Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Prosto z miasta »
Floriana, Michała, Moniki , 4 maja 2024

Młodzi – zbuntowani, aktywni i niezależni

2013-07-15, Prosto z miasta

„Chcieliśmy być sobą” – pod takim tytułem ukazała się książka ze wspomnieniami kilkudziesięciu osób – uczestników Ruchu Młodzieży Niezależnej (RMN),  którzy w latach 80. prowadzili działalność opozycyjną w Gorzowie.

medium_news_header_4317.jpg

RMN był wówczas jedną z najprężniej działających młodzieżowych organizacji opozycyjnych w Polsce.

Młodzi ludzie wyrażali swój sprzeciw wobec komunistycznej rzeczywistości uczestnicząc w różnych formach protestu. Były to manifestacje, napisy na murach, rozrzucane ulotki czy nadawane audycje radiowe. Najważniejszą z form protestu było wydawanie własnych, niezależnych czasopism. Głównym pismem RMN-u był „Szaniec”. W latach 80. wydano 124 numery tego pisma. Fenomenem na skalę kraju było także wydawanie przez działaczy RMN „Sokoła” – pisma szkolnego – uczniów I LO w Gorzowie Wlkp. W działaniach RMN uczestniczyło kilkaset osób. Działacze RMN byli często represjonowani, aresztowani, wyrzucani ze szkół. Poniżej fragmenty ich wspomnień z tamtych czasów:

Piotr Niewiarowski

Tego dnia miałem się wyspać. We wszystkich szkołach w Polsce Ludowej uroczyście obchodzono dzień wybuchu Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej w Rosji. Według kalendarza gregoriańskiego święto wypadało 7 listopada. W 1917 roku w Rosji obowiązywał kalendarz juliański, wg którego był to 24 października. Tę historyczną chwilę i jej „błogosławione” dla sąsiadów Rosji konsekwencje miała nam przypomnieć uroczysta akademia organizowana w I Liceum Ogólnokształcącym im. Tadeusza Kościuszki przy ul. Puszkina w Gorzowie Wlkp. Przy odrobinie szczęścia pierwsze dwie lekcje mogła zająć akademia, a pozostałe mogły upłynąć w radosnej atmosferze „wielkiego święta”. Oczywiście stosunek mój i moich szkolnych kolegów do tych historycznych wydarzeń był zgoła odmienny od intencji organizatorów. Uroczyste obchody znienawidzonego święta, jako synonimu zniewolenia, były świetną okazją do stadnego demonstrowania przez uczniów swoich, ukrywanych indywidualnie, przekonań politycznych. Pompatyczne wiersze kwitowane śmiechem zgromadzonych uczniów, głupawe (ale zabawne) komentarze oraz pozornie groźne reakcje niektórych nauczycieli wprawiały nas w wyśmienity nastrój.

Jednak to nie miał być taki dzień i nie było mi dane dłużej pospać. Trochę po 6. rano obudził mnie Ojciec, poprosił, abym wyszedł na klatkę schodową, gdyż czeka na mnie jakiś kolega. Wszyscy domownicy spali, Ojciec wycofał się do swojego pokoju. Za drzwiami stał Krzysiek Sobolewski. Był ode mnie starszy, z pewnością nie wyglądał na mojego kolegę z liceum, a jego stan emocjonalny wyraźnie odbiegał od podniosłej atmosfery rocznicy rewolucji. To, co usłyszałem, mnie też wytrąciło z porannego błogostanu. Krzysiek był moim aktualnym kontaktem/zwierzchnikiem (wcześniej byli to Marek Rusakiewicz i Stefan Bohusz) w Młodzieżowym Ruchu Oporu – organizacji, która powstała po wprowadzeniu stanu wojennego. Byłem młodszym kolegą pomysłodawców/założycieli MRO i ochoczo do niej wstąpiłem. Malowaliśmy znaki Polski Walczącej na murach miasta, rozrzucaliśmy ulotki i kolportowaliśmy podziemne wydawnictwa. Organizacja wydała też jeden numer gazety „ISKRA”, tak to mniej więcej pamiętam po 30 latach.

Krzysiek powiedział, że uciekł z rewizji we własnym mieszkaniu. W ręce „esbeków” dostały się materiały, wydawnictwa, moje wszystkie raporty z akcji oraz spis pseudonimów, ulic zamieszkania i szkół członków mojej grupy. W rękach „esbeków” pozostał też młodszy brat Krzyśka – Marek. Krzysiek zamknął przeprowadzających rewizję funkcjonariuszy w swoim mieszkaniu. Od zewnątrz! Po drodze, tak sądzę, postanowił się ukrywać. Potrzebował dostać się do Stefana Bohusza, ale miał obawy, że tam też może być rewizja. Poszedłem z nim, Krzysiek pozostał w ukryciu, a ja wywołałem Stefana z domu – u niego nie było SB. Tam ich zostawiłem. Krzysiek kazał mi wracać i zapomnieć o naszym spotkaniu. Obydwaj wiedzieliśmy, że jest kwestią godzin, kiedy SB przyjdzie do mnie i członków mojej grupy. Krzysiek prosił, aby wszyscy obarczali go w zeznaniach odpowiedzialnością za wspólną działalność, gdyż on się złapać nie da. Nam z kolei miało to pomóc wytrzymać presję podczas przesłuchań. Nikt nie wiedział wówczas, jak rozległa jest skala aresztowań.

Grzegorz Baczyński

(…) poznałem Basię Hrybacz. Miałem po Baśce wozić bibułę, ona na trasie Warszawa-Poznań, a ja z Poznania do Gorzowa. Raz wchodzę do Basi – Basia, wiadomo, blondyneczka, niezbyt wysoka. Ja wiedziałem, że idę do niej po bibułę i wyobrażałem sobie, że dostanę taki rulonik. No, taki rulonik, jak dwie-trzy puszki piwa razem, bo takie przecież do tej pory woziłem. A Baśka wyciąga taki zielony, wojskowy plecak cały nabity „bibułą”, bo ona była w Warszawie ze dwa razy, ale do Gorzowa nie dojechała, więc to była bibuła z całego miesiąca. A Gorzów brał wtedy, ja do dziś pamiętam, brał 100 sztuk „Tygodnika Mazowsze”, więc z 4 tygodni było 400, brał „Kosa”, „Kos” był taki grubszy, też co tydzień wychodził, więc też było ok. 400 sztuk, więc to było już 800 gazet. A do tego trochę różnych drobiazgów, jak „Tygodnik Wola”, to już był taki mniejszy objętościowo znacznie, ale jednak to już też były 4 numery, bo raz na dwa tygodnie dostawała 2 numery. Wtedy pomyślałem, że jak mnie z tym plecakiem złapią, to w „nagrodę” dostanę 2 albo 3 lata. To z szacunkiem do mnie podejdą. Jak znaleźliby ten pliczek „Szańca”, który uważałem do tej pory za poważny kolportaż, to „małe piwko”, no ale tutaj to handel hurtowy. Największy transport na terenach zachodnich, bo większego plecaka z bibułą na pewno nie było. Nie było też pewnie w Poznaniu. Cały taki zielony wojskowy nabity plecak, pamiętam jak dziś.

Tomek Bicki

Zawieźli mnie na ul. Kwiatową. I pierwsze przesłuchanie, jakie się wtedy odbywało, było w pokoju, na którego drzwiach, jak pamiętam, wisiała tabliczka: „Zastępca Naczelnika”. Na pierwsze przesłuchanie wszedł funkcjonariusz o śniadej cerze, z wytatuowanym ramieniem. Nazwiska wtedy nie znałem. Nosił srebrny łańcuszek z jakąś podkową. Prawdopodobnie był to porucznik R. Pytał mnie o to, co robię, skąd dostawałem materiały. Oczywiście na żadne z jego pytań nie odpowiadałem. Na „dzień dobry” powiedział mi, że zepsułem mu niedzielę, bo był na wypoczynku nad jeziorem i został przeze mnie ściągnięty specjalnie na to przesłuchanie. Nic mu nie odpowiedziałem. Nagle szarpnął mnie za włosy i jednocześnie bił mnie po brzuchu i po twarzy. Po twarzy tak mnie bił, że spuchły mi wargi. A jak uderzał w brzuch, nie mogłem złapać powietrza. Działo się to tak szybko – równocześnie ciągnął mnie za włosy i bił. A ja nie wiedziałem, co się dzieje. Nie odpowiedziałem mu na żadne pytanie i nie przekazałem żadnych informacji. W końcu dał mi spokój. To przesłuchanie mogło trwać około godziny lub dwóch. Po tym czasie zawieziono mnie na „dołki”.

Na „dołkach” panowały straszne warunki. Trafiłem na celę, w której było sześć osób. Tam była taka duża „prycz” z desek, trzy- czy czteroosobowa. Ja, jako najmłodszy, leżałem oczywiście na podłodze przy samych drzwiach. Pamiętam, że było dosyć zimno i ciasno, i ciemno, i oczywiście mało komfortowo. Następnego dnia wzięto mnie na kolejne przesłuchanie, ale tym razem przesłuchiwano mnie w innym pokoju, na pierwszym piętrze. Tego dnia przesłuchiwał mnie pan porucznik Z., (nazywaliśmy go „Zaporożec”), który był u mnie w domu na rewizji. Oczywiście zadawał dużo pytań, na które nic nie odpowiadałem. Byłem wtedy tak zdeterminowany, że przygotowałem się na miesiące, a może nawet na lata więzienia. Miałem też świadomość, że oni już dużo o mnie wiedzą – może ktoś coś o mnie powiedział, po prostu czułem, że przede mną trudny czas. I oczywiście nic nie mówiłem. „Zaporożec” poprosił wtedy do pokoju jeszcze jednego funkcjonariusza – „Rudiego” (tak go nazywaliśmy) – porucznika Zdzisława J. Obaj zadawali mi pytania. „Rudi” siedział w tym czasie przy oknie, na krześle za biurkiem. „Zaporożec” przyszedł z białą pałą i kazali mi ściągnąć buty, położyć ręce na biurku, nogami oprzeć się na krześle. Byłem skierowany twarzą do „Rudiego”, a „Zaporożec” lał mnie coraz mocniej pałą. Początkowo zacząłem krzyczeć, a później wyć. Było to bardzo bolesne. W pewnym momencie w odruchu samoobrony zerwałem się i naskoczyłem na bijącego mnie „Zaporożca”, z rękoma uniesionymi do góry, ale się powstrzymałem. Zdziwiłem się, bo wyglądało na to, że się nawet przestraszył. I wtedy przestał. A „Rudi”, siedząc naprzeciwko mnie, dawał sygnały, kiedy mnie bić, a kiedy przerywać bicie. I on zadawał mi wtedy kolejne pytania.

Mariusz Bigos

Nadawaliśmy z poligonów, wieżowców. Jedna z takich akcji miała miejsce na dachu wieżowca, przy ulicy Gwiaździstej. To była jedna z bardziej spektakularnych akcji. Weszliśmy na dach, wszystko odbywało się jak zwykle, czyli zabezpieczyliśmy to, co trzeba było zabezpieczyć i rozejrzeliśmy się po okolicy. Ustaliliśmy miejsce nadawania audycji, po czym rozwinęliśmy ten sprzęt i w tym momencie, jeśli dobrze pamiętam, razem z Grzesiem staliśmy jako ochrona przy wejściu i ubezpieczaliśmy resztę. W akcji brali także udział: Grzesiu i Jarek Sychla oraz Krzysiek Sobolewski. Nadawaliśmy we czterech. W pewnym momencie, kiedy nadawaliśmy tę audycję, ktoś wszedł – jak się później okazało, był to funkcjonariusz SB, Jan Z. Ogólnie był bardzo zaskoczony całą tą sytuacją. Wszedł na ten dach, żeby nas wypatrzeć, nie przypuszczał, że jesteśmy akurat na nim. Zaatakowaliśmy go i obezwładniliśmy. Wiadomo, w tej sytuacji trzeba było się bardzo szybko ewakuować, więc zwinęliśmy część sprzętu, czyli najbardziej wartościowe rzeczy – nadajnik z oprzyrządowaniem, natomiast cięższe rzeczy i maszty pozostawiliśmy.

Beata Borcz

Był taki czas, kiedy Marek (Rusakiewicz) dał mi adres do Roberta Kuraszkiewicza, który był ode mnie młodszy o cztery lata i kazał mi coś do niego zanieść. A ja wtedy z lekkim niesmakiem powiedziałam, że przecież Robert Kuraszkiewicz jest za młody, żeby go wciągać w RMN. Tak mi się wówczas wydawało. Nie wiedziałam, że w tym samym czasie, pod łóżkiem mojego brata, także leżały ulotki. Mój brat, który chodził z Robertem do klasy, też działał. Tylko że on działał razem z Kazikiem Sokołowskim. O tym, że mój brat działał w RMN-ie, dowiedziałam się dopiero kilka lat temu, kiedy przygotowywaliśmy zjazd RMN-u i zapraszaliśmy wszystkich. Wysyłałam zaproszenia na ten Zjazd i patrzę, a na tej liście jest mój brat. Początkowo myślałam, że to jakiś błąd. I dopiero wtedy dowiedziałam się, że on był w grupie Kazika Sokołowskiego…

Na czym polegał kolportaż? Jarek Sychla, Krzysiek Sobolewski albo Marek (Rusakiewicz) przynosili mi stertę różnego rodzaju prasy, głównie „Szańca”. Ja dzieliłam ją na mniejsze paczki i roznosiłam je po różnego rodzaju „skrzynkach”. Przy czym były też „skrzynki”, do których dostarczałam „Szańce”, a odbierałam stamtąd „Feniksy” i inne gazetki, np. zakładowe „Stilonu” czy „Ursusa”. Później dokładałam je do „Szańców” i wszystkie te gazety roznosiłam na „skrzynki”. Te „skrzynki” często były zmieniane, więc wkraczałam do nowych mieszkań i poznawałam nowych ludzi. Najczęściej nosiłam prasę na Zawarcie, a mieszkając na Widoku, nie miałam styczności z moimi rówieśnikami lub też z ludźmi dorosłymi. Czasami dochodziło do takich zabawnych historii, z których ja się dzisiaj śmieję, ale wtedy były one dla mnie bardzo stresujące. Bo zdarzało się dość często tak, że jak przyszłam na „skrzynkę” to osoby, do której miałam zanieść „bibułę”, nie było w domu. Mówiono mi, że dobrze się stało, że jej nie ma i zamykano przed nosem drzwi. Gorsze były takie sytuacje, kiedy wpuszczano mnie do domu i zadawano różnego rodzaju pytania. Byłam wtedy wszystkim: sąsiadką, kuzynką, dziewczyną. Pewnego razu poszłam do takiego małżeństwa, które było już pracujące, a ja byłam wówczas w szkole średniej. I naprawdę nie wiedziałam, co mam wymyślić. A tu otworzyła mi drzwi zupełnie inna osoba. Nie wiem czy to była np. siostra tej pani, bo to małżeństwo, jak się później okazało, wyjechało na wakacje. I ja w ostatniej chwili wymyśliłam, że przyszłam pożyczyć szklankę cukru, co było oczywiście totalną głupotą. Bo najpierw ta siostra wypytywała mnie – dlaczego z taką dużą torbą przyszłam, a ja powiedziałam, że po cukier... Zaczęłam zmyślać, że moi rodzice mają którąś tam rocznicę ślubu, a ja im obiecałam, że upiekę placek. Przy czym nie umiałam wówczas piec, więc pojawił się dodatkowy stres, bo pomyślałam, że ta kobieta może mnie zapytać o przepis. Powiedziałam jej, że wracam z jakiejś tam podróży i że nie mogłam dostać w sklepie cukru. A wówczas przecież był problem z kupieniem cukru. A przypomniałam sobie po drodze, że tydzień temu pożyczyłam tej pani szklankę cukru. I wymogłam na tej kobiecie, żeby dała mi szklankę cukru. No, a później nie wiedziałam, co mam z tą szklanką cukru zrobić. Byłam wtedy na Osiedlu Młodych, a stamtąd z kolei miałam pojechać na Zawarcie. I szłam, i patrzyłam tylko, czy nikt się za mną nie ogląda. Bo przecież cukier był na kartki, a szklanka cukru była wręcz skarbem, a ja ją wyrzuciłam do śmieci.

Młodzi niezależni 30 lat później na okolicznościowym  spotkaniu w ośrodku  nad jeziorem Długie.

Od redakcji: Są to wybrane fragmenty z książki: Chcieliśmy być sobą. Ruch Młodzieży Niezależnej we wspomnieniach uczestników (1983-1989), pod red. Marka Rusakiewicza i Dariusza A. Rymara, Gorzów Wlkp. 2013.). Wyboru dokonał Marek Rusakiewicz.

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x