2013-03-29, Kultura
W końcu marca Teatr im. Juliusza Osterwy dał widzom dwa nowe przedstawienia; 23 marca odbyła się premiera zatytułowana po prostu „Beckett”, a 27 marca – w Międzynarodowym Dniu Teatru – monodramu „O łuskaniu fasoli”. Obie łączy współczesność tematów i teatralnej wypowiedzi. O monodramie napiszę oddzielnie, a teraz moje refleksje po „Becketcie”.
35 sekund
Na „Becketta” składają się cztery jednoaktówki tego autora, z tym że grane bez żadnej przerwy, a tym samym potraktowane przez reżysera jako całość. Bo Beckett zawsze stawiał na wieloznaczność, a widzowi pozostawiał konkretyzację znaczeń i wniosków. Spektakl zaczyna się od wrzucenia na scenę Mężczyzny (Jarosław Książek), który boleśnie (chyba nie tylko dla widzów) pada na plecy. Najpierw bada sprawność jednej ręki, potem drugiej, jednej nogi, drugiej, wreszcie podnosi się z ogromnym trudem. Jest obolały, ale chce być sprawny. Jednak gdy rusza w stronę prawej kulisy, znów od jakiegoś niewidzialnego sprawcy dostaje cios, który rzuca go na plecy. Podnosi się, wie, że musi walczyć, ale gdy tylko zbliży się do jednego lub drugiego boku sceny, znów musi odebrać manto. I tak kilka razy. Nie ma słów. Ta długa scena zmagania się Mężczyzny z Losem (?) przeraża widza. A on ciągle wstaje. Już nie tylko biologiczna żywotność każe mu żyć, już oddziałują na niego nowe impulsy, już świat staje się pełniejszy. Mężczyźnie nic nie przychodzi łatwo. To coś, co nim miota, nie powala na łatwe zwycięstwo. Nie napiszę, czym kończy się część pierwsza, czyli „Akt bez słów”. Zobaczcie.
Dla kontrastu z pierwszą, niemą sceną, druga jest przepełniona słowami, nawet wypowiadanymi przez bohaterów równocześnie, choć każdy mówi coś innego. Znów – jak zawsze u Becketta – ma przewrotny tytuł: „Komedia”. Na ciemnej scenie trzy pionowe walce (?), z których wystają tylko głowy trójki aktorów (Beata Chorążykiewicz, Anna Łaniewska, Leszek Perłowski). Żona, Mąż i Ona. Każdy w oddzielnym grobie. Każdy opowiada o dawnej miłości z własnego punktu widzenia. Dla każdego przyniosła ona największą tragedię życia zakończoną samobójstwem. Tylko punktowe światło wydobywał twarz mówiącego, który zwierza się lub raczej wykrzykuje swoją złość na pozostałych. To są trzy różne opowieści, ale wszystkie ujawniają brak szansy na jakiekolwiek porozumienie bohaterów, ich zapiekłość aż po kres życia, aż po grób. Ot, komedia.
„Ostatnia taśma Krappa” należy do najbardziej znanych utworów Becketta. Przed laty niezwykłą kreację w tej sztuce stworzył Tadeusz Łomnicki. Konstrukcja utworu jest bardzo prosta: pisarz Krapp w każde urodziny nagrywał na taśmę swoje aktualne myśli i wrażenia. Jest już bardzo stary. W dniu swoich kolejnych urodzin przesłuchuje taśmy i komentuje słowami, ale także gestami, zachowaniem, poruszaniem się na scenie. Tę sztukę wybrał Roman Kłosowski na jubileusz 60-lecia pracy scenicznej. Wiek aktora uzasadnia ograniczenie ruchów, więc całość jest statyczna, ba, świadomie przez reżysera zamknięta w klatce pokoju (?). Tu od ruchu ważniejszy jest głos: tamten z taśmy, jakby młodszy, wyższy i ten obecny, głos człowieka przegranego, rozgoryczonego, świadomego, że w życiu źle wybierał. Bo oczy tamtej dziewczyny patrzą na niego już tylko z taśmy, bo to, co napisał, wala się teraz jako śmieci, bo… można by tak długo wyliczać. Kłosowski nie ukrywa, że jest stary, że nie jest w stanie precyzyjnie wymawiać słów, że nie biega po scenie. Ale tym bardziej rozrachunek jego Krappa z życiem staje się bardziej tragiczny. W którym miejscu naszego życia stawiamy ten pierwszy krok, który doprowadza do życiowej klęski – zdaje się pytać Krapp.
Pokój Krappa jeszcze krąży po scenie, gdy z kulisy znów wypada i przewraca się Mężczyzna z „Aktu bez słów”. Śmiech na sali. Czy dlatego, że po Krappie każda walka zdaje się bezsensowna? A może dlatego, że ten sam proces powtarzany w nieskończoność staje się parodią? Rozpoczyna się czwarta część przedstawienia. Beckett dał jej tytuł „Oddech” i określił czas trwania: 35 sekund. Pusta scena. Natomiast z głośnika słyszymy kwilenie dziecka.
Koniec sztuki złożonej z czterech części, w tym trzech głęboko pesymistycznych. Ale ostatnie 35 sekund decyduje o tym, że nie wychodzimy z teatru załamani.
W XX wieku żaden z dramatopisarzy nie pokazał bezsensu ludzkiej egzystencji tak silnie jak Beckett. W 1969 roku przyznano pisarzowi nagrodę Nobla. Zgodził się ją przyjąć, ale bez obecności podczas ceremonii. Wtedy to przewodniczący noblowskiego jury powiedział, że głęboki pesymizm twórcy „zawiera miłość do człowieczeństwa, która wzrasta w miarę zanurzania się w bezdenności, obrzydliwości i rozpaczy A kiedy rozpacz wydaje się bezgraniczna, to okazuje się, że cierpienie autora też nie ma granic”. I jakby niechcący, przypadkiem, dodaje te 35 sekund „Oddechu”, 35 sekund nadziei, rodzącego się życia, przyszłości.
Taką interpretację przedstawienia odczytałam z układu sztuk dokonanego przez reżysera – Krzysztofa Prusa. Z nutą optymizmu. Beckett w swoich najbardziej znanych sztukach jak „Czekając na Godota” czy w „Szczęśliwych dniach” rozpoczynał od sytuacji śmiesznej, aby dojść do skrajnie pesymistycznej konstatacji na temat ludzkiego losu. Tu nadzieja kończy przedstawienie. W latach 60. sztuki Samuela Becketta były często wystawiane przez wszystkie teatry jako kwintesencja współczesności. Potem jakby o nim zapomniano, bo przestał być współczesny, a jeszcze nie stał się klasykiem. Krzysztof Prus znalazł nowy klucz do Becketta, a Teatr Osterwy dał nam niełatwe w odbiorze, ale mądre, głębokie przedstawienie z wielością znaczeń, których nie da się spisać w krótkim tekście.
Krystyna Kamińska
Marszałek lubuski Marcin Jabłoński i prezydent miasta Jacek Wójcicki zaprosili Lubuszan do udziału w Święcie Województwa Lubuskiego, które odbędzie się w najbliższą sobotę, 10 maja w Gorzowie.