2016-12-02, Sport
Z Heleną Rutkowską, byłą koszykarką Stilonu i GTK AZS PWSZ, rozmawia Robert Borowy
- Koszykarską karierę zaczęła i zakończyła pani dosyć dawno. Koszykówka to świadomy wybór czy bardziej przypadek?
- Możemy mówić o przypadku. Były to czasy, że trenowało się dyscyplinę, która akurat była dominująca w danej szkole. Ja chodziłam do SP nr 7 i tam pracował pan Roman Słowiński, która zachęcił mnie do grania w basket. Koledzy natomiast grali u Brunona Krupy w siatkówkę.
- I co panią najbardziej zafascynowało w tej koszykówce?
- Na początku była to tylko fajna zabawa. Z czasem doszły krajowe i zagraniczne wyjazdy na mecze oraz turnieje. Potem przyszły pierwsze sukcesy oraz powołania najpierw do reprezentacji Gorzowa, z czasem do reprezentacji kraju.
- Szybko wyjechała pani z Gorzowa. Dlaczego?
- Jako nastolatka otrzymałam propozycję gry w drugiej lidze w Olimpii Poznań. Było to w latach 1983-85. Następnie przeniosłam się do Szczecina i tam w barwach Czarnych przez dwa sezony występowałam w pierwszej lidze, czyli w najwyższej wówczas klasie rozgrywek.
- Co zadecydowało o powrocie do Gorzowa?
- Dziewczęta ze Stilonu, prowadzone przez trenera Włodzimierza Ćwiertniaka, występowały w drugiej lidze. Uznałam, że jest to dobry czas na powrót do domu.
- Jak długo pani współpracowała z trenerem Ćwiertniakiem?
- Nasze drogi często się mijały, choć znałam go jeszcze z czasów szkolnych. On trenował dziewczęta w SP nr 9. W tym okresie niekiedy grałam pod jego opieką w reprezentacji Gorzowa. Ale tak na dobre poznaliśmy się dopiero w drugiej lidze i nie trwało to długo, ponieważ po roku od mojego powrotu zespół przejął Tadeusz Wierzbicki.
- Jakie ma pani wspomnienia związane z Włodzimierzem Ćwietniakiem?
- Pozytywne. Przede wszystkim trzeba doceniać to, że potrafił zbudować od podstaw drużynę, która dotarła na drugi szczebel rozgrywek ligowych w kraju, a wcześniej zdobyła wiele trofeów w rozgrywkach młodzieżowych. Na pewno był trenerem wymagającym, a z drugiej strony bardzo przyjaźnie nastawionym do zawodniczek. Był fachowcem i pasjonatem koszykówki. W początkach trenerskiej kariery pracował też z chłopcami, co pozwoliło mu zbudować dobry warsztat trenerski. Jako człowiek był otwarty, osobą niezwykle ciepłą i sympatyczną. Mocno przeżywał problemy i troski innych, głównie zawodniczek. On po prostu tym się interesował. Bywało, żeby kłopoty dziewcząt były jego problemami. To wynikało z tego, że prawie wszystkie dziewczyny znał od dziecka i – nie wiem czy to dobre słowo – był dla nich drugim ojcem.
- Czy po powrocie do Gorzowa nie czuła się pani obco, wchodząc do drużyny, która grała ze sobą praktycznie od szkoły podstawowej?
- Absolutnie niczego takiego nie poczułam. Dziewczyny były dla mnie otwarte, od razu poczułam się jedną z nich. To zrozumiałem, skoro z wieloma znałam się od dziecka. Z wieloma dziewczynami przyjaźnie się do dzisiaj, często spotykamy się choćby na meczach.
- A co w ogóle słychać u naszych byłych koszykarek?
- Wszystko w porządku, praktycznie każda poradziła sobie w życiu. Zdecydowana większość pokończyła studia i najczęściej związała życie zawodowe ze sportem. Są nauczycielkami wychowania fizycznego, trenerkami. Ale są i takie, które postawiły na działalność gospodarczą.
- Potem przez wiele lat mieliśmy pierwszą ligę. Czy z perspektywy minionych ponad 20 lat, można odpowiedzieć na pytanie dlaczego stilonowska koszykówka nie mogła przebić się wyżej?
- Początki gry w ekstraklasie miałyśmy naprawdę dobre, czego efektem były pełne trybuny na naszych meczach. Grałyśmy wtedy po dwa spotkania w weekend. Z czasem ta popularność malała. Grałyśmy na poziomie środka tabeli i nie mogłyśmy przebić się w okolice podium. Wynikało to z niedoinwestowania sekcji. W Stilonie wiodącą dyscypliną była piłka nożna, mocno stawiano na siatkówkę, a koszykówka była na końcu. Nie można było tutaj kierować pretensji do zakładu, który inwestował w sport. Przypomnę, że wtedy w Stilonie było mnóstwo sekcji. Brakowało pomocy z zewnątrz. Nie było sponsorów, a jak się pojawiali, to łożone środki nie wystarczały na zbudowanie zespołu mogącego grać o medale. I w którymś momencie kibice już tak tłumnie nie przychodzili nas dopingować. Wiadomo, łaska kibiców na pstrym koniu jeździ i tak jest do dzisiaj.
- To były czasy, w których poziom koszykówki kobiet w Polsce był wysoki, czego późniejszym dowodem było wywalczenie mistrzostwa Europy.
- A kobiecego basketu w Gorzowie w tym czasie już nie było, bo zlikwidowano sekcję w Stilonie. Sport przypomina mi potężne koło zamachowe. Są pieniądze, są wyniki, są kibice. Nie ma wyników, nie ma kibiców, nie ma sponsorów. Tak było 30 lat temu, tak jest dzisiaj. Kiedyś sponsorami były zakłady pracy, wojsko, milicja, kopalnie itd. Dzisiaj jest to najczęściej biznes prywatny i samorządy.
- Na szczęście szybko udało się odbudować ligową koszykówkę. Najpierw w ramach w Gorzowskiego Towarzystwa Koszykówki, potem Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej. Co było tym czynnikiem decydującym, że nie zapomniano o tej dyscyplinie?
- Kolosalne znaczenie miało to, że w Gorzowie przez dziesiątki lat było prowadzone szeroko rozbudowane szkolenie. Nigdy nie było Stilonu stać na wielkie transfery, dlatego szkolono. Trzon zespołu zawsze tworzyły gorzowianki. W trudnych chwilach najważniejsi są ludzie. Jeżeli w danym środowisku pracują pasjonaci i jest grupa sportowców szybko można wrócić do grania. Wokół koszykówki zawsze była taka rodzinna atmosfera. Jak padło hasło powrotu do ligi natychmiast znalazło się wiele koszykarek chcących powrócić z innych zespołów do domu.
- Kibicuje pani dzisiejszej drużynie AZS AJP?
- Oczywiście. Ze względów zawodowych jestem blisko naszego klubu, trochę mniej zespołu, bo tak naprawdę dobrze znam się tylko z Kasią Dźwigalską. To jedyna zawodniczka, z którą jeszcze grałam. Przy czym ja byłam najstarsza, ona najmłodsza.
- Jakie perspektywy sportowe widzi pani przed zespołem, którego jednym z ważniejszych opiekunów jest uczelnia?
- Nie jesteśmy sponsorem w czystym rozumieniu tego słowa. Bardziej współpracujemy z klubem, wspomagając i wspierając ich w wielu działaniach. Co do strony sportowej stać obecną drużynę na walkę o pierwszą czwórkę pod warunkiem, że nie dotkną ich kontuzje, bo skład jest dosyć wąski. A dobra gra dziewcząt jest podstawą do kolejnych działań. Choćby budowy nowej hali. Taki obiekt znowu wyzwoli następne możliwości. Przyciągnie nowych kibiców i sponsorów. Ameryki tutaj nie trzeba odkrywać. Dobry wynik napędzi resztę.
- Obecny basket mocno różni się od tego z dawnych lat?
- Najważniejszym elementem gry jest trafianie do kosza i w tej kwestii nic się nie zmieniło. Reszta już tak. Wielokrotna zmiana przepisów doprowadziła do tego, że dzisiaj gra się dużo szybciej. Pamiętam jeszcze mecze, które trwały godzinę, bo grano dwa razy po 30 minut. Teraz są cztery kwarty po zaledwie 10 minut. Skrócono czas rozgrywania akcji, wprowadzono rzuty za trzy punkty. Tak gra cały świat, umiejętności indywidualne zawodniczek też się zmieniały poprzez zmianę techniki szkolenia. Odpowiadając wprost na pytania, basket bardzo się zmienił, to jest zupełnie inna gra.
- Dlaczego polska koszykówka kobiet jest słaba na arenie międzynarodowej?
- A z czego mamy zbudować reprezentację, skoro stawiamy na zagraniczne koszykarki? Najpierw był kierunek wschodni i początkowo ściągano zawodniczki głównie z dawnego ZSRR. Potem zaczęto sięgać po Amerykanki. Uznano, że po co szkolić, skoro lepiej sprowadzać przygotowane do gry zawodniczki i teraz mamy to co mamy. Liczy się tylko wynik sportowy. Rozumiem to, bo takie są prawa rynku, aczkolwiek nie mogę z tym do końca pogodzić. Serce mi się kraje, jak widzę młode dziewczyny, które rzadko kiedy mają szanse przebicia się w zespole i najczęściej trafiają do niższych lig, gdzie trudno się rozwinąć. Ile to naprawdę utalentowanych dziewcząt nie dostaje nawet szansy pogrania w ekstraklasie, bo nie ma miejsca w kadrze. W Gorzowie jeszcze potrafimy to robić, ale w innych miastach wygląda to kiepsko. Nie jestem przeciwna zagranicznym koszykarkom, ale jestem przeciwna sprowadzaniu przeciętnych zawodniczek i płaceniu im wielokrotności pensji Polek. Lepiej te pieniądze przeznaczyć na szkolenie.
- Co dał pani sport?
- Nauczył mnie wiele rzeczy. Przede wszystkim punktualności, dyscypliny, działania w zespole. Powiem wprost, że sport mnie życiowo ukształtował. Myślę, że to dzięki sportowi potrafiłam rozwinąć się zawodowo i to, że dzisiaj jestem kwestorem w AJP, to zasługa właśnie nabycia wszystkich wspomnianych zalet. Całe życie młodzieńcze musiałam podporządkować treningom, meczom. Praktycznie nie miałam innych zainteresowań, a przynajmniej nie miałam czasu na ich realizację.
- Dziękuję za rozmowę.
W najbliższy weekend na stadionie przy ulicy Krasińskiego w Gorzowie odbędą się Mistrzostwa Polski Masters w lekkoatletyce - ogólnopolskie zawody dla doświadczonych sportowców, którzy ukończyli 35. rok życia. Wstęp bezpłatny.