2022-06-30, Kultura
Z gorzowianinem Robertem Bilem o jego arcymistrzostwie w polskiej ortografii oraz sensie i potrzebie jej zgłębiania rozmawia Jacek Wiernicki, gorzowski przedsiębiorca i wydawca.
J. W.: Robercie, skąd się tak w ogóle wzięło Twoje zainteresowanie ortografią?
R. B.: To się datuje już od pierwszych klas szkoły podstawowej. Zawsze miałem, odkąd sięga moja pamięć, bardzo dobre stopnie ze szkolnych dyktand. Wiąże się to z tym, że lubiłem bardzo czytać, no i też sporo książek czytałem od najmłodszych lat. Dzięki temu w miarę szybko uzyskałem dość bogaty zasób słów, przez co w zasadzie nigdy nie miałem kłopotów
z ortografią: po prostu pamiętałem, jak się pisze wyraz, który słyszę. Reguł pisowni zacząłem się uczyć dopiero jakoś w ósmej klasie szkoły podstawowej.
Poza tym mam od połowy podstawówki bliskiego kolegę w Gorzowie, Mistrza Polskiej Ortografii z roku 2001 Marka Szopę, z którym w szkolnych latach raz po raz układaliśmy dla siebie nawzajem trudne ortograficznie teksty – to było wtedy takie wspólne hobby nasze, no takie coś, że jeden drugiego chciał koniecznie na czymś zagiąć. (śmiech) Był to bardzo efektywny według mnie sposób na szybką poprawę znajomości polskiej pisowni i jestem Markowi bardzo wdzięczny za tych ładnych parę lat takiej naszej niezwykle owocnej współpracy i zarazem rywalizacji.
Tak ogólnie można powiedzieć, że fascynuje mnie od najmłodszych lat poznawanie nowych słów – nie tylko ich pisowni oraz wymowy, ale przede wszystkim znaczenia. Niesłabnącą inspirację do tego stanowi do dziś dla mnie znana dosyć, jak mi się wydaje, maksyma współczesnego austriackiego filozofa Ludwiga Wittgensteina: „Granice mojego języka są granicami mojego świata”, którą poznałem w szkole średniej i którą uważam za mądrą.
Do poznania ortografii potrzeba słowników, poradników, książek i wieloletnich ćwiczeń, czy też może wystarczy nauka w szkole oraz oczytanie?
Jeśli ktoś chce wygrywać dyktanda, zwłaszcza te pozaszkolne, z reguły trudniejsze, no to samo oczytanie oczywiście takiemu komuś nie wystarczy. Do tego trzeba według mnie być za pan brat z niemalże tysiącstronicowym słownikiem ortograficznym, który zawiera mniej więcej 140 tysięcy haseł. Jednak moim zdaniem tak na co dzień, do rozwiewania najczęstszych pisowniowych wątpliwości, wystarczy najzwyklejszy, szkolny słownik ortograficzny. A jeśli chodzi o systematyczną naukę pisowni, to szczerze polecam wszystkim świetny Samouczek ortograficzny gorzowskiej polonistki p. Weroniki Kurjanowicz, a uczniom szkół podstawowych też podręcznik pt. Mistrz ortografii autorstwa Małgorzaty Iwanowicz. Gdy zaś idzie o solidne przyswojenie sobie polskiej interpunkcji, to bardzo zachęcam do wnikliwej lektury niezastąpionej książki Ewy i Feliksa Przyłubskich pt. Gdzie postawić przecinek? Poradnik przestankowania ze słowniczkiem oraz bardzo praktycznego Samouczka interpunkcyjnego p. Kurjanowicz, gdzie też jego Autorka zawarła dużo pomocnych ćwiczeń z przestankowania. Rzecz jasna, oczytanie też ma tutaj niezaprzeczalne zalety i żadnym sposobem nie da się od niego uciec.
A co byś zalecił tym, którzy mają problemy z polską pisownią? Czytać, czytać i jeszcze raz czytać?
Czytać na pewno – ale wyłącznie ze zrozumieniem. Najmłodszym polecam też uczenie się ortograficznych wierszyków, których jest mnóstwo i które, uważam, faktycznie pomagają w zapamiętywaniu pisowniowych reguł. Oczywiście w internecie można znaleźć całkiem sporo pomocnych w nauce pisowni stron, jak choćby Dyktanda.pl. No i również warto według mnie możliwe szybko wyrobić sobie wielce pożyteczny nawyk sięgania po ten czy inny (byleby w miarę aktualny) słownik ortograficzny. Bo jak się coś w nim sprawdzi raz, drugi, piąty i dziesiąty, to po prostu później się utrwali ta pisownia poprawna i już się błędu w tym wyrazie nie zrobi.
Robercie, a czy widzisz jeszcze jakieś korzyści z bardzo dobrego, czy choćby ponadprzeciętnego, opanowania zasad pisowni ojczystego języka?
Ortografia jest w moim odczuciu ważnym elementem kultury języka, a wiadomo, że kultura języka stanowi integralną część kultury osobistej – tak właśnie na to patrzę i myślę, że choćby dlatego warto możliwie najlepiej poznać pisownię swego ojczystego języka. Oczywiście w żadnym wypadku nie należy przy tym lekceważyć wyraźnej, poprawnej wymowy, ponieważ dobra dykcja nauczyciela (nie tylko polonisty!) ogromnie pomaga uczniom w przyswajaniu właściwej pisowni różnych słów. Wiem o tym m.in. ze swojej szkolnej edukacji. Zresztą jak swego czasu bardzo słusznie zauważył autor niezapomnianej Lokomotywy: „W mowie niektórych ludzi słychać błędy ortograficzne”. Pamiętajmy o tym…
A po co nam jeszcze ortografia i czy warto w ogóle się nią zajmować? Hm… Mój nieżyjący już starszy kolega polonista z Częstochowy, śp. p. Stanisław Podobiński, Wicemistrz Polskiej Ortografii z roku 1991, moim zdaniem nader trafnie ujął sens poznawania pisowni w swoim Poradniku ortograficznym ze słowniczkiem wyrazów najtrudniejszych i tekstami edytorsko-poprawnościowymi, którą to okazałą publikację był uprzejmy mi przesłać w 2002 roku wraz z niezwykle miłą dedykacją. Pozwolę sobie tu zacytować dosłownie tę Jego dwuzdaniową opinię, ponieważ uważam, że jest ona stanowczo warta zapamiętania, no i też w pełni się z nią zgadzam: „Precyzyjne, poprawne, powszechnie aprobowalne, bo zgodne z zasadami ortografii, pisanie w każdym języku wydaje się istotne, ułatwia bowiem konwencjonalny, bezkonfliktowy i elegancki sposób nawiązywania i utrzymywania więzi duchowej i kontaktów formalnych, ułatwia przekazywanie poczucia wspólnego – nierzadko podobnego – przeżywania świata i pisania o tym, więc choćby z tych tylko względów warte jest trudu, by sztukę tę opanować w stopniu znacznym. Gdy człowieka nawiedzi jakaś natchniona »daimoniońska« myśl czy niezwykle urokliwe zestawienie słów, nie rozprasza się, myśląc, jak by to poprawnie zapisać, lecz czyni to, mając już zautomatyzowane nawyki właściwego ujmowania myśli w grafii”. Zasadniczo na dziś trudno by mi było zwięźlej oraz bardziej przekonująco objaśnić komukolwiek sens i potrzebę uczenia się poprawnej pisowni.
A w czym jeszcze, w jaki sposób można wykorzystać, tak praktycznie bardziej, taką nieprzeciętną znajomość ortografii?
Cóż, ja ją wykorzystuję po prostu w pracy. Niemal od początku swoich studiów polonistycznych zajmuję się zawodowo redakcją językową oraz korektą różnorakich tekstów tworzonych przez co ambitniejsze i dbałe o kulturę języka osoby. Na szczęście jest ich jeszcze trochę. Tak obrazowo można to ująć, że dokładam wszelkich starań o to, aby z tych diamentów, które z różnych źródeł raz po raz docierają w moje ręce, do rąk czytelników trafiały brylanty. (R. Bil się uśmiecha)
A mówiąc bardziej prozaicznie, no to moim zadaniem jest sprawienie, ażeby język wszelakich tekstów był po wykonanej przeze mnie korekcie możliwie przezroczysty – czyli taki, żeby ktoś, kto je czyta, nie musiał się, chcąc nie chcąc, podczas lektury zastanawiać, czy jakiś przecinek jest tam postawiony w dobrym czy złym miejscu, tylko zwyczajnie mógł się skupić na tym, o czym traktuje dany artykuł, praca dyplomowa czy książka.
Mówiłeś, że bardzo lubisz czytać… Ciekawi mnie jeszcze, czy podczas lektury takiej dla przyjemności książek czy czasopism także zwracasz uwagę na znajdujące się w nich błędy językowe? Pewnie ortograficzne zdarzają się rzadko…?
Oj, niestety, wcale nie tak rzadko, jak by się mogło wydawać. Ja mam bez wątpienia skrzywienie zawodowe i chcąc nie chcąc, widzę błędy ortograficzne czy interpunkcyjne we wszelkich tekstach, które czytam, nawet i na znaczkach pocztowych. (R. Bil się uśmiecha) Całkiem często choćby się zdarza Polakom mylenie „rz” z „ż”. Kilkanaście lat temu kupiłem wydany w Warszawie słownik ortograficzny (sic!) i dowiedziałem się z niego, że w języku polskim mamy słowo „zrzymać się”… Normalnie aż trzeba się zżymnąć – a nawet żachnąć i oburzyć – na takie graficzne brzydactwo… Brr! Widziałem też już „drzemy” (takie do jedzenia – w „Gazecie Wielkopolskiej”), „wywarzanie drzwi” (w „Gazecie Lubuskiej”) czy „papierza” (to w powszechnie dostępnej ulotce, rozpowszechnianej przez Kościół zresztą…) oraz całe mnóstwo innych podobnych kwiatków. Przez lata udało mi się zgromadzić ich niezłą kolekcyjkę. (śmiech)
No a już szczególnie przykre jest dla mnie to, kiedy ktoś graficznie kaleczy nasz piękny język w moim imieniu, jak to na przykład w marcu 2011 roku zrobił ówczesny polski prezydent Bronisław Komorowski (nb. humanista z wykształcenia…), zamieszczając następujący własnoręczny wpis w księdze kondolencyjnej wyłożonej w ambasadzie Japonii w Warszawie: „Jednoczymy się w imieniu całej Polski z narodem Japonii w bulu i w nadzieji na pokonanie skutków katastrofy”… Przyznasz, Jacku, że wygląda to cokolwiek paskudnie… Dzwoniono wtedy do mnie z „Super Expressu”, gdzie miał się ukazać o tym artykuł, z prośbą o skomentowanie (pod własnym nazwiskiem) tej żałosnej dosyć, co tu kryć, wpadki p. Komorowskiego, więc rzekłem na to owemu panu redaktorowi z bolesną ani chybi szczerością: „Moim zdaniem jest to kompromitacja”. Niestety, ale jakoś zabrakło wówczas odwagi temu „superowemu” tabloidowi, ażeby tamten mój – no do bólu prawdziwy przecież – komentarz na swoich kipiących tanią najczęściej sensacją łamach zamieścić… Hm, ktoś złośliwy mógłby też założyć, że to jednak było za trudne słowo dla ich czytelników...
I chociaż nadal nie raz, nie dwa miewam dreszcze tudzież kiszki się we mnie przewracają, gdy zauważę tego rodzaju na wskroś żenujące dziwolągi, no to dzisiaj już raczej niewiele jest mnie w stanie w tej materii zaskoczyć.
Podobno Twoja praca magisterska na poznańskim Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza także dotyczyła ortografii…
Tak, miałem ten przywilej, że mogłem sobie na trzecim roku studiów wybrać jej temat i zakres samodzielnie. Praca moja nosiła tytuł Wybrane problemy ortograficzne współczesnego języka polskiego. Zdecydowałem się na ten dziedzinę wiedzy m.in. dlatego, żeby móc bliżej przyjrzeć się zasadniczo trzem kwestiom: pisowni wyrazów zapożyczonych w naszym języku, pisowni łącznej i rozdzielnej oraz zapisowi wyrazów od małej i dużej litery ze względów znaczeniowych, w tym także niezwykle dla mnie ciekawemu procesowi apelatywizacji – pospolicenia się innymi słowy – nazw własnych, czyli przechodzenia wyrazów z kategorii nazw własnych, które, wiadomo, po polsku zapisujemy od dużej litery, do kategorii nazw pospolitych, wymagających w naszym języku litery małej. Są to wszystko zagadnienia, które przysparzają najwięcej kłopotów przeciętnemu użytkownikowi polszczyzny, w tym oczywiście mnie. Bo co tu kryć: język polski do najłatwiejszych stanowczo nie należy.
Robercie, wiem, że zanim zdobyłeś tytuł Arcymistrza Polskiej Ortografii, to wcześniej przez kilkanaście lat brałeś udział w wielu innych pisowniowych konkursach, m.in. wygrałeś tego typu imprezę pod nazwą „Znawca Ortografii ‘93” w Gorzowie. A jak się zaczęła Twoja przygoda z katowickim Dyktandem?
Ano właśnie wiosną 1993 r. wygrałem ten konkurs w Gorzowie, pokonując wtedy ok. 200 rywali z terenu ówczesnego województwa gorzowskiego. Tym zwycięstwem co nieco otarłem sobie łzy po odpadnięciu około dwóch miesięcy wcześniej w eliminacjach Ogólnopolskiego Konkursu Ortograficznego „Dyktando”, który w lutym tegoż roku odbył się w Katowicach. Obaj z Markiem Szopą, po kilkutygodniowych przygotowaniach, pojechaliśmy wówczas na Śląsk, żeby napisać eliminacyjne dyktando. Niestety, przepadliśmy wówczas z kretesem i nie awansowaliśmy dalej. Inna sprawa, że wszystkie tamte cztery eliminacyjne dyktanda (były cztery grupy uczestników wtedy), autorstwa p. prof. Andrzeja Markowskiego z Warszawy, w mojej ocenie były naprawdę trudne, a my je pisaliśmy po nocy spędzonej w pociągu.
Ale jednak się nie poddaliście…
No nie – to nie w naszym stylu by było. Po prostu tamten konkurs był dla nas bardzo cenną lekcją, z której wyciągnęliśmy pożyteczne wnioski – i już rok później obaj przeszliśmy do półfinału katowickiej imprezy, tzn. do najlepszej dwudziestki w Polsce. A ja wygrałem wtedy te eliminacje. Niestety, mimo że wówczas byliśmy w całkiem niezłej formie, sądzę, to jednak do finałowej piątki nie udało się wówczas ani Markowi, ani mnie awansować.
W roku 1996, po rocznej przerwie, odbyło się kolejne Dyktando w Katowicach i wtedy zająłem w nim już drugie miejsce, zdobywając tytuł I Wicemistrza Polskiej Ortografii 1996. Potem były aż trzy lata przerwy, gdyż następny katowicki konkurs odbył się dopiero jesienią roku 1999. A w czerwcu tegoż roku, na moich imieninach w Poznaniu, ustaliliśmy przy piwku z Markiem oraz z naszym wspólnym kolegą Tomkiem Micorkiem z małopolskich Kęt, I Wicemistrzem Polskiej Ortografii 1994 i II Wicemistrzem Polskiej Ortografii 1996, że obecnie nie ma na nas mocnych w kraju, więc na jesieni zajmujemy we trzech całe podium Dyktanda. (R. Bil się uśmiecha) No i tak się faktycznie stało! Tyle że ja nie byłem zadowolony ze swego występu wówczas, co tu kryć, bo ostatecznie wygrał wtedy Tomek, Marek był drugi, a ja zająłem miejsce trzecie, uzyskując tytuł II Wicemistrza Polskiej Ortografii 1999.
W kolejnych Dyktandach otwartych nie mogłem, niestety, już wziąć udziału, ponieważ w roku 2000 ukończyłem polonistykę na UAM w Poznaniu, a konkursowy regulamin zabrania udziału w tych zmaganiach absolwentom filologii polskiej. Szczerze mówiąc, dziwi mnie to, bo moim zdaniem (i nie tylko moim) ich udział – z bardzo nielicznymi wyjątkami – w Dyktandzie niewiele by zmienił, jeśli chodzi o czołówkę.
No ale przecież po tym 1999 r. nie zamknąłeś słownika ortograficznego na cztery spusty…
Jasne, że nie. Po pierwsze, to przecież moje narzędzie pracy, a po drugie liczyłem wtedy, że zgodnie z zapowiedzią organizatorów z 1999 r. wkrótce zostanie zorganizowany konkurs dla laureatów Dyktanda, czyli dla jego mistrzów i wicemistrzów (mówiło się o jesieni 2000 roku). A w takich zmaganiach, jako podwójny wicemistrz, oczywiście mogłem udział wziąć. Niestety, z różnych przyczyn tenże konkurs o tytuł Arcymistrza Polskiej Ortografii w 2000 r. się jednak nie odbył. Został ogłoszony dużo później, bo dopiero jakoś na początku roku 2010, pod nazwą „Dyktando Mistrzów 1987-2009 o Tytuł Arcymistrza Polskiej Ortografii”.
Naturalnie pojechaliśmy wtedy, 20 lutego 2010 r. dokładnie, z Markiem kolejny raz do Katowic. Z tego, co pamiętam, osób uprawnionych do udziału w tymże konkursie było 25, a ostatecznie przyjechało nas do katowickiej Biblioteki Śląskiej 16. Byli to najlepsi z najlepszych: mistrzowie i wicemistrzowie od roku 1987 do 2009 włącznie; taki, można by rzec, pisowniowy olimp (wyraz „olimp” w znaczeniu ‘grupa znakomitości’ to właśnie jest przykład spospoliconej nazwy własnej – masywu górskiego w Grecji), albo jeszcze inaczej: śmietanka ortograficzna. Wszystko się rozstrzygnęło 21 lutego 2010 r. – w Dniu Języka Ojczystego. Były duże emocje wówczas, no i też nieco stresu, co tu kryć, ale ostatecznie to ja najlepiej napisałem tekst dyktanda ułożonego przez p. prof. Markowskiego i ku swej wielkiej radości wygrałem tamten prestiżowy konkurs, zdobywając jednocześnie ów wymarzony przeze mnie tytuł Arcymistrza Polskiej Ortografii.
Piękny sukces, szczerze gratuluję! A co było potem? Czy ten konkurs miał jakiś szczególny wpływ na dalsze Twoje życie?
No cóż, potem nastąpiło sporo różnych przyjemnych bardzo dla mnie wydarzeń; zyskałem pewną rozpoznawalność; byłem m.in. w poznańskiej telewizji, udzieliłem dość sporo wywiadów różnym mediom i przede wszystkim odebrałem całkiem dużo niezwykle przyjemnych gratulacji – m.in. od pewnego sympatycznego Amerykanina polskiego pochodzenia mieszkającego w Nowym Jorku, czytelnika tamtejszego „Nowego Dziennika”, gdzie także znalazła się wzmianka o katowickim konkursie. Ogromnie miłe było to wszystko, co tu kryć.
A dzięki temu, że większość tychże gratulacji byłem w stanie wyciąć sobie z gazet i czasopism czy wydrukować z internetu, no to pokaźnie wzbogaciła się wtedy nasza ortograficzna kronika, którą pod z lekka przekornym hasłem „per błędera ad astra” (to parafraza znanej łacińskiej maksymy „per aspera ad astra”, czyli: przez ciernie do gwiazd) wraz z Markiem prowadzimy od kwietnia 1993 r. Materiałów różnych przez te lata nazbierało się już tam naprawdę sporo.
Ponadto z racji tego, że w tamtym okresie pracowałem w jednym z katolickich wydawnictw w Poznaniu, jakieś dwa lata później usłyszałem o takim mniej typowym ortograficznym sprawdzianie: I Poznańskim Dyktandzie z Zakresu Słownictwa Religijnego „Pisz Poprawnie”. Tekst konkursowy przygotował wtedy ks. prof. Wiesław Przyczyna z Krakowa, ówczesny przewodniczący Komisji Języka Religijnego Rady Języka Polskiego przy Prezydium Polskiej Akademii Nauk oraz współredaktor świeżo wówczas opublikowanej broszury pt. Pisownia słownictwa religijnego. I jak podawała wtedy lokalna prasa, krótko przed tymże konkursem ks. prof. Przyczyna miał publicznie powiedzieć: „Mówiono mi, że jest w Poznaniu człowiek, który napisze to dyktando bez błędu. Nie wierzyłem. A jednak!”. No i niebawem się okazało, że były to słowa w pewnym sensie prorocze: wygrałem otóż tamten konkurs i nie popełniłem przy tym żadnego błędu, co zresztą zostało potem skwitowane przez jedną z lokalnych poznańskich gazet dość barwnym tytułem: Boski korektor! Poznaniak jako jedyny napisał diabelnie trudne dyktando bez błędu. Gdybym powiedział, że mi nie przypadło do gustu takie sformułowanie pod moim adresem, tobym skłamał… (R. Bil się uśmiecha)
Świetnie – naprawdę fajna anegdota na koniec! Serdecznie Ci, Robercie, gratuluję również tego sukcesu! Dziękuję Ci bardzo za tę ciekawą rozmowę i życzę Ci jeszcze wielu sukcesów w życiu, nie tylko na ortograficznej niwie.
Dziękuję bardzo.
Marszałek lubuski Marcin Jabłoński i prezydent miasta Jacek Wójcicki zaprosili Lubuszan do udziału w Święcie Województwa Lubuskiego, które odbędzie się w najbliższą sobotę, 10 maja w Gorzowie.