacieszyć się innym światem. Swoją drogą powróciłem stamtąd naładowany energią, bo jak wspomniałem, mieliśmy wspaniałą pogodę i nie czułem takiego zmęczenia jak podczas innych podobnych imprez rozgrywanych choćby w Europie. A pracy wcale nie było mniej.
- Takie wyjazdy, jak do Kataru, są dla pana nagrodą za pracę ze sportowcami?
- Oczywiście, przecież prywatnie nie byłoby mnie stać na zwiedzenie świata. Miałem już okazję być, poza Australią, na wszystkich kontynentach. Nigdy tego nie kryję, że dzięki wyjazdom mogę zobaczyć tyle wspaniałych miejsc. Każdemu życzę, żeby pojechał na przykład do Kataru. Inną nagrodę stanowią różne spotkania. Nawet po przyjeździe do Gorzowa miło jest kiedy mogę nacieszyć się z przyjaciółmi, pokazać im medal. To są drobne rzeczy, ale dają dużo satysfakcji i jednocześnie przekonanie, że to co robię jest komuś potrzebne. Zaszczytem są ponadto wizyty państwowe. Byłem kiedyś u premiera Donalda Tuska, u prezydenta Lecha Kaczyńskiego, niedługo razem z zespołem gościmy u prezydenta Bronisława Komorowskiego.
- A potem przyjdzie ta chwila wytchnienia?
- Nie, gdyż ostro ruszam ze Stalą Gorzów z przygotowaniami do sezonu żużlowego. Czekają mnie także liczne zgrupowania z piłkarzami ręcznymi, bo już w kwietniu planowany jest pierwszy obóz, a potem odbędzie się seria turniejów towarzyskich, w miastach, gdzie za rok odbędą się wspomniane mistrzostwa Europy.
- Ma pan jeszcze jakieś marzenie sportowe?
- Medal na igrzyskach olimpijskich. Byłem już w Pekinie w 2008 roku i powiem uczciwie, że igrzyska to Mount Everest sportu. Wszystko inne są tylko ważnym, ale dodatkiem. Niestety, zasady kwalifikacji do igrzysk są bardzo trudne i już sam awans jest ogromnym osiągnięciem. W mistrzostwach świata grają 24 zespoły, na igrzyskach tylko 12. Mamy dwie szanse. Najpierw możemy awansować zdobywając złoto na mistrzostwach Europy, a jak nie wyjdzie pozostanie nam turniej kwalifikacyjny.
- Dziękuję za rozmowę.
Znakomicie zaprezentowali się młodzi lekkoatleci AZS AWF Gorzów podczas mistrzostw Polski U-23 w Krakowie.