2015-11-11, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
Dwie siódemki w kolejności w dacie według wierzeń ludowych – zły znak. Tyle lat minęło od Nocy Kryształowej i spalenia synagogi. Miasto złożyło kwiaty w miejscu, gdzie dziś obelisk stoi. Ja sobie tam poszłam sama i skromniutki kamyczek z brzegu Warty położyłam…
Nie był to dobry dzień. Na początek ta straszna informacja o śmierci Izy Słupeckiej-Szafrańskiej, znakomitej znajomej, krajanki, bo w jednym miasteczku mieszkałyśmy, do jednych szkół chodziłyśmy, w jednym środowisku w mieście nad trzema rzekami się obracałyśmy. Już nigdy nie zadzwoni telefon o egzotycznej porze, żeby mnie pochwalić - nader rzadko, albo do pionu ustawić - bardzo rzadko, albo zwyczajnie opiórkać – to często. Albo połączyć to ostatnie z dyskusją, to równie często. Nie będzie. Ostatnia droga Izy w piątek o 14.00 na Żwirowej. No cóż.
Potem zadziały mnie się gdzieś okulary. Te do patrzenia na świat. Ja bez nich to jak kret na słońcu. Znalazły się na drugim końcu miasta. Dałam radę, dotarłam, pod nic nie wpadłam, tramwajów nie pomyliłam. A kiedy w zaprzyjaźnionej firmie moje zaginione bryle odebrałam, założyłam na oczka i świat stał się znów przejrzysty i oczywisty, to w cichości ducha podziękowałam Bogom różnym, że się nie urodziłam w średniowieczu, bo to byłaby wówczas bieda okropna. Dla mnie, ślepej od zawsze, bieda. Byłby stos.
No i na prawie koniec dnia została mi jeszcze jedna konieczność. Wszak to rocznica Nocy Kryształowej, 77 rocznica. Wcześniej jeździłam na kirkut. Nie, nie wchodziłam, stałam koło bramy. I czasami widziałam, jak dziwnie na mnie patrzą inni. Teraz poszłam do obelisku. I tu miłe zaskoczenie. Władza miejska położyła kwiaty. Postałam chwilkę, pokiwałam się w myśl kadiszu, położyłam kamyk przyniesiony z brzegu Warty.
Nie wiem, komu mam dziękować w mieście, że pamiętali o tej rocznicy. Bo tak naprawdę ta data, ten straszny wieczór i noc oraz dzień później był zapowiedzią tego, co się potem wydarzyło. Świata pieców, świata olbrzymiej pogardy i nienawiści człowieka wobec drugiego człowieka, który zawinił tylko religią – inną, to Żydzi, wyglądem i obyczajem – to Cyganie, dziś Romami zwanymi, pochodzeniem – to Słowianie, w tym Polacy, Rosjanie, Ukraińcy, Białorusini i inne słowiańskie nacje. To w końcu seksualność, to też poglądy polityczne – nietolerowane w tamtym czasie myślenie socjalistyczne czy socjaldemokratyczne. To każda inność, która do brunatnego munduru nie pasowała. Każda inność.
I jak tam sobie stałam przy kamieniu upamiętniającym synagogę landsberską, to myślałam sobie o dwóch rzeczach. O tym, że jak dobrze, iż komuś się chciało uczynić wysiłek i kamień postawić, a potem kwiaty tam zanieść.
Ale też i o tej starej tradycji, która mówi, że jak dwie siódemki w rzędzie staną, znaczy po ludowemu dwie kosy, to nieszczęście się szykuje. Duże nieszczęście. Bliżej mi do pierwszej konotacji. Pożyjemy, zobaczymy, co z tymi siódemkami w rzędzie wyjdzie. Oj, dajcie Bogi wszelakie, oraz ty mój dżinie z lampy Alladyna, na czas nieokreślony zamieszkały w czarnym herbacianym imbryku, aby nic. Zobaczymy….
A teraz z innego kątka. Jak to nam się pięknie historia plecie. Tu żal za utraconym narodem, za tym, czego zwyczajnie odtworzyć się nie da, a o czym napisała Christa Wolf we „Wzorcach dzieciństwa”. Bo żal.
Ale z drugiej strony szczęsny dzień nam nastaje. Bo 11 Listopada to dzień, kiedy Polska odzyskała niepodległość, znów po 123 latach zaborów, oczywiście wymyślonych i z pierwszym przeprowadzonym przez ukochanego mego władcę Fryderyka II Wielkiego, (Fryderyka II Wielkiego i tak kocham…).
Ta kolorowa, wielonarodowa, wielowyznaniowa, wielokulturowa Rzeczypospolita znów zyskała swoją barwę narodową, znów miała swego orła, znów miała narzędzia do budowania na nowo państwowości. I się udało. Kraj przeżył traumę II wojny, przeżył traumę komunizmu, przeżył traumę transformacji ustrojowej. Mam nadzieję, że przeżyje to, co teraz nam się szykuje. Przeżyje, jestem tego pewna, ale rachunek ogromny za bajania różne przyjdzie nam chyba długo płacić. Ok. inna to rzecz.
Szczęsny nam dzień nastał. Szczęsny. Bo jednak żyjemy w wolnym kraju, bo jednak możemy pójść dziś do katedry, bo możemy sami pod pomnik Marszałka się wyprawić, albo na Łęgi Warciańskie, co bardziej polecam.
I chciałabym jednak w dalszym czasie żyć i mieszkać w tym wolnym, wywalczonym po 123 latach niewoli kraju, który jest barwną paletą wolności dla różnych wyznań, dla różnych poglądów, dla różnych nacji, dla różnych stylów życia. Bo zwyczajnie nie wyobrażam sobie życia w kraju, gdzie tylko jedna nacja i jedno wyznanie ma rację.
Nigdy bowiem w Polszcze, tej sarmackiej, tej XVII-wiecznej, tej późniejszej jedna nacja i jedna religia nie miały monopolu na wszystko. Polska to zawsze wielobarwny i wielokulturowy kraj był. I byli królowie, którzy tę wielokulturowość cenili najbardziej na świecie.
I dobrze by było, gdyby tak zostało. Oj, dobrze…
Bo wielość i kolor to tylko otwarcie, to chęć poznania nowego, to szerokie horyzonty. I tego sobie oraz wszystkim, którzy horyzont cenią i lubią, zwyczajnie życzę…
P.S. Jak zwykle miało być o czym innym, a wyszło o ważnych sprawach. I nawet trochę dużo dużych słów padło… No cóż, czasem trzeba, choć dużych słów używać trzeba oszczędnie i raczej rzadko. Ale skoro dwie rocznice, różne, ale jednak się zbiegły, to co robić…
No i nadeszły wybory prezydenckie. Zanim jednak do urn, to nastanie tak zwana cisza wyborcza, co we współczesnym świecie nie ma zupełnie sensu.