Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Prosto z miasta »
Balladyny, Lilli, Mariana , 30 kwietnia 2025

Wspomnienie mistrza o jego życiu i szalejących maszynach

2014-07-01, Prosto z miasta

12 lipca w Pałacyku w Łąkominie Automobilklub Gorzowski organizuje niezwykłe wydarzenie. 

medium_news_header_7978.jpg

Będzie to uroczystość 85 urodzin Stanisława Lisowskiego – pioniera sportów motorowych w naszym regionie, mistrza jazdy motocrossowej oraz rajdów samochodów terenowych.  Przy tej okazji przypominamy reportaż Jana Delijewskiego opublikowany w 1995 roku w książce „Przygody ze sportem”.

 

Odnaleźć siebie

Gorzowskie lata powojenne, lata czterdzieste, pięćdziesiąte... Ci co je dobrze pamiętają, nie bez pewnego rozrzewnienia wspominają tych wspaniałych mężczyzn na ich szalejących maszynach. Był to bowiem czas, gdy niemal każdy męsko czujący się młodzian odczuwał potrzebę posiadania motocykla, na którym mógłby poszaleć do woli. Motocykl był jednak skarbem niedostępnym dla wielu. Liczna więc rzesza jeźdźców bez mechanicznych koni z zazdrością spoglądała na nielicznych szczęśliwców, którzy w nabożnym skupieniu pieścili swe stalowe rumaki przygotowując je do kolejnych wyści­gów ulicznych, rajdów lub zawodów zwanych trochę na wyrost żużlowymi.

Przybysz, Czabara, Unicki, Cieślicki, Prońko, Przybylski, Rzeczyński, Kempka, Kapusta, Wendorf, Drobny, Jarkowski, St. Lisowski... To tylko garstka tych, których po latach nazwać można pionierami sportów motorowych w Gorzowie. Najpierw jeździli, w barwach Unii, później część z nich reprezentowała Gwardię, by w końcu trafić do KS Stal. Jedni pozostali wierni motocyklowym wyścigom i rajdom, które zmierzały w kierunku współczesnego motocrossu: inni zaś podążyli w kierunku owalnego toru o żużlowej nawierzchni. O gorzowskim żużlu stało się głośno, po ulicznych wyścigach i rajdach pozostały tylko wspomnienia.

Jednym z największych mistrzów motocyklowej kierownicy był Stanisław Lisowski, który wyspecjalizował się w rajdach i wyścigach crossowych. Starszym sympatykom sportu starczy chyba przypomnienie, że ten dobrze zbudowany młodzieniec z nieodłą­czną wełnianą czapeczką, z pomponikiem na głowie i chustką w groszki na szyi - to właśnie był on. Młodszym kibicom wystarczyć powinna informacja, że ten starszy pan o jasnych włosach, zasiadający dostojnie za kierownicą charakterystycznej amfibii pojawiającej się przy szczególnych okazjach na stadionie żużlowym Stali - to także jest on. I nie jest dziełem przypadku ta przesiadka ze sportowego (?) motocykla do samochodu o tak nietypowym przeznaczeniu. Jego przeznaczeniem jest właśnie sport.

Motoryzacyjną żyłkę obudziło w nim, w 1947 roku, przypadkowe znalezisko, jakim był stary motocykl marki Diamand, a właściwie to co po nim pozostało. Sobie tylko znanym sposobem kompletował i dorabiał części, składał je do kupy, sprawdzał, przerabiał, by po wielu próbach i błędach to coś stało się godne swej nazwy. Na motocyklu nie tylko dało się jeździć, ale można było także się ścigać. Nie miał już wyboru, jak żartobliwie powiada.

W 1949 roku, jako niespełna 21 - letni chłopak, dał się poznać w sportowej rywalizacji z bardziej doświadczonymi kierowcami. Poczciwy Diamand wkrótce się rozleciał, ale on był już posiadaczem Harleya 750 i nic nie było go w stanie odciągnąć od szaleńczej jazdy po sukcesy i porażki znaczone kontuzjami.

W 1950 roku został mistrzem okręgu w najmocniej obsadzonej klasie, powyżej 350 ccm. W następnym sezonie w ogólnopolskim „Rajdzie Przyjaźni" w Koszalinie wygrał wszystko, co tylko było tam do wygrania: zwyciężył w swej klasie 350 ccm, w klasyfikacji generalnej oraz zgarnął nagrodę przeznaczoną dla zawodnika, który punktualnie przyjeżdżał na punkty kontroli czasu, i tak zaczął kolekcjonować zwycięstwa: w regionie B nie było na niego mocnych, w kraju musiano się z nim liczyć.

- To było fascynujące: te wyścigi, te rajdy, jazda na złamanie karku i ta niepowtarzalna atmosfera. Wciągnęło mnie to jak narkotyk. Chciałem być coraz lepszy, odnosić same zwycięstwa. Ryzyko? O tym się za bardzo nie myślało, chociażby dlatego, żeby nie zapeszyć. Ważniejszy był sprawny motocykl, to ciągle chodziło po głowie.

St. Lisowski spędzał więc chwile przy swej rajdowo-wyścigowej maszynie, co wcale nie ustrzegło go przed... złamaniem nogi. Było to w 1953 roku, w trakcie wyścigu na torze trawiastym na warszawskim Służewcu. Jechał w czołówce, nagle zatarł się silnik, który prawdopodobnie był źle wyregulowany i zawodnik jadący z tyłu uderzył w niego. Pech, nieodłączny towarzysz sportowca, który balansuje na krawędzi możliwości i wytrzymałości, który ryzykuje świadom, że wszystkiego przewidzieć się nie da. On też nie przewidział...

W kolejnym sezonie, ledwie ozdrowiał i doszedł do formy, po raz drugi nie przewidział, nawet za metą zwycięsko ukończonego wyścigu może zderzyć się z masą wielokroć większą od niego i jego motocykla. Stało się to we Wschowie, gdzie wpadł na źle zaparkowany traktor, czego konsekwencją były połamane kości udowe. O motocyklu nie ma już co wspominać.

Kiedy kości się zrastały, nijak nie szło tego przyśpieszyć, miał sporo czasu na rozmyślania. Nie, nie myślał o porzuceniu sportu. Marzył o nowym motocyklu, który byłby lepszy od poprzednich. Nie rezygnuje się przecież z uprawnienia sportu z powodu takiego głupstwa, jak połamane kości?! Nawet jeśli ledwo uszło się z życiem. Zresztą, Waldemar Marszałek jest tego najlepszym przykładem.

Wyścigi uliczne i rajdy byty wypierane przez zawody motocrossowe. Od 1955 roku gorzowianie startowali już wyłącznie niemal w wyścigach crossowych. Także St. Lisowski przestawił się głównie na crossy. I to z powodzeniem, choć nowa Jawa 250 była dla niego trochę za słaba. Na Jawie jednak zdobył dwukrotnie - w latach 1958 - 59 mistrzostwo strefy zachodniej (składającej się z okręgów: poznańskiego, koszalińskiego, szczecińskiego i wrocławskiego). Jeszcze w 1959 roku przesiadł się na Junaka, na którym wywalczył tytuł II wicemistrza Polski w klasie powyżej 350 ccm.

Ten ciężki motocykl, produkowany w Szczecińskiej Fabryce Motocykli, zdawał się być wymarzonym dla niego. Miał wszelkie dane ku temu, by w najbliższych latach sięgać po coraz to nowe laury, i prawdopodobnie byłoby tak, gdyby nie praca zawodowa i chęć nowej przygody. W 1960 roku St. Lisowski jako wyróżniający się fachowiec i pracownik do spraw gwarancyjnych gorzowskiego Ursusa otrzymał polecenie służbowego wyjazdu do dalekiej Brazylii, gdzie eksportowano produkowany u nas ciągnik gąsienicowy o swojsko brzmiącej nazwie Mazur.

Brazylijska przygoda trwała dwa lata. Wypełniały ją zajęcia zawodowe oraz częste krajoznawcze wycieczki samochodem terenowym poza miejscem stałego pobytu. Zwariowana jazda jeepem po bezdrożach i wertepach bardzo przypadła mu do gustu i nigdy o niej nie zapomniał. Do kraju przywiózł jednak osobowego Mercedesa. To zaważyło na jego dalszym życiu.

Na razie, po powrocie do Polski chciał znowu brać udział w zawodach motocrossowych. Nawet startował, jeździł, ale to nie było już to co dawniej. Przede wszystkim brakowało w Stali odpowiednich motocykli, co sprawiło, że sekcja crossowa chyliła się ku upadkowi. W 1965 roku dał sobie spokój ze sportem.

Na początku lat 70-tych w Zakładach Mechanicznych zaniechano produkcji ciągników. Dla niego, specjalisty od traktorów oznaczało to konieczność dokonania wyboru, l wybrał. Otworzył prywatny warsztat samochodowy zajmujący się głównie naprawami Mercedesa, gdyż przed tym samochodem widział przyszłość. Poza tym znał się na tej marce bardzo dobrze, bo sam przecież takim jeździł, a do mechaniki miał wyjątkową smykałkę.

Mijały lata, interes prosperował coraz lepiej, a jemu coraz bardziej czegoś brakowało.

- Po latach pracy na swoim dorobiłem się jakiegoś majątku, miałem niby wszystko, ale przestało mi to wystarczać. Zapragnąłem czegoś innego. Szukałem, aż znalazłem. Tym czymś okazał się sport zgodny z moimi zainteresowaniami i odpowiedni dla mojego wieku: rajdy samochodów terenowych, które zobaczyłem po raz pierwszy w 1983 roku w Poznaniu.

Rok później zwiedział się o starej bezużytecznej amfibii o nazwie MAW. Długo się nie zastanawiał. Nabył ją za grosze, zakasał rękawy i jak za dawnych lat kompletował i dorabiał części, składał je do kupy, sprawdzał, przerabiał, aż doprowadził do stanu, który pozwala użyć ją także do celów reprezentacyjnych.

Amfibia przede wszystkim jednak miała służyć jako samochód rajdowy. I tak też z początku było, nim przesiadł się do Willysa, którego również kupił okazyjnie i własno­ręcznie wyszykował. Z czasem wstawił do niego silnik od Mercedesa i rajdowe cacko było gotowe.

W zawodach wystartował bez wielkich przygotowań i kompleksów. W klasie samo­chodów ulepszonych, gdzie konkurencja jest największa, ale on przed konkurencją nie ucieka. W 1985 roku był już wicemistrzem kraju, zwyciężył w wielu próbach terenowych i rajdach, co sprawiło mu ogromną frajdę. Nic dziwnego - po latach znowu odnalazł siebie. W sporcie.

A sport to ekscytujący, widowiskowy. Najefektowniej wyglądają przejazdy przez rzekę. Wystarczająco głęboką i szeroką, aby Willys, GAZ, Aro Muscel lub Tarpan - mimo swych kilkudziesięciu koni mechanicznych - ugrzązł bezradnie na środku, stając się bezwładną kupą żelastwa. Pilotowi nie pozostaje wówczas nic innego, jak wejść po pas do wody i przeciągnąć linę do stojącego na brzegu samochodu spełniającego rolę holownika, by z jego pomocą wyjechać na stały ląd.

Niektóre wozy przejeżdżają rzekę o własnych siłach, bez pomocy innych. Najłatwiej, rzecz jasna, przychodzi to amfibiom. Gorzej wiedzie się zwykłym samochodem terenowym, ale i one prowadzone wprawną ręką doświadczonego kierowcy pokonują często wodną przeszkodę samodzielnie. Liczy się czas przejazdu, więc jasnym się staje, że ten kto przejedzie samodzielnie zyskuje i to znacznie na czasie.

Sposoby, techniki przejazdu przez rzekę są różne. Jedni wyjeżdżają do wody bardzo ostrożnie, jakby nie chcieli budzić gniewu groźnego żywiołu. Inni jadą w miarę szybko licząc, że jednostajny pęd samochodu popychanego do przodu mocą silnika zdoła pokonać opór przelewającej się masy wody. Tylko nieliczni wpadają z impetem do rzeki wzbijając w górę potężny słup zmieszanej z błotem piany, która nim opadnie pozostaje z tyłu. Żaden ze sposobów sam w sobie nie gwarantuje jeszcze powodzenia. Decydują umiejętności kierowcy i sprawność maszyny.

Prób sprawnościowo-terenowych w trakcie rajdu jest kilka. Każda z nich to kilkadzie­siąt lub kilkaset metrów wyczerpującej jazdy w niezwykle ciężkich warunkach. W kopnym piachu, grząskim błocie, bagnistym rozlewisku. Najczęściej slalom między tyczkami, z nawrotami i pułapkami w postaci głębokich wyrw.

Żaden normalny samochód nie miałby prawa dotrzeć do mety. Żaden nieobeznany i niedoświadczony kierowca nie może też mieć nadziei na zwycięstwo. Skuteczna jazda samochodem terenowym w tych warunkach wymaga perfekcyjnego opanowania kierow­nicy. Tutaj nie ma mowy o przypadkowych zwycięstwach, tutaj zwyciężają najlepsi - ludzie i ich maszyny.

St. Lisowski dał się temu pięknu zauroczyć. Z wzajemnością, bo odnosi sukcesy. Nie okazał jednak chytry, pazerny na doznania i splendory. Szybko przekonał do tego sportu innych - takich jak on, trochę zwariowanych miłośników motoryzacji i mocnych wrażeń, którzy całymi miesiącami szykują samochody po to, aby kilka razy w sezonie wziąć udział w zawodach. Są w tym gronie marynarze i taksówkarze, nauczyciele i wojskowi, czyli ludzie różnych zawodów, o różnej pozycji społecznej i materialnej. Występują w barwach Automobilklubu Gorzowskiego, gdzie zawiązali sekcję samochodów tereno­wych. Niepokonany dotąd zespół z Warszawy znalazł wreszcie godnego rywala. Potwierdzeniem było zwycięstwo gorzowian w klasyfikacji drużynowej mistrzostw Polski 1986 roku oraz sukcesy lat późniejszych - czołowe lokaty indywidualne i mistrzostwa drużynowe, które za każdym razem cieszą jeszcze bardziej.

Sportowa jazda samochodami terenowymi stała się więc kolejną specjalnością naszego regionu. Stanisław Lisowski bardzo się z tego cieszy i powiada, że jeśli miałby czegoś żałować, to tylko jednego, że za jego młodych lat nie było takich możliwości jak obecnie...

Mijają lata, rosną nowe pokolenia - także w rodzinie Lisowskich - wspaniałych mężczyzn i kobiet zasiadających za kierownicami rajdowych maszyn, a Stanisław Lisowski jak wino - im starszy, tym lepszy. Kiedy rozmawialiśmy 6 listopada 1995 roku właśnie cieszył się ze zwycięskiej próby w kolejnym Rajdzie Jelcza, gdzie w pokonanym polu pozostawił kierowców z kilkunastu krajów Europy. Tym razem jadąc na Willysie. Mając siódmy krzyżyk na karku! I jeszcze się odgraża, że spokój da sobie ze sportem dopiero wówczas, gdy najmłodszy wnuk zacznie z nim wygrywać. Na razie czuje się młodo i kocha sportowe życie.

*

Według zgodnej raczej opinii znawców przedmiotu motocross wywodzi się z rajdów motocyklowych, gdzie jedno z zadań polegało na odbyciu próby szybkości terenowej.

Jan Delijewski

„Przygody ze sportem”, Agencja R-W DEJAMIR, 1995 r.

Od redakcji: Panu Stanisławowi Lisowskiemu, który swoje 85 urodziny obchodzi dokładnie 3 lipca 2014 r.,  życzymy 100 lat w dobrym zdrowiu, z nadzieja, że doczeka się godnych siebie następców w motocrossie i rajdach terenowych.

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x