2012-07-26, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
O tym, że kolejne reggae już tuż tuż, dosłownie za godziny, przekonać się można, patrząc między innymi na gorzowskie pomniki. Tak, tak, właśnie Jan Korcz, Ernst Henseler czy Eddy Jancarz mają od wczoraj na szyjach szaliki w charakterystycznych kolorach. Takie zawsze noszą rastamani czy po prostu fani kołyszących jamajskich rytmów. Można się tylko domyślać, co to za tajemnicza niewidzialne ręka ustroiła rzeźby w barwy rasta.
Pamiętam pierwsze festiwale, na które zjeżdżało się pół Polski. Były tłumy, ludki nagrywały koncerty na kaseciaki, gorzowianie dokarmiali zgłodniałych fanów, była fiesta, święto i radosna zabawa w czasach mało do tego sprzyjających. Do końca też nie zapomnę fantastycznego koncertu Dżemu w ramach festiwalu. Rychu Riedel tradycyjnie zaczął od „Sie macie ludzie!”, potem dał czadu i to ostrego, łącznie z tym, że się położył na scenie. Oj działo się, działo.
Potem był regres, festiwal umarł śmiercią naturalną. A potem były próby aktywacji, ale z dość miernym skutkiem, bo jak komentowała wysoka miejska urzędniczka: „Kto dziś słucha reggae? Moja córka nie wie, co to za muzyka”.
Ale jednak czas pokazał, że kocia muzyka, bo tak o reggae mówią fani, żyje, ma się dobrze, słuchają jej tacy starzy jak ja, i całkiem młodzi, których uwodzi rytm, brzmienie, niezwykły puls, jaki akurat reggae ma. Fenomenem tej muzyki jest też i to, że akurat reggae jest muzyką zaangażowaną. Zdarza się, że na scenie jeden zespół śpiewa, że „Bóg was kocha, a Matka Boża się wami opiekuje”, a następny wykrzykuje, że Haile Selasie Bogiem jest. I co dziwne, nikomu to nie przeszkadza, nie ma wojenek o wartości, fani nie rzucają się do bitki. Jest za to dobra zabawa, bo kocia muzyka taka właśnie jest.
I tylko tym rozmaitym Bogom, o który muzycy śpiewają, należy dziękować, że festiwal znów jest w grodzie nad Wartą.
Przechodzę od jakiegoś czasu obok tego coraz bardziej walącego się murku. Przechodzę i tak mnie nachodzą różne myśli.