Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Kultura »
Dominika, Imeldy, Pankracego , 12 maja 2025

Mistrzowie to jednak mistrzowie

2013-10-19, Kultura

A jak zagrani po Bożemu, czyli jak partytura nakazuje i talent pozwala, to zachwycają. Wszystkim, pięknem muzyki, artyzmem kompozycji, emocjami, które wyzwalają się u fanów po wykonaniu także.

medium_news_header_5294.jpg

Trochę się obawiałam tego koncertu. Nie, Boże broń, ze względu na orkiestrę, bo ona  wszem bardzo dobra jest. A jak za pulpitem dyrygenckim staje prof. Monika Wolińska, to sukces jest, choćby coś się na chwileńkę niewielką nie uda. Obawiałam się, ze względu na publiczność. Bo koncert był wykupiony przez Urząd Miasta w darze dla nauczycieli, którzy tego piątku właśnie na miejskiej fieście odbierali nagrody z okazji minionego Dnia Nauczyciela. Bo wszak nie wszyscy chodzą do Filharmonii, nie dla każdego klasyka jest przyjemnością, lub wręcz fascynacją życia. Ale źle nie było. Co prawda w ferworze zachwytów publiczność klaskała między częściami koncertu fletowego, choć pani Kasia (mam nadzieję, że się nie obrazi za familiaryzm) wyraźnie podkreśliła we wprowadzeniu, że klaszczemy po całej kompozycji, a nie po częściach. Zresztą były programy do zakupienia za cały majątek, aż 2 zł, i można było przeczytać, ale niech tam. Klaszczą wszędzie, nawet w Carnegie Hall, to co tam w naszej FG.

Ale ad rem, czyli do muzyki. Koncert zaczął się od uwertury do „Snu nocy letniej” według Williama Szekspira w ujęciu Feliksa Mendelssohna-Bartoldy’ego. No i zaczął się trochę nieszczęśliwie, bo orkiestra na dzień dobry się nieco pogubiła. Zabrakło przejrzystych wejść, koloru, ale pani profesor szybko sytuację opanowała i było już dobrze. To zachwycająca muzyka, której pierwsze szkice ten znakomity niemiecki romantyk napisał, kiedy miał zaledwie 17 lat. Zaczyna się piano, czyli cicho, potem wraz z kolejnymi instrumentami dźwięk narasta, po to, aby za chwilę znów wejść w piano. I tak przez prawie kwadrans kompozytor streszcza, szkicuje całą suitę, która jest wariacją muzyczną na temat dramatu fantastycznego wielkiego Anglika. I choć tym razem początek utworu nie zabrzmiał, jak powinien, ale to się może zdarzyć każdemu. Wina niewielka, bo zaraz naprawiona, a potem było już tylko lepiej. A tak przy okazji, ale nie w związku z koncertem, kolejny raz muszę to napisać. Nie rozumiem, jak muzyk, myślę o Robercie Wagnerze, mógł coś tak podłego zrobić innemu muzykowi, mam na myśli podły, haniebny tekst „Żydostwo w muzyce”, który Mendelssohna skazał na blisko stuletnią banicję. Zawiść, żal, że osobistego talentu nie wystarczyło? Los bywa przewrotny. Dziś Mendelssohna grywa się wszędzie, a Wagnera niekoniecznie. W Izraelu w ogóle, a w innych krajach, w tym w naszym, nad Wisłą…no wiecie zresztą, gdzie, rzadko. Tylko w Bayreuth odbywa się słynny festiwal, gdzie można usłyszeć w całości „Pierścienie Nibelunga” i inne kompozycje tego muzyka, mocno kontrowersyjnego człowieka (rodzina dba o spadek). Bilety kupić trudno, ja w kolejce nie stoję, bo to jednak nie moja estetyka (pomijam Walkirie w „Czasie Apokalipsy” Francisa Forda Coppoli. Też zresztą użyte jako ilustracja muzyczna dość kontrowersyjnej sekwencji zdarzeń filmowych. No cóż, reżyser też chyba nie kochał kompozytora).

Ale znów do rzeczy. Drugim utworem na piątkowym afiszu był Koncert fletowy D-dur, opus 283 Carla Reinecke. Trzyczęściowy utwór w pewien sposób nawiązywał do Mendelssohna, wielkiego mentora kompozytora. I tu już było bez wpadek. Ale gwiazdą był tu Łukasz Długosz, najlepszy polski solista fletu (jakby chcieć wymieniać nagrody, sale, gdzie grał, dokonania i inne ważne rzeczy to by i Internet się zapchał). I zagrał przepięknie. A nasza orkiestra pod dyrekcją maestry prof. Moniki Wolińskiej cudnie mu wtórowała. Słychać było świetnie solistę, jak i całą orkiestrę. Dla mnie to była przygoda, bo kompozytor jest raczej słabo znany, i tu ukłony dla maestry prof. Wolińskiej, że tak ułożyła afisz. Z przyjemnością wielką posłuchałam. A że reakcje słuchających były różne, różny odbiór – o nastroje mnie chodzi – to już inna bajka.

No a po przerwie…, no po przerwie, to już maestria wielka. Zabrzmiała cudna Symfonia d-moll, opus 120 Roberta Schumanna. Zagrana, jak kompozytor chciał, bez wyraźnych pauz między czterema częściami. Czyli bez czasu na nietrafione oklaski. Ale jak zagrana. Było tempo, emocje, żonglowanie odcieniami, metrum. Byłam zaskoczona i zmartwiona, że już koniec. No tak, coś pięknego i zagranego z taką swadą i tak dobrze szybko się musi skończyć, choć wedle partytury, to trwa pół godziny. I gdzie te pół godziny się podziało?

A poważnie. Orkiestra kolejny raz udowodniła, że dobrze prowadzona, potrafi zagrać po mistrzowsku. I tak właśnie było. Ja w trakcie słuchania przypomniałam sobie, że już kiedyś, ale gdzie i w jakich okolicznościach, tego już nie potrafię sobie odtworzyć, słuchałam tej symfonii na żywo, w jakiejś sali koncertowej. I nałożyły mnie się emocje. Skoro pamiętałam muzykę, a nie wykonanie, to musiało być bardzo dawno, kiedy zaczynałam świadomą edukację muzyczną – sama i na własną rękę, bo w małej szkole w małym mieście szans żadnych nie miałam – to znaczy, że musiało to być rzeczywiście dawno. Ale emocje zostały. A teraz doszły nowe. Nie mam w domu płytki z tą akurat kompozycją, więc musi wystarczyć coś innego Schumanna (no dobrze, katujemy „Marzenie”, ten banał i coś, co wszyscy znają, choć nie wiedzą, że to Robert Schumann jest).

Ale w duchu cały czas gra IV Symfonia. Zresztą po koncercie pogratulowałam, jak i paru innych melomanów, muzykom za cudne wykonanie.

 

A teraz o imponderabiliach.

Pierwsza ważna rzecz. Pani Kasia (znów mam nadzieję, że wybaczy familiaryzm) kolejny już raz zapowiedziała koncert z taktem i bez żadnych wpadek. Co więcej, powtórzę to raz jeszcze, wyraźnie zaakcentowała, jak należy muzykom dziękować. I o to tak naprawdę chodziło. Dzięki.

Druga ważna rzecz. Jak FG się zorientowała, że będą podczas wykupionego przez miasto koncertu wolne miejsca, zaczęła sprzedawać wejściówki na wydarzenie. Czyli dla melomanów czytelny sygnał – dzwonić, pytać, a nawet przyjść, bo z wydarzeniami artystycznymi tak bywa, że nagle coś się zadzieje i jest, można wejść na salę. Ja, wytrawny bywalec różnych imprez muzycznych, nie tylko w mieście nad trzema rzekami, to wiem, i za każdym razem, gdziekolwiek jestem, to tak robię, i nierzadko z dobrym skutkiem. A że potem mnie przychodzić siedzieć na schodach, albo stać pod ścianą, bo i tak się zdarzało, no cóż trudno. Najważniejsze, że jestem tam w środku i mam okazję posłuchać. Tak było na inauguracji FG, kiedy tak zwanym psim swędem weszłam i posłuchałam IX Symfonii Ludviga van Beethovena.

Trzecia równie ważna rzecz. Po koncercie prof. Monika Wolińska wyszła i pożyczyła wszystkim obecnym w sali pedagogom sukcesów w pracy, trudnej i bardzo wymagającej. Powiedziała śliczne słowa, że edukacja przez sztukę jest tą najważniejszą. I tego się trzymajmy zarówno w wypadku Filharmonii, jak i innych placówek kultury w naszym mieście (i tu specjalna dedykacja dla pewnych osób).

Czwarta, ale równie istotna sprawa. Pani prof. Monika Wolińska przy pulpicie dyrygenckim i z batutą. To jedna z niewielu wielkich przyjemności patrzeć, jak dyryguje. Jak zwykle we fraku, jak zwykle na początku oszczędna w gestach, a potem…, a potem to już jest balet, balet gestów, wskazówek dla orkiestry a w codzie wręcz podskoki, taka mała lewitacja. Lubię, a nawet bardzo, patrzeć na dyrygentkę. A muzycy lubią ją mieć w roli lidera. I niech tak będzie, tak długo, jak się da. Jak długo zechce być dyrygentem Filharmonii Gorzowskiej ze szczęściem dla melomanów i dla muzyków – podejrzewam, bo tego nie wiem, też.

I po ostatnie. Po chorobie, na koncercie w końcu była pani dyrektor Małgorzata Pera. I tak trzymać.

I refleksja ogólna, kompletnie niezwiązana z wydarzeniem, ale z miejscem jak najbardziej, Mówią ludzie w mieście, że po co FG, po co taka instytucja, bo … i tu milion komentarzy w Internecie sobie możecie znaleźć. Ja od pewnego sporego czasu wiem, że te zjadliwe słowa (och, nasza polska specjalność) piszą ludzie, którzy tu nigdy nie byli, nie widzieli zarówno orkiestry, jak i publiczności, nie słuchali rozmów czy przy papierosie – och, jakie demode, ani też po koncercie. Nie mieli okazji posłuchać o tym, jak się gdzieś nagle metrum zmienia i jak orkiestra dała radę, lub też nie. Tak więc nie czytajcie zjadliwych słów anonimowych dyskutantów internetowych forów. Zróbcie sobie tę przyjemność i po prostu wybierzcie się na koncert, jakikolwiek, a wtedy będziecie mogli sami ocenić – potrzebna lub też nie. Ale na Boga i na dżina z lampy Alladyna, wstrzymajcie się z oklaskami. Bo do nich zawsze dołączyć się da, a po co wychodzić przed orkiestrę…

 

P.S. A za chwilę, za momencik niewielki, sam wielki maestro Kazimierz Kord, ale o tym w innym tekście, już niedługo… Obiecuję.

P.S. 2. No i zwyczajnie przez koncert w FG nie zdążyłam do Jazz Clubu na koncert tych, co do miasta na trzema rzekami przyjechali na konkurs improwizacji. Mam nadzieję, że Leszek i Bogdan wybaczą…

Renata Ochwat

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x