Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Kultura »
Igi, Mamerta, Miry , 11 maja 2025

Literat, który bywał poetą i gawędziarzem

2013-03-12, Kultura

W piątek, 15 marca w Kamienicy Artystycznej Lamus, odbędzie się uroczystość wręczenia nagród laureatom i podsumowanie XVII Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego im. Zdzisława Morawskiego.  W związku z tym przypominamy sylwetkę tego nieco zapomnianego już pisarza, poety i animatora życia kulturalnego w Gorzowie w reportażu Bogdana J. Kunickiego, który został opublikowany w 1996 roku w książce „W przestrzeni tęczy” wydanej przez Agencję Dejamir.

medium_news_header_3127.jpg

Poeta

Wyjątkowo dobrze pamiętam tamten dzień sprzed ćwierć wieku. Trudno się zresztą dziwić, skoro miał rozstrzygać o mojej przyszłości, o całym dorosłym życiu. 7 marca 1970 roku pierwszy raz znalazłem się w Gorzowie. Miasto robiło fatalne wrażenie: wiosenne roztopy pozostawiły na ulicach brudne oczka kałuż, a nieliczne samochody rozbryzgiwały fontanny wody na przechodniów, wspaniałe słońca wydobywało surreali­styczne faktury odrapanych budynków śródmieścia. Przypominam sobie jeszcze niemiłośniernie zgrzytające tramwaje, z których tubylcy uczynili dumny symbol wielkomiejskości, niedostępny stolicy województwa, by w tak dziwaczny sposób rekompensować sobie kompleks Zielonej Góry. Lustracja „pejzażu wizualnego miasta” - takie bowiem mądre określenia kołatały się wtedy po nabitej fachową wiedzą głowie studenta ostat­niego roku socjologii - wypadła zatem dość przygnębiająco i raczej odstręczała od chęci pozostania gorzowianinem. Jedyne, co przybysza z centralnej Polski mogło tutaj ujmo­wać, to ludzie - serdeczni, dobroduszni, otwarci. Zaczepiałem przechodniów pytająco godzinę, choć na ręku miałem Blonex (ponoć najszybszy zegarek świata) prosto z podwar­szawskiej miejscowości Błonie. Nagabywałem kioskarkę o drogę na dworzec, choć właśnie stamtąd wracałem. A wszystko po to, aby dowiedzieć się czegoś o mieszkań­cach Gorzowa, którymi ewentualnie miałem się w przyszłości otaczać, dzielić wspólne losy.

Dyrektor „Juty” (jak obiegowo zwano wówczas zakłady jedwabnicze, dzisiejszą „Silwanę”), który zaproponował mi pracę u siebie, gorąco zachwalał miasto, roztaczając swoją słynną - o czym się dopiero potem dowiedziałem - teorię o „ptakach" i „krza­kach”. Przedstawiał dobrodziejstwa płynące z obecności teatru, lokalnej gazety, najsil­niejszego w kraju klubu żużlowego, wabił malowniczością okolicznych lasów i jezior.

- Mamy również w Gorzowie świetnego poetę - powiedział na koniec, wymieniając jakieś, zupełnie mi nieznajome nazwisko. Widać poeta ów zaliczał się tutaj do lokalnych atrakcji na równi z Pogorzelskim czy Migosiem. Nie sądzę jednak, aby ten właśnie argument zaważył na mojej decyzji, ale coś w nim było. Koledzy serdecznie przestrzega­li przed jałowością kulturalną i zabójczą dla ambitnych młodzieńców atmosferą zaścian­ka, a przyjaciel, Carlos, zamiar osiedlenia się na prowincji uważał nawet za przejaw masochizmu i akt samodestrukcji. Z tym zabójczym klimatem wokół indywidualności nie jest tutaj chyba tak źle, skoro w świadomości mieszkańców - pomyślałem, przywo­łując w pamięci postać rudego dyrektora - ozdobę miasta stanowi pisarz.

Samego poetę poznałem kilkanaście miesięcy później - wiosną AD 1971. Siedział przy pierwszym stoliku kawiarni MPiK i perorował tubalnym głosem. Siwy, starszy - jak mi się wydawało - pan, przewodzący wianuszkowi lokalnej, wpatrzonej weń inteligencji. Niezbyt zresztą mile wspominam tamto spotkanie, ograniczone do wymiany paru zdaw­kowych uwag pomiędzy kimś, kogo już wtedy otaczała miejscowa legenda a człowie­kiem z zewnątrz, znikąd - intruzem. Ale wkrótce wszystko miało się zmienić.

Legenda Zdzisława to rzecz godna wytrawniejszego pióra. Wiele jej wątków sam powoływał do życia. Własne lapsusy przekuwał zręcznie na sentencjonalne mądrości, przypadkowym łamańcom językowym nadawał rangę epokowych odkryć i bawiło go nie­zmiernie, gdy udawało się kogoś tymi odkryciami zwieść. Potrafił celebrować każde, nawet skądinąd błahe zdarzenie, jeśli tylko odsłaniało jakąś pozytywną stronę jego osoby, jeśli mogło posłużyć dekoracji artystycznego życiorysu, nobilitacji w oczach śro­dowiska. W jego ustach urastało ono wówczas co najmniej do rozmiaru anegdoty, którą dopóty się w gronie kolegów delektował, aż wszyscy uwierzyli w jej niezwykłość. Rela­cjonując, liczne i częste zresztą, kontakty z koryfeuszami polskiej literatury zawsze umiał tak je przedstawić, iżby nie było wątpliwości, że Zdzisław wśród tych koryfeuszy wiedzie prym. On, niewątpliwy arystokrata umysłu, przywiózł sobie kiedyś z Warszawy godność Księcia: któryś z kolegów po piórze takim go mianem przekornie określił, Zdzisław tu, na miejscu, rozdmuchał incydent do rozmiarów historycznego wydarzenia, obudował ceremoniałem sprawiającym wrażenie, jakby w całym literackim światku była to powszechnie stosowana wobec niego, a naturalnie mu należna tytulatura. Tkwiłeś w przekonaniu, że tak na co dzień zwracał się doń Sandauer, Kubiak, cały czubek krajo­wego Parnasu i tylko przyrodzonej skromności Zdzisława przypisywać należy brak orkie­stry oraz czerwonego dywanu na stołecznym dworcu, gdy pojawić się tam raczył gorzow­ski książę. Trudno dociec, ile w tym było próżności i pychy, ile zaś pogodnej autoironii, świetnej drwiny z siebie, a jeszcze bardziej z prowincjonalnego otoczenia, niezmiernie czułego na metropolitarne dowody uznania. Jakkolwiek bądź, do zbudowania swej le­gendy przyczyniał się Zdzisław znakomicie, a pokrywając wyniosłym milczeniem inne szczegóły życiorysu ciągle zagęszczał wokół siebie atmosferę tajemniczości, pozosta­wiając miejsce na kolejne mity.

Ale też życiorys jego pełen był wydarzeń i barwnych, i dramatycznych, nierzadko oplecionych niedomówieniami, atmosferą sensacji, a takie ze swej natury łatwo podda­ją się mitologizacji. Urodził się we wrześniu 1926 roku na peryferiach Aleksandrowa.

Dodać trzeba koniecznie, że Aleksandrowa Kujawskiego, był bowiem Zdzisław z tego pochodzenia niezwykle dumny i często je podkreślał. „U nas, na Kujawach...” - powia­dał, cytując dosadne ludowe powiedzonka, wspominając tamtejsze zwyczaje, obrządki. Z dzieciństwa, głównie dzięki ojcu, wyniósł miłość do literatury, silną potrzebę aktywno­ści społecznej i lewicową orientację polityczną. Jako kilkunastoletni chłopiec skierowa­ny zostaje podczas wojny na roboty przymusowe do fabryki samolotów pod Poznaniem, ucieka jednak i ukrywa się w piwnicy rodzinnego domu. Zabrany w łapance trafia do zakładów zbrojeniowych w okolicach Berlina, ale tak skutecznie symuluje chorobę, że uzyskuje zwolnienie. Wkrótce, po raz trzeci wywieziony przez okupanta, tym razem do Bielawy, pracuje jako pomocnik furmana zwożącego drzewo z gór. Z końcem wojny wraca w rodzinne strony, na krótko zatrudnia się w aleksandrowskim magistracie, a potem przez dwa lata jest funkcjonariuszem Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego na terenie powiatów Szubin i Nowe Miasto. Zwolniony, opuszcza Kujawy i przenosi się na Dolny Śląsk, parę miesięcy robi w fabryce konfekcyjnej, wreszcie trafia na trzymie­sięczny kurs w wojewódzkiej szkole PPR we Wrocławiu, po którym pierwszy raz przyjeż­dża do Gorzowa, gdzie wcześniej osiadła jego rodzina. Odtąd - od 1947 roku - datują się jego związki z naszym miastem, na razie jeszcze epizodyczne, choć bez wątpienia istot­ne dla przyszłości. Jest instruktorem, potem sekretarzem komitetu miejskiego PPR, po zjednoczeniu zaś - Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Wkrótce oddelegowany zo­staje do pracy partyjnej w Świebodzinie, a następnie (1949 r.) odbywa roczny kurs Centralnej Szkoły PZPR w Łodzi i przechodzi do wydziału szkolenia KC PZPR w Warsza­wie. Tu również nie zagrzewa miejsca - te ciągłe zmiany pracy połączone z wędrówkami po kraju stanowić będą osobliwość całej jego młodzieńczej kariery - przeniesiony do Centralnej Rady Związków Zawodowych trafia do Szczecina, gdzie pełni obowiązki dy­rektora szkoły kształcącej związkowych działaczy kulturalno-oświatowych, a potem do Czerwieńska jako zastępca kierownika szkoły kultury fizycznej CRZZ. Wraca do centrali, lecz błyskotliwie zapowiadająca się kariera młodego działacza partyjnego zostaje nagle zachwiana: skierowany do podwarszawskiej mieściny „awansuje” na dyrektora. Właści­wie jednak jest to rodzaj zsyłki - typowa wówczas praktyka wobec ludzi niechętnie widzianych w kręgach partyjnych. Zawsze niepokorny - znamy tę cechę charakteru z czasów, kiedy był dojrzałym, statecznym człowiekiem, tym łatwiej więc wyobrazić sobie można postawę zbuntowanego młodzieńca - zyskuje opinię rewizjonisty: zrozumiałe, że towarzysze z ulgą pozbyliby się takiego towarzystwa. Wkrótce nadarza się okazja: w styczniu 1954 roku Morawski zostaje aresztowany pod enigmatycznym pretekstem i przez 19 dni przebywa w więzieniu. Prokurator wprawdzie przyzna się potem do pomył­ki, ale zabrana przy zatrzymaniu legitymacja partyjna nie wraca do właściciela: odzyska ją dopiero w 1959 roku po uprzedniej rehabilitacji i zaliczeniu całego piętnastoletniego stażu członkowskiego. Jednak w tamtym okresie - w apogeum stalinizmu - odebranie legitymacji było karą cięższą niż więzienie, oznaczało bowiem śmierć publiczną. Moraw­ski usiłuje dochodzić racji w warszawskiej instancji, w odpowiedzi słyszy jednak, że dla takich, jak on, jest miejsce tylko w kopalni lub kamieniołomach. „Dodać tu muszę - napisze później - że autentycznie nie mogłem dostać pracy, gdyż wszystko to, co mogło­by świadczyć za mną świadczyło przeciwko mnie: nie miałem legitymacji, chociaż nikt mnie z partii nie usuwał, byłem byłym pracownikiem KC, a to też było dziwnie widziane, bo przecież byłem byłym pracownikiem. Na granicy kompletnej rozpaczy, nie mogąc znaleźć sprawiedliwości, postanowiłem jej nie szukać więcej i na przekór sobie, światu, na znak buntu pojechałem do pracy w kamieniołomach [w Gębczycach - przyp. BJK], jak paskudnie poradzili mi towarzysze. Oczywiście, że i tam długo nie pracowałem: jesienią 1954 roku na skutek fatalnych warunków bhp wózek z ładunkiem kamienia przejechał mi nogę na podudziu i znalazłem się w szpitalu w Strzelinie, a później w różnych klini­kach leczono mnie przez dwa lata. W roku 1956 amputowano mi nogę, gdyż zapalenie szpiku kostnego groziło dalszymi powikłaniami dla organizmu. Bądź co bądź przez okres dwóch lat przeszedłem przez dwa lata szpitala i sześć operacji kostnych, za pomocą których lekarze chcieli mnie wyleczyć".

Po tych bolesnych doświadczeniach wraca do rodziców, do Gorzowa. Szuka nowego miejsca dla siebie, nowego zajęcia. Zaczyna pisać. „Któregoś jesiennego dnia 1956 roku - wspomina Romuald Szura - Zdzisław o kulach zjawił się w biurze przedsiębior­stwa handlowego (gdzie pracowałem od dwóch lat), z plikiem swoich wierszy. Miałem ocenić wartość napisanych przez niego utworów. Po wstępnej lekturze wydawały mi się one chropowate, dziwnie kanciaste, jakby utoczone z kamienia. Byłem wtedy jedynym chyba wierszokletą w Gorzowie. Publikowałem już moje liryki w czasopismach społecz­nych i kulturalnych. Dlatego zapewne zjawił się u mnie Morawski. Pamiętam, sprawiał wrażenie człowieka zmęczonego, złamanego przez jakiś okrutny los, człowieka, który znalazł się nagle jakby w nowej rzeczywistości i próbuje odnaleźć się w wierszach, w świecie łagodnym, pozbawionym dramatów. Wydaje mi się, że wtedy, w 1956 roku, w swoich próbach literackich Zdzisław Morawski chciał uciec z kamieniołomu, gdzie pra­cował po konflikcie z władzami partyjnymi w Warszawie, bo nigdzie nie mógł dostać pracy”.

Jego odyseja powoli zbliża się do końca, stopniowo krystalizuje się to, co stanowić będzie w przyszłości sens życia. Raz jeszcze Zdzisław opuści Gorzów i kilkanaście miesięcy przełomu lat 1957/58 spędzi w Zielonej Górze, gdzie zajmuje się m.in. orga­nizacją Lubuskiego Towarzystwa Kultury, współtworzy „Nadodrze”, jedno z najciekawszych później regionalnych czasopism społeczno-kulturalnych. W 1957 roku debiutuje: w tym i w następnym roku na łamach kilkunastu czasopismach ukaże się kilkadziesiąt jego wierszy, autor zaś uzyska III nagrodę w prestiżowym konkursie ZLP, tym bardziej satysfakcjonującą, że przewodniczącym jury był sam Jarosław Iwaszkiewicz.

Kształtowanie się literackiej osobowości Zdzisława Morawskiego - zrazu wyłącznie poety, później także prozaika, dramatopisarza, publicysty, wreszcie eseisty i tłumacza - przypada na schyłek lat pięćdziesiątych i początek sześćdziesiątych. Rok 1959 przy­nosi debiut książkowy: „Pejzaż myśli” jest zarazem pierwszym tomikiem lubuskiego autora wydanym przez profesjonalną oficynę. W 1961 r. Morawski zostaje przyjęty do Związku Literatów Polskich i - wspólnie z T. Kajanem, J. Koniuszem, W. Korsakiem, B. Solińskim oraz E. Wachowiakiem - zakłada w Zielonej Górze oddział ZLP. Jako powieściopisarz debiutuje „Kwartałem bohaterów” (1965), a potwierdzeniem jego prozator­skich możliwości staje się druga powieść „Nie słuchajcie Alojzego Kotwy”, która w 1970 r. wygrywa ogólnopolski konkurs wrocławskiego „Ossolineum", lecz ze względów cenzorskich długo nie może się ukazać: ostatecznie drukuje ją PIW w dziewięć lat później. W 1966 r. dramat „Wilcze doły” otrzymuje wyróżnienie w konkursie debiutów „Ateneum”: sztukę wystawia wkrótce gorzowski teatr. W naszej świadomości Moraw­ski pozostaje nade wszystko poetą, choć w rzeczywistości był pisarzem wszechstron­nym. Stosunkowo słabo znana, nawet najbliższemu otoczeniu, jest jego twórczość dra­maturgiczna, a dorobek to przecież pokaźny, składający się z dwunastu (z których poło­wa doczekała się inscenizacji) dramatów oraz ośmiu słuchowisk radiowych, w większo­ści zrealizowanych przez zielonogórską rozgłośnię Polskiego Radia: część z nich, np. „Zegary” prezentowano również w programie ogólnokrajowym. Imał się także pracy translatorskiej, tłumacząc rosyjskie wiersze W. Gordiejczewa, dokonując przekładów poetyckich z języka niemieckiego. Przez te wszystkie lata prowadził jednocześnie oży­wioną działalność publicystyczną i eseistyczną na łamach prasy regionalnej i ogólnopol­skiej.

Szczególną jednak satysfakcję czerpał z pracy w Związku Literatów Polskich: tu był wśród swoich, tu znajdował potwierdzenie pisarskiej tożsamości, spotykał dowody sza­cunku dla własnej postawy życiowej i artystycznej. Środowisko obdarzało go niemałym zaufaniem, powierzając rozmaite funkcje, m.in. przewodniczącego Komisji Rewizyjnej Zarządu Głównego ZLP, a później członka tejże komisji oraz prezesa lubuskiego oddzia­łu, którą pełnił od 1981 roku do chwili rozwiązania związku w stanie wojennym. Mimo rozległych kontaktów, mimo intensywnej działalności publicznej, w Gorzowie był chyba artystą, w gruncie rzeczy, samotnym. To jest cena, jaką zwykle płaci twórca oryginalny, niezależny, któremu przyszło żyć w ośrodku mimo wszystko prowincjonalnym, izolowanym, pozbawionym tego, co Zdzisław cenił najwyżej - więzi intelektualnych. Odżywał, kiedy wyjeżdżał do kolegów w Warszawie czy Poznaniu: przy kawiarnianym stoliku zda­wał nam potem drobiazgowe relacje, gęsto osładzając je anegdotami. Tu, na miejscu, narzekał na jałowość otoczenia, płytkość myślenia, marginalność problemów podejmo­wanych w codziennych rozmowach. Gdy mu zanadto doskwierały, uciekał w poezję, aby spierać się z ulubionymi myślicielami starożytnymi lub wieść dialog z samym sobą. A że miał duszę otwartą na ludzi i dla ludzi, po jakimś czasie opuszczał swą intymną samot­nię i na nowo oddawał się działalności publicznej. W ostatnim okresie zaangażował się w pomysł pisarskiego stowarzyszenia, mającego na celu integrację Intelektualistów po obu stronach Odry dla przełamywania narodowych uprzedzeń, likwidacji irracjonalnych fobii wyrastających z przeszłości, budowania nowego ładu intelektualnego dla przyszłej Europy. W ten sposób powstało Niemiecko - Polskie Stowarzyszenie Literackie z siedzi­bą we Frankfurcie nad Odrą: Z. Morawski został jego pierwszym prezesem i redaktorem naczelnym dwujęzycznego periodyku „Prom”: pierwszego numeru gotowego już czasopisma Zdzisław, niestety, nie doczekał.

Traktowanie pisarstwa, jako misji intelektualnej zawsze u Zdzisława szło w parze z poczuciem społecznego posłannictwa: pielęgnował tym samym te wspaniałe tradycje polskiej inteligencji, które nie pozwalały zamykać się w obrębie własnych li tylko problemów, które bycie dla innych i działanie na rzecz innych podnosiły do rangi moralnego imperatywu, obligatoryjnej cnoty. Dlatego właśnie naturalną pasją Morawskiego stała się praca dla otoczenia i wszystko, bądź niemal wszystko, co ważnego powstało w gorzowskiej kulturze, powstało z powodu lub w związku z jego osobą. W latach pięćdziesiątych, kiedy rozpoczynał tutaj swą drogę literacką, należał do pierwszych, jeszcze wtedy nielicznych siewców wysokich aspiracji miasta, od sześćdziesiątych, gdy był już poetą dojrzałym, wiódł prym i nadawał tempo poczynaniom miejscowego środowiska.

A trzeba pamiętać, że Gorzów początków siódmej dekady to miasto w gruncie rze­czy dosyć zapyziałe, choć nietuzinkowe. Odradzał się tutaj teatr - przez długie lata jedyna zawodowa placówka artystyczna - który skupiał wokół siebie różnoimienny krąg spragnionej kulturalnych wydarzeń inteligencji, pełniąc - raz lepiej, innym razem gorzej - funkcję miejscowego salonu. Kontakty mikroskopijnej zbiorowości twórców sprowadza­ły się głównie do życia towarzyskiego wokół tzw. Stolika Numer Jeden, poczynania artystyczne zaś - do działalności amatorskiej, w której spektakularne sukcesy odnosili jedynie fotograficy. We wszystkich tych zjawiskach Zdzisław uczestniczył jako animator i rzecznik ponadpowiatowych ambicji. Te będą się mogły urzeczywistniać dopiero w następnej dekadzie, gdy do Gorzowa przybywa wielu młodych artystów (zwłaszcza plastyków) i kiedy stworzenie tutaj odpowiednich warunków pracy twórczej stanie się nie tyle kaprysem kilku parnasistów, ile koniecznością. Z dobrze przygotowanej poprze­dnio, użyźnionej gleby wyrastała idea Gorzowskiego Towarzystwa Społeczno-Kulturalne- go i jego periodyku - „Ziemi Gorzowskiej". Inicjatorem obydwu przedsięwzięć jest oczy­wiście Morawski, on też obejmuje funkcje prezesa stowarzyszenia oraz redaktora na­czelnego czasopisma. Wprawdzie po paru latach demonstracyjnie z nich zrezygnuje, lecz pozostawi ruch społeczny wystarczająco okrzepły, zdolny promować i realizować karkołomnie ambitne pomysły, wyzwalać i pobudzać nowe aspiracje twórcze coraz licz­niejszego środowiska. Ten rozdział lokalnej historii nazwie później Zdzisław „dobrym okresem Gorzowa”. Sam był tej historii postacią centralną: jeśli nie najważniejszą, to bez wątpienia pierwszą wśród ważnych.

W intelektualno-artystyczny światek Gorzowa pierwszych lat siedemdziesiątych po­woli zapuszczałem korzenie, między innymi za sprawą Zdzisława, który wciągnął mnie do współpracy z „Ziemią Gorzowską”, uczynił potem jej redaktorem. Stał się recenzen­tem moich pierwszych tekstów. Życzliwym, ale wydawało mi się wtedy - przesadnie surowym, bezwzględnym i bezdusznym. Grzmiał rzadko. Kiedy nie podobał mu się jakiś fragment artykułu, filuternie mrużył jedno oko, przyklejając do warg kpiarski uśmiech. Widać było, że coś jest nie tak. Rzadko pomagał wprost, raczej zmuszał do samodziel­nego poszukiwania przyczyn niezadowolenia. Czasem przywoływał jakąś anegdotkę z wielkiej literatury, jakąś metaforyczną konstrukcję i tą analogią sugerował zmiany. Od inteligencji ofiary zależało, czy udawało się jej trafnie odczytać oczekiwania Zdzisława. Był skąpcem, wręcz sknerą, gdy szło o pochwały. Ta powściągliwość miała uczyć szacunku do słowa i pokory tworzenia. Często zarzucałem mu, że krytyka płynie u niego potokiem, a uznanie kroplami. Bardzo się z takiej oceny cieszył: naczelny - powiadał- musi dla autorów wyglądać groźnie, aby się czytelnicy z nich potem nie śmiali. Wiele od innych wymagał, lecz taką samą miarę stosował do siebie i własnych poczynań - wy­starczy wiedzieć, ile rozmaitych wersji miewał każdy wiersz zanim go opublikował, a i te wydrukowane ciągle doskonalił, szukał dosadniejszych metafor, zmieniał strofy w kolej­nych edycjach.

Co naprawdę myślał o każdym z nas, jakie cenzurki we własnych mniemaniach wystawiał każdemu, trudno było ocenić. Uzewnętrzniane opinie bywały chyba mniej życzliwe a bardziej zjadliwe, niż prawdziwe, skrywane dla siebie przekonania. O ludziach miał bodaj lepsze zdanie od tego, które przekazywał kolegom wprost, jakby bał się rozpieszczać ich nazbyt dobrym słowem. Surowość, z jaką pospołu traktował i niedo­świadczonych adeptów, i artystów uznanych, przyniosła mu opinię człowieka rzekomo tłamszącego indywidualności wokół siebie: zarzucano mu nawet, że chciał wydawać się wielki przez pomniejszanie swego otoczenia. To jeden z wielu niesprawiedliwych mitów. Zdzisław nie musiał błyszczeć kosztem drugich, to raczej inni mienili się światłem odeń odbitym. Istotnie, bywał bezkompromisowy, czasem na granicy małostkowości, lecz tę oschłość czerpał z mądrej wrogości nie wobec człowieka, ale wobec tandety. A tej przecież wokół niemało. Ci, którzy ją produkowali masowo, którzy bylejakość dawali zamiast rzetelnej monety, rzeczywiście na Zdzisławową pobłażliwość liczyć nie mogli. W takich sytuacjach nie potrafił powstrzymać języka, podporządkować go układnym konwenansom, przeto hufiec osób przetrąconych jego słowem - poszkodowanych, do­tkniętych, uprzedzonych - zwiększał się z tygodnia na tydzień. Kiedy atakował któregoś z kolegów, kwitowaliśmy to wzruszeniem ramion: „Morawskiemu, jak zwykle, nic się nie podoba”. To całkiem chyba naturalna postawa obronna - udawanie, że nas to nie rusza i nie dotyczy, że nas tu w ogóle nie ma. Lecz tak naprawdę nikt nie pozostawał obojętny na jego opinie. Na tej bolesnej szczerości i dotkliwej krytyce zbudował imponu­jący autorytet w środowisku, którego był wielką indywidualnością. Bodaj największą, jaka się pojawiła w pięćdziesięcioletniej historii Gorzowa.

Tak naprawdę, najskrytsze myśli Zdzisława poznałem dopiero po jego śmierci, dzię­ki prywatnemu dziennikowi, jaki prowadził przez ponad dwadzieścia lat, udostępnione­mu mi przez żonę poety, Marię Morawską. Tytułował ów bezcenny rejestr bieżących spostrzeżeń, wnikliwych uwag dość różnie: Notatki osobiste, Zapiski codzienne lub, po prostu, Zapiski. Powstała w ten sposób ogromna - obejmująca 30 pękatych skoroszy­tów dużego formatu, prawie trzy tysiące gęsto zapisanych stron - spuścizna, wspaniale oddająca pasje, rozterki, gniewy, radości: to wszystko, czym żyje człowiek, zwłaszcza umysł wrażliwy i refleksyjny. Sporządzał notatki bardzo skrupulatnie, systematycznie, niemal każdego dnia: tu, na miejscu, ale też wszędzie, gdzie go zawiodły losy - w podróży na urlopie, podczas artystycznych sympozjów, partyjnych narad, zebrań Związku Literatów Polskich. Pełno w nich faktów pospolitych, ale i nadzwyczajnych, spostrze­żeń prostych, ale i głęboce filozoficznych. Kreśli życie codzienne i ważne wydarzenia przewijające się obok, demaskuje wiele fałszywych mitów i sam powołuje nowe. Szkicu­je wizerunki ludzi dobrze znanych w Gorzowie - miejscowych artystów, działaczy kultural­nych, dyrektorów, polityków - oraz portrety krajowych osobistości, znajomych artystów, literatów, polityków. Był Zdzisław na co dzień człowiekiem drapieżnym, otwarcie wygłaszającym sądy o ludziach i sytuacjach, ale szczerość tych zapisków jest szczególna, chwilami wręcz brutalna. Nie oszczędzał nikogo, choć zarazem starał się zrozumieć motywy cudzego postępowania, czasami bywał stoicko tolerancyjny, czasami z byle powodu napastliwy. Wiele osób wolałobym zapewne, aby opinie te nie ujrzały światła, by uwiędły w szufladzie na zawsze. Ale – powiadali Rzymianie – Amicis Plato, amicus ocrates, sed magis amica veritas. Nie ma racjonalnych przesłanek, byśmy unikali poznawania tego, co inni naprawdę o nas myślą.

W początkach mej gorzowskiej drogi pozostawaliśmy w wielkiej ze sobą zażyłości. Wyjeżdżaliśmy często nad okoliczne jeziora. Miał ekskluzywnego opla commodore, ktoś więc, bodaj Wiesiek Strebejko, nazwał Zdzisława Komandorem i tytuł ów w zaprzyjaźnionym gronie krążył parę dobrych lat. Spacerując po leśnych duktach niczym ateńscy perypatetycy, wiedliśmy namiętne spory już to o Platona i jego filozoficzne konstrukty, już w sprawach przyziemnych - o jakimś błyskotliwym artykule na łamach „Życia Literac­kiego”, o niedolach gorzowskiej kultury, o politycznej rzeczywistości do której mieliśmy raczej krnąbrny stosunek. Gościliśmy się wzajemnie w domu. Dawał mi wówczas do czytania swoje niepublikowane wiersze - zrudziałe maszynopisy utworów zatrzymanych przez cenzurę i te zupełnie jeszcze świeże - pokazywał prywatne listy Iwaszkiewicza, Przybosia, Sandauera. Pamiętam wieczory, gdy syciliśmy się współczesną poezją grec­ką, odkrywając wciąż nowe jej przekłady, i gdy rozbieraliśmy metafory Kawafisa, zamar­twiając się „Cóż my teraz poczniemy bez barbarzyńców? Oni byli jakimś rozwiązaniem”. Przede wszystkim jednak zachłannie rozmawialiśmy.

A rozmawiać ze Zdzisławem znaczyło przede wszystkim potykać się na słowa. I była to wielka przyjemność, i był ciężki trud zarazem. Znał tajemne zawiłości erystyki, sofizmatami posługiwał się z tak naturalną swobodą, jakby nauki pobierał w samej Megarze. Trzeba było nieustannej czujności, aby się nie dać wywieść na manowce, nie ulec wdziękowi przewrotnej argumentacji, dotrzymać pola w zapasach. Kochałem tę atmo­sferę nieomal platońskiej „Uczty”, kiedy towarzystwo    rozmawia po kolacji o rze­czach mądrych. Bawiąc się. Chwilami puste, dziecinne prawie żarty, chwilami bajka i mit, to znowu rozkoszna gra słów wieloznacznych i gra na trudnym instrumencie dobrej mowy, chwilami zachwyty myślowe i słowa oderwanych objawień, to znowu apoteoza człowieka, pana nad sobą i pana nad otoczeniem. Kobiet nie ma, a jest nastrój kwiatów w powietrzu; drewnianych uczonych nie ma, a jest atmosfera jasnej, prostej a bystrej myśli, niby blask jasnych oczu Pallady; jest rozkosz myślenia pojęciami ogólnymi, niby stąpanie po szczytach tam, gdzie obłoki blisko, a niżej gaje róż”. W naszych biesiadach było coś - może nawet bardzo wiele - z tamtego nastroju.

W atmosferze wadzenia się o akuratność słów powstał „Toast Sokratesa” i któryś z wierszy, bodaj „Pod gorzowskim platanem”, zadedykowany mnie. Ale zanim doszło do jego publikacji, nasze kontakty nagle - nie pierwszy, nie ostatni raz - wystygły. Nigdy j zresztą nie próbowaliśmy później ustalić przyczyn nieporozumienia, dość jednak, że Zdzisław ze złością skreślił moje nazwisko i wiersz ukazał się w druku bez dedykacji.

Jedynym świadectwem pozostał manuskrypt, który wiele lat potem oglądałem zasko­czony na wystawie w muzeum.

Podobnych zawirowań w stosunkach między wymagającym Mistrzem a niepokor­nym uczniem bywało sporo. I przyszedł moment, kiedy myślałem, że nasze drogi roz­chodzą się ostatecznie. Na zebraniu w empiku - jednym z częstych wtedy konwentyklów naiwnych zapaleńców, pragnących uzdrowić gorzowską kulturę - Zdzisław gorąco zachę­cał do powołania jakiegoś tam ciała społecznego, rady czy stowarzyszenia. Ale gdy pomysł zaowocował konkretami i przyszło do wyboru reprezentantów nagle wycofał się. Powiedziałem wtedy publicznie, że postępuje amoralnie - najpierw wszystkich do cze­goś zachęca, a potem staje z boku odmawiając pomocy. Zdzisław jakby na to właśnie czekał: spiorunował mnie wzrokiem i zagrzmiał, że w towarzystwie, które zarzuca mu brak zasad moralnych on przebywać nie będzie. I demonstracyjnie z naburmuszoną miną, pośród grobowej ciszy wyszedł. Wszyscy wiedzieli, że chodziło o pretekst, bo nie takie przewiny na co dzień bezkarnie rzucaliśmy sobie w oczy. Coś mu się jednak w całym przedsięwzięciu nie spodobało, chciał się wykręcić, ale tak, by mu nikt nie zarzu­cił zaniechania czy obojętności - nie tak zwyczajnie, lecz z ambicjonalną korzyścią dla siebie. Może istotnie szło o sprawy wielkie, a może, po prostu, znudziły go kaskady pustosłowia lub Malina czekała z kolacją? W końcu był mistrzem wynajdywania prete­kstów, potrafił je wyczarować z powietrza i zawsze zgrabnie wykorzystać, gdy coś go przestawało interesować lub zbyt długo na horyzoncie nie pojawiał się - autentyczny, a z braku takowego przynajmniej wymyślony - wróg: ów barbarzyńca bez którego źle. Nazajutrz spotkaliśmy się, jak zwykle, w kawiarni. Moja wyciągnięta na powitanie dłoń na moment zawisła w próżni, czułem wahanie Zdzisława, widziałem na jego twarzy walkę rozumu i emocji. Potem, jak wrogowie, którzy muszą dojść do porozumienia - podaliśmy sobie ręce. Wrócił rzeczy porządek. Do dziś nie wiem – i wiedzieć tego już, niestety, nie będę - czy tamto wahanie było naturalne, czy może tylko udawane, staran­nie wystudiowane, aby ukarać kontestatora?

Sam zresztą miał opinię wiecznego buntownika. „Wiele zrobił dla miasta - pisał o Zdzisławie H. Ankiewicz - a jednak ciągnie się za nim opinia człowieka konfliktowego i kapryśnego w kontaktach z władzą, z czego pisarz w dodatku jakby czerpał dobre samo­poczucie”. Rzeczywiście, to był jeden z pospolitych stereotypów otaczających postać Morawskiego. I, trzeba przyznać, że ciężko, solidnie nań zapracował. Jak bowiem ina­czej oceniać człowieka, który notorycznie zachowuje własne zdanie, najczęściej odmienne od kursu oficjalnego, choć praktyczny oportunizm nakazuje milczeć? Nie dość, że w wielu kwestiach głosi poglądy inne od obowiązujących pokornego członka partii, to jeszcze - co gorsze - publicznie te herezje wypowiada, pisze manifesty, listy otwarte.

Jak inaczej osądzić działacza partyjnego o niewątpliwie szczerze lewicowych przekona­niach, który po brutalnej rozprawie milicji z opozycyjną demonstracją w sierpniu 1982 r. ogłasza solidarność z pobitymi i na znak protestu manifestacyjnie składa dymisję z wszelkich społecznych funkcji? Jak traktować kogoś, kto najpierw zaciekle walczy z administracją przeciw powołaniu Gorzowskiego Towarzystwa Kultury, potem zaś zosta­je jego pierwszym prezesem, by po kilkunastu godzinach z hukiem z zaszczytu zrezy­gnować? Kiedy prezesował gorzowskim stowarzyszeniom - a były to zazwyczaj ich wiel­kie dni - kiedy prowadził sławetną jednodniówkę „Ziemię Gorzowską", gdy pisywał felie­tony do „Nadodrza” czy „Gazety Lubuskiej” nagle, z godziny na godzinę, zrywał współ­pracę, odchodził z trzaskiem, który niósł się po całej Ziemi Lubuskiej. Na dobrą sprawę nigdy nie było wiadomo, jak postąpi nazajutrz. Wiele, bardzo wiele zachowań Zdzisława - tych w stosunkach oficjalnych i w układach koleżeńskich - zdawało się potwierdzić opinię osoby konfliktowej, chimerycznej. Ale nie były to chimery prawdziwe, niekontrolowane, przypadkowe - instynktowne odruchy żalu czy złości. Raczej jakaś sprzeczka intelektualna z samym sobą, jakiś bunt wobec potulnie myślącego otoczenia. Moraw­ski nie należał do ludzi podejmujących decyzje z pobudek emocjonalnych, nawet jeśli i chciał takie wrażenie sprawić. Wręcz odwrotnie - czynił to z zimnym wyrachowaniem, doskonale panując nad uczuciami i jasno zdając sobie sprawę z konsekwencji czynu. To zaś, że czasem nie ujawniał prawdziwych motywów, że nie zwierzał się otoczeniu (miał zresztą do niego, a nie bez powodów, ograniczone dosyć zaufanie) jedynie podsy­cały podejrzliwość i odczytywane były jako kolejny dowód labilnego charakteru, bądź nawet cynizmu. Ów brak subordynacji, którego nie dawało się w żaden sposób wykorze­nić, liczne i ostre (choć zazwyczaj krótkotrwałe) konflikty z najbliższym środowiskiem czy z władzami sprawiały, że zaszczytów dostępował zwykle nie w porę i zawsze zbyt późno, po paroletnim oczekiwaniu w „kolejce”: tak było z nagrodą „Nadodrza”, Nagro­dą Gorzowską, Lubuską Nagrodą Kulturalną.

Dla obcych był Zdzisław prostoduszny, otwarty i chętny. Czego oni chcą od Morawskiego - dziwili się ci, co pierwszy raz z nim rozmawiali - przecież to taki miły, kulturalny i pan. Rzeczywiście. Dla bliskich jednak nie zawsze pozostawał takowym - partnerem był raczej trudnym, skomplikowanym, raz wspaniałomyślnym, za chwilę piekielnie zjadli­wym, to znowu kostycznym. Kąśliwym wobec przyjaciół: powiadał wzorem Diogenesa, że czyni tak dla ich dobra. Bezlitosny w bezpośredniej rozmowie, obnażający cudze słabości, rzucający w oczy wszelkie przygany, wokół osoby u której dostrzegał „iskrę bożą”, potrafił jednak budować poza jej plecami przychylną atmosferę otoczenia. Wielu z tego skorzystało. Irytowała go najpospolitsza z ludzkich przywar - głupota. Wybaczał wiele - głupoty nigdy. Głupiec, to w jego ustach zarzut najcięższy, nieodwracalny. A że głupoty wokół miara nieprzebrana, on zaś stronił od kompromisów i nie zwykł kogokol­wiek oszczędzać, tedy na brak osób sobie nieprzychylnych narzekać nie musiał. Trak­tował je z wyniosłą, wręcz ostentacyjną obojętnością, wydawało się czasami - pogardli­wie. Tych, których uznał za prawdziwych wrogów nigdy nie oszczędzał. Dla wrogów stawał się autentycznie niebezpieczny.

Pod koniec lat osiemdziesiątych znów zbliżyliśmy się do siebie. Towarzysko, bo przecież intelektualna więź nigdy zerwana nie została. Znowu biesiadowaliśmy przy wodzie rozmownej, i znowu gościła wokół tamta niepowtarzalna atmosfera mądrej dys­puty, zwiewnych dykteryjek, rubasznych dowcipów. Już nie tak wprawdzie, jak dawniej, ożywcza - jego trapiły nowe problemy, we mnie dopalała się młodzieńcza brawura - z większym dystansem do świata i siebie. Uważałem go zawsze za wybitnego par excellence poetę: miał chyba trochę żalu, że nie doceniałem na równi prozatorskiego bądź dramatopisarskiego dorobku. I nie wiem, czy zachwyty nad jego wierszami były w tym względzie dlań ekwiwalentne. Ale przecież sam tego uczył nas latami, iżby słowa i myśli szły razem, trzymały się za ręce. I sam wedle tej zasady postępował.

Bogdan J. Kunicki

 

Zdzisław Morawski urodził się 6 września 1926 r. w Białych Błotach na Kujawach w rodzinie robotniczej. Większość lat niemieckiej okupacji spędził na robotach przymusowych w Rzeszy, po wyzwoleniu zaś podejmował pracę w różnych zawodach. Zadebiu­tował jako poeta w 1957 r. na łamach czasopisma „Nowe Sygnały”, w 1959 r. wydał pierwszy autorski tomik poetycki „Pejzaż myśli". Od 1961 r. członek Związku Literatów Polskich, w którym pełnił wiele funkcji, m.in. przewodniczącego Komisji Rewizyjnej Zarządu Głównego ZLP (1977-79), a później członka tej komisji (1979-83), prezesa lubuskiego oddziału ZLP (1981-83). Uprawiał różnorodne formy literackie: był poetą, ale również prozaikiem, eseistą, tłumaczem i publicystą. Na jego dorobek artystyczny skła­da się kilkanaście tomików poetyckich (m. in. „Obecność", „Strofy o dzierżawie". „Sło­wa w drewnie i w kamieniu", „Pieśń moich rzeczy”), dwie powieści, dwadzieścia drama­tów (utworów scenicznych i słuchowisk radiowych), setki artykułów publicystycznych. Jego utwory tłumaczone były na język rosyjski, niemiecki, serbski i gruziński. Prowadził niezmiernie ożywioną działalność społeczno-kulturalną na Ziemi Lubuskiej: był m.in. współorganizatorem i sekretarzem Lubuskiego Towarzystwa Kultury w Zielonej Górze, założycielem i prezesem Gorzowskiego Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego, współ­twórcą regionalnych czasopism społeczno-kulturalnych „Nadodrze" i „Ziemia Gorzow­ska”. W ostatnich latach życia był współzałożycielem i pierwszym prezesem Polsko- Niemieckiego Stowarzyszenia Literackiego (Deutsch-Polnisches Literaturburo) oraz re­daktorem naczelnym dwujęzycznego periodyku „Prom" (Die Fahre). Wyróżniony wszyst­kimi najwyższymi regionalnymi nagrodami kulturalnymi: Nagrodą Miasta Gorzowa (1968), Lubuską Nagrodą Kulturalną (1970), Nagrodą GTSK (1974), Nagrodą Gorzowską (1980), Nagrodą „Nadodrza" (1982). Zmarł w Gorzowie 28 października 1992 r.

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x