Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Prosto z miasta »
Floriana, Michała, Moniki , 4 maja 2024

Lubił poezję, wieczne pióra i grał w szachy

2014-05-20, Prosto z miasta

Czarne długie włosy, ubrany na czarno, w chwilach ważnych z białym jedwabnym szalem okutanym wokół szyi. Poeta Kazimierz Furman, który we wtorek 20 maja skończyłby 65 lat.

medium_news_header_7508.jpg

Choć urodził się w Jędrzejewie koło Piły, to jednak niemal całe życie spędził w Gorzowie. Na rok wyemigrował do Częstochowy, o której do końca życia lekko pogardliwie mówił Medalikowo i raczej nie chciał wracać do tamtych czasów. Przez jakiś czas mieszkał też w Santocku, ale też nie uznawał tego epizodu w swoim życiu za ważny. – No niestety, jestem skazany na Gorzówek – mawiał i nigdy jakoś nie potrafił się z tego Gorzówka wyprowadzić. Być może zwyczajnie nie potrafił.

 

Murziłka i pióra wieczne

Kazimierz Furman szybko zaczął pisać wiersze. Niemal tak szybko, jak nauczył się czytać, a ta sztuka dana mu była prawie od zawsze. Czytał też po rosyjsku, a rosyjskie gazetki zdobywał w przedziwny sposób. – Kiedyś zachyliłem ojcu jakieś pieniądze. Poszedłem do kiosku Ruchu i kupiłem sobie „Murziłkę”, takie ruskie pismo dla dzieci i pióro wieczne – opowiadał o pasjach. „Murziłka” była do czytania, a pióro, no cóż sam wówczas jeszcze nie wiedział, do czego będzie to pióro. Spodobała mu się błyszcząca skuwka. – To taki chiński chyba badziew był, ale ładny – mówił. I właśnie rosyjska gazetka oraz to pióro wyznaczyły jego dwa główne koniki. Literatura i właśnie wieczne pióra były jego pasją do końca życia.

W  liceum czytał namiętnie i już zaczynał pisać, oczywiście piórem. Potem też używał piór, różnej jakości i różnej ceny. Ale się ich nie pozbywał, trzymał je w kolejnych mieszkaniach, nie lubił, jak ktoś brał je do ręki, niechętnie pokazywał, za to z prawdziwie kolekcjonerską pasją oglądał i „pożyczał” sobie pióra znajomych. Pod koniec życia miał ich przedziwną kolekcję, którą zaczynał „chiński badziew” a kończyły markowe Watermany i Pelikany. – Kolekcja to za duże słowo, po prostu je lubię – tłumaczył tym nielicznym, którym udało się zbiór zobaczyć.

 

Różewicz to guru

Furman znany był z tego, że nie miał żadnych autorytetów, nawet lata terminowania u Zdzisława Morawskiego, gorzowskiego poety i modus vivendi ówczesnego życia literackiego Gorzowa, wspominał niechętnie. – Teraz to wszyscy mi tym Morawskim oczy wykuwają, a tak naprawdę to były zupełne początki, Zdzisław słowa rąbał, ja je cyzeluję – mówił, kiedy ktoś namolnie domagał się opowieści z czasów terminu. Jednak prawda jest taka, że rzeczywiste poetyckie początki Furmana to spotkania z Morawskim, słuchanie jego rad, poprawianie wierszy po dyktando już znanego i w miarę cenionego poety. Potem, jak to wszyscy artyści mają, wyzwolił się z patronatu i zaczął już sam tworzyć własny poetycki język, na tyle odmienny, że rzeczywiście nie da się go porównać z wierszami literackiego patrona jego poetyckich początków.

Przyznawał się tylko do jednej literackiej fascynacji. Był to Tadeusz Różewicz. Według Furmana nie było w Polsce większego poety. – To jest kwintesencja poezji, czystość słowa, to jest absolutne mistrzostwo. Nikt tak nie potrafi pisać, nikt – podkreślał zawsze.

I kiedy w latach 90. XX wieku, za sprawą między innymi Janusza Dreczki, wówczas dyrektora wydziału kultury Gorzowskiego Urzędu Wojewódzkiego wielki samotnik z Wrocławia zjechał do Gorzowa, to właśnie Kazimierz Furman miał poprowadzić jego wieczór autorski w Teatrze Osterwy. Gorzowskiego poetę zjadła jednak trema, w co przyjaciele jakoś nie potrafili uwierzyć. To była jedna rola, której Kazimierz Furman poeta nie udźwignął. Po spotkaniu w teatrze poszła fama, że Kazimierz wypił co nieco przed spotkaniem i nie wyszło. Prawda jednak jest taka, że obecność wielbionego mistrza tuż obok kompletnie odebrała Furmanowi rezon, dowcip  i ironię, jaką miał w naturze, chciał być do bólu poprawny i kompetentny oraz mądry mądrością filozofa i nie wyszło. Potem przez kolejne lata nienawidził wracać do tych chwil. Zawsze go to wspomnienie irytowało. Ale do końca życia o poezji Różewicza mówił z uwielbieniem.

 

Gwizdał na Agnieszkę Osiecką

Furman uwielbiał prowokować i nienawidził nadętych i napuszonych spotkań. Burzył takie chwile. I tak się niechcący stało, kiedy do Gorzowa przyjechała Agnieszka Osiecka, wielka dama polskiej literatury. Znakomita poetka, pisarka, tekściarka, autorka wielu sztuk teatralnych, między innymi rewelacyjnej „Białej bluzki”, którą na monodram, zresztą wybitny, przerobiła Krystyna Janda. Pani Osiecka gościła w Lamusie. Do niezbyt wielkiego klubu przyszło tak dużo publiczności, że większość stała ściśnięta jak sardynki w puszce. Spotkanie się toczyło, poetka opowiadała o swoich wierszach, trochę czytała, było nabożnie i lekko napuszenie. Aż przyszedł moment graniczny. Poetka powiedziała, że przeczyta teraz coś zupełnie nowego, a jeśli się komuś nie spodoba, to niech gwizdnie, a ona zakończy spotkanie. Zdążyła przeczytać zaledwie jedną czy dwie linijki, a zagwizdała Furman. No i poetka, zgodnie z obietnicą, wieczór zakończyła. Zgromadzeni tłumnie fani mieli wielką pretensję do Furmana, że się tak zachował. A on z niewzruszoną miną opowiadał, że dość już tych smętów. I tylko nieliczni wiedzą, jak się potoczył ten wieczór dalej. Otóż państwo poeci, po tym, jak klub opustoszał, zgodnie udali się do klubowego baru, i dalej w zgodzie i przyjaźni i przy odrobinie czegoś mocniejszego kontynuowali wieczór, tyle tylko, że już we własnym poetyckim gronie. Furman nigdy potem nie chciał opowiedzieć, o czym dość długo konferowali. Ale pani Osiecka nigdy nie miała żalu za tak obcesowe przerwanie jej wieczoru w Lamusie.

 

Furman i Karin

Kiedy na początku lat 90. XX wieku w Gorzowie po raz pierwszy pojawiła się Karin Wolff, wybitna niemiecka tłumaczka polskiej literatury, na stałe mieszkająca we Frankfurcie nad Odrą, wiadome było, że państwo muszą się poznać. Karin Wolff przyjechała na Międzynarodowe Spotkania Zespołów Cygańskich Romane Dyvesa wymyślone, organizowane i kierowane przez Edwarda i Ewę Dębickich. A ponieważ przy organizacji festiwalu pracowali ludzie z wojewódzkiego wydziału kultury, którzy znali też Furmana i się z nim przyjaźnili oraz po trosze nim opiekowali, kwestią czasu było, kiedy do spotkania dojdzie. Doszło pewnego festiwalowego wieczoru. No i zaiskrzyła twórcza magia. Dwie artystyczne osobowości zapadło sobie do gustu. I to dość bardzo mocno. Bo Karin Wolff przetłumaczyła na niemiecki wiersze Furmana z tomiku „Autoportret z drugiej ręki” (ukazał się zresztą dwujęzyczny tomik). Tłumaczka, która przekładała samych wielkich, jak choćby Andrzeja Szczypiorskiego czy Romana Brandstaettera, Tadeusza Różewicza, Jana Twardowskiego, Czesława Miłosza, Antoniego Liberę, Papuszę, nagrodzona za tę pracę ważnym polskimi odznaczeniami, uznała, że wiersze gorzowskiego poety są na tyle dobre, że godne jej czasu. Organizowała potem spotkania Furmana w Niemczech z czytającymi poezję. Poeta nawet kilka razy do Niemiec się wybrał, ale ponieważ zwyczajnie nienawidził celebracji własnej osoby, nie jest ważne, w Polsce czy gdziekolwiek, więc wieczory często egzotyczne były.

Ale ta znajomość miała jeszcze i jedno oblicze. Otóż mieszkająca we Frankfurcie nad Odrą Karin Wolff od czasu do czasu musiała gdzieś wyjechać. A w jej domu zawsze rezydowały koty. No i tymi Mruczkami podczas jej wyjazdów ktoś się musiał opiekować. Wiele razy kocią opiekunką zostawał… Kazimierz Furman. I jak znikał na jakiś czas z miasta, znaczy nie było go w Lamusie albo w Jazz Clubie, gdzie namiętnie przesiadywał, to znaczyło, że jest we Frankfurcie. A przyjaciele i znajomi tylko się podśmiewali, że Furman znów robi za kociego opiekuna. Ale sam poeta te wyjazdy do Frankfurtu lubił. A Karin Wolff do dziś mówi o nim w ciepłych słowach.

 

Takie różne bziki

O tym, że Furman zna się na literaturze, wiedzieli w mieście wszyscy. Niezbyt wielu natomiast, że ma imponującą bibliotekę z rzadkim wydaniami poezji, prozy czy dramatu i to nie tylko polska literatura była. Podobnie zresztą, jak i z pismami literackimi. I co dziwne, akurat na temat literatury rzadko się wypowiadał. Czasami, jak go ktoś zirytował, to potrafił cierpko i bez pardonu rzucić – A ty tam nic nie wiesz, i co gorsza, nie rozumiesz. Nie było istotne, czy interlokutorem jest nieopierzona licealistka, czy też utytułowany profesor. Nie lubił bylejakości w myśleniu i posługiwania się czyimiś opiniami podawanymi za swoje. Zwyczajnie nie znosił kalek myślowych i bez oglądania się na konsekwencje je obnażał. Niektórzy się obrażali, inni po przemyśleniu, przyznawali mu rację.

Innym bzikiem była lekka atletyka. Potrafił do późna w nocy czekać na ważne zawody, pamiętał nazwiska, rangę zawodów, wyniki, rekordy. I też bez pardonu zwracał uwagę każdemu, kto pomylił szczegóły. Ten wychudzony, kruchy mężczyzna, który kojarzył się przeciętnym ludziom głównie z papierosem w dłoni i pokalem piwa tuż obok na sporcie się znał, lubił oglądać, analizować, zastanawiać się nad fenomenem amerykańskich sprinterek i nie tylko. Lubił o tym rozmawiać, spierać się o rację. A ponieważ pamięć miał prawie fotograficzną, to na jego wychodziło, zawsze. A czy sam kiedyś jakiś sport uprawiał? Tego nie wie na pewno nikt. W każdym razie poeta się na ten temat nie chwalił, a rozmówcy nie dociekali.

Grał w szachy. I jak mówią ci, co się na tym znają, robił to dobrze. Ponoć grał z fantazją, z rozwagą, ale i z pasją. Dlatego też swego czasu w klubie Lamus pojawiła się szachownica. Zawsze znalazł się ktoś, kto poetę chciał ograć. I tylko nielicznym się udało.

 

Romni znaczy …

Furman kochał zwierzaki, najbardziej psy. Kiedyś miał przepięknego czarnego cocker-spaniela, który miał bardzo wdzięcznie na imię, bo Kłopot. Przyjaciele i znajomi pamiętają jedyny w sobie widok, Furman, szczupły, kruchy idzie po ulicy i na smyczy prowadzi przepięknego psa. Cockery mają to do siebie, że ich długą, jedwabistą sierść trzeba ogromie pielęgnować, myć, czesać, no kłopotów jest mnóstwo. Do tego dochodzi jeszcze dbanie o uszy, bardzo wrażliwe, takoż samo i o oczy. A Kłopot był zawsze wzorcem rasy. Dużo opieki wymagał, i kiedy Furman musiał wyjechać na jakieś literackie spotkanie, miało trwać kilka dni, to powierzył Kłopota znajomym. A kiedy wrócił, to uznał, że Kłopota nie odbierze, bo lepiej mu u znajomych, którzy czworonoga pokochali w tym czasie i mieli cichuteńką nadzieję, że poeta psa nie zechce powrotem. No i Kłopot został w tamtym domu.

Długo jednak nie trwało, a w domu poety pojawił się kolejny pies, a dokładnie suka. Jakaś przygarnięta znajda. Nazwał ją Romni, czyli Cyganka. Jednak psina reagowała bardziej na imię… Miągwa. Zapytany, czemu akurat tak ją nazywa, odparł – A bo ona taka miągwa jest. Nic tylko miągoli. Znaczyło to, że sunia domaga się pogłaskania albo wyjścia z domu, wtedy poeta mieszkał już w czteropiętrowcu przy ul. Kosynierów Gdyńskich. I jak w domu Kazimierza Furmana bywali znajomi, to Miągwa, Romni znaczy, była szczęśliwa, bo ktoś ją w kółko głaskał, ktoś się nią interesował. Furman też, ale bez zbytniej przesady.

 

Schyłek i biały fartuch

Tylko nieliczni wiedzieli, że poeta zaczyna chorować i to dość poważnie. I tu zaczął się kłopot, bo Kazimierz Furman, który raczej niczego w życiu się nie bał, to odczuwał irracjonalny strach przed białym lekarskim fartuchem. Wiele zachodu i wysiłku kosztowało ludzi z Jazz Clubu, szczególnie Bogusława Dziekańskiego i Wojciecha Karnata, aby poetę do któregoś lekarza dowieźć. Bo albo nie przychodził w wyznaczonym terminie, albo dowieziony na miejsce, wracał do Gorzowa szybciej, aniżeli odwożący, albo też uciekał lekarzom w tajemne miejsca. W szpitalu w Międzyrzeczu, gdzie też usiłowano mu ratować życie, jest obok lecznicy stary, nieczynny cmentarz i Furman tam właśnie znalazł azyl. Nie raz po którymś pobycie z charakterystycznym uśmieszkiem opowiadał, że tam się przechowywał.

Ta zabawa w kotka i myszkę skończyła się w październiku, dokładnie 14 października 2009 roku. Zaledwie w kilka dni po przyznaniu mu Motyla, nagrody kulturalnej prezydenta Gorzowa, którą odbierał już na wózku przywieziony przez ludzi z Jazz Clubu, kiedy już bardzo słaby, przepraszał, że nie może wstać i zejść na scenę, umarł we własnym domu, w towarzystwie przyjaciół.

Został pochowany w Alei Zasłużonych, obok tych, z którymi całe życie się przyjaźnił albo kłócił. Ceremonię pogrzebową prowadził ksiądz Witold Andrzejewski, niegdyś bardzo obiecujący aktor w teatrze Ireny i Tadeusza Byrskich, ksiądz, który rozumie kolorowych ludzi, jakim są artyści, ksiądz, któremu nie przeszkadza za bardzo to, że żyją tak, a nie inaczej, ksiądz, który ma dla nich współczucie zarówno za życia, jak i po śmierci. Był chłodny dzień.

 

Coda

Kazimierz Furman napisał wiele bardzo dobrych wierszy, takich samych tekstów prozatorskich. Zdobył wszystkie liczące się nagrody w konkursach literackich. Był niepoprawny w zachowaniu i stylu życia, sam sobie dobierał przyjaciół. Palił i pił alkohol, bo to też łączy się z nim, jak i z wielu innymi, którzy są ponadprzeciętnie wrażliwi. Bywał upiorny, bo mówił bez ogródek, co myśli i co czuje. Kochał do szaleństwa Aldę, córkę, która też jest poetką, choć z rzadka coś pisuje. Kochał kilka kobiet w swoim życiu, kilka unieszczęśliwił. Nie bardzo wiadomo, za co żył. Miał wierne grono przyjaciół. Żył na niedobrym styku fajnego czasu dla barwnych ptaków artystycznych wolnych dusz i bezdusznego kapitalizmu. Świat bez niego jest trochę mniej kolorowy.

Renata Ochwat

 

Nie pisałam o poezji, bo akurat twórczość Kazimierza Furmana jest dość dobrze zanalizowana przez krytyków oraz panią Alicję Maszkowską, która o poezji Furmana napisała pracę licencjacką na Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej im. Jakuba z Paradyża w Gorzowie. Opowiedziałam trochę anegdot o moim przyjacielu, który umarł pięć lat temu, a ja do dziś czuję stratę. I kiedy jestem w Jazz Clubie, to za każdym razem mam nadzieję, że on tam jest, albo za chwilę wejdzie. I zawsze siadam tak, aby widzieć jego zdjęcie, bo wiem, choć trudno w to uwierzyć, że już nigdy nie usłyszę  Wiesz, napisałem takie coś, albo – Rencia do domu, ale już…, bo tak się składało, że mieszkaliśmy, ja nadal mieszkam, w jednym fyrtlu (jego określenie) i po drodze nam razem było… Już się nie zdarzy.

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x