Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje »
Marii, Marzeny, Ryszarda , 26 kwietnia 2025

Trochę o literaturze

2012-10-23, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje

 

Przypomnę na początku tylko, że dziś w bibliotece wojewódzkiej wykład o wolnomularzach landsberskich. Rarytas prawdziwy, bo temat atrakcyjny i rzadko się o tym mówi. Opowie o nich Wolfgang J. Brylla z Zielonej Góry. Dla regionalistów - obecność obowiązkowa. Początek o 17.00.

Natomiast jutro w tej samej bibliotece wieczór wspomnień Zdzisława Morawskiego. W tym roku za kilka dni przypada jego 20. rocznica śmierci. Zdzisław Morawski był poetą, napisał kilka przejmujących wierszy, trochę ładnych wierszy, ta poezja do dziś może poruszyć i zachwycić.

Problem zaczyna się w tym punkcie, kiedy człowiek zaczyna się przyglądać jego prozie. Miałam do czynienia z dwoma powieściami Morawskiego. Przeczytałam „Nie słuchajcie Alojzego Kotwy” i „Klątwę na stacji Krzyż”. I uczciwie muszę przyznać, że w obu przypadkach mocno się zmęczyłam. Toporny język, klimaty z minionej epoki oddane bez polotu i właściwie talentu, brak temperatury literackiej, tak zwanego pazura. Nie wystarczyło mi siły na "Kwartał bohaterów", czyli  powieść społeczno-polityczną. Myślę, że niewiele straciłam. Wiem, że w tym miejscu narażam się na nienawiść żony pisarza, ale cóż trudno, jeszcze bardziej mnie nielubić już pani Maria nie może, bo od dawna nie darzy mnie przyjaznymi uczuciami.

Sprawiedliwie trzeba zauważyć, że w Kotwie jest przynajmniej bonus, ale też tyko czytelny dla gorzowian i to w dodatku mocno zorientowanych w tamtejszych realiach. Otóż pod koniec książki pojawia się Stolik nr 1, czyli krąg działaczy i twórców kultury, którzy regularnie w latach 70. spotykali się na herbatce czy kawce w Empiku i dyskutowali. Kryją się za czytelnymi do dziś, w każdym razie dla mnie, nazwiskami. Natomiast „Klątwa” nie kończy się niczym. Redakcja „Nadodrza”, pisma, w którym była drukowana, z dnia na dzień zawiesiła publikację, a wersja książkowa się nie ukazała. Symptomatyczne.

Poza tym Zdzisław Morawski był autorem dramatów. Musiały być zgoła „dramatyczne”, skoro słuch po nich zaginął już dość dawno temu.

No i na koniec zostają felietony, też bez większego zachwytu, bez chęci do nich powrotu.

Dlaczego o tym piszę? Bo kilka miesięcy temu rozmawiałam z jedną z gorzowskich literaturoznawczyń i obie doszłyśmy do wniosku, że Morawskiemu należy się porządna sesja naukowa, z krytycznym odczytaniem jego spuścizny literackiej, osądem fachowców, próbą ustalenia, co on rzeczywiście w mieście nad Wartą zrobił, co znaczył, jak dziś funkcjonuje jego postać zarówno w sensie literackim, jaki i historycznym.

Bo choć, moim zdaniem, literatem był takim sobie, to jednak był swoistymi drożdżami kultury. Inspirował różne wydarzenia, skupiał wokół siebie ówczesnych artystów i decydentów. Był postacią ważną, a nawet bardzo. No i została po nim legenda.

Tymczasem biblioteka wojewódzka, moja najbardziej ulubiona instytucja kultury w mieście, (zaraz po Jazz Clubie) urządza wieczór wspomnień. Na pewno pojawi się pani Maria Morawska, która nie toleruje najmniejszego słowa krytyki, a tam zaraz krytyki, najmniejszego słówka na nie w stronę tego, co jej mąż zostawił. Być może przyjdzie jeszcze kilka osób, które poetę znały, ale czy jego twórczość?

Szkoda, że zamiast sesji naukowej będzie kolejny wieczorek poetycki, szkoda, bo znów się będzie utrwalać pewną legendę, pewien mit. Ciekawe, czy na tym wieczorze padną krytyczne słowa pod adresem spuścizny poety, czy ktoś wspomni, że Morawski był wysoko umocowanym działaczem partyjnym, który sobie to cenił, i co miało także wpływ na jego twórczość?

Zastanawiam się nad tym, czy tam się wybrać. Ale zdecydowanie więcej jest za nie. Bo wszak autora nie znałam osobiście, jego dorobek literacki aż tak mnie nie zachwyca, aby o nim słuchać. Na złośliwe uwagi pani Morawskiej na pewno nie raz i nie drugi jeszcze się nadzieję przy innych okazjach.

Tak się składa, że do dziś czyta się „Rubież” Natalii Bukowieckiej-Kruszony, opowiadania i powieści Ireny Dowgielewicz, nawet „Nylon” Jerzego Janickiego, ale akurat prozy Zdzisława Morawskiego czytać się nie da. A skąd o tym wiem? A stąd, że całą minioną zimę spędziłam w czytelni regionalnej biblioteki wojewódzkiej i pracowicie czytałam wszystko, co się gorzovianami zwie.

 

Przypomnę na początku tylko, że dziś w bibliotece wojewódzkiej wykład o wolnomularzach landsberskich. Rarytas prawdziwy, bo temat atrakcyjny i rzadko się o tym mówi. Opowie o nich Wolfgang J. Brylla z Zielonej Góry. Dla regionalistów - obecność obowiązkowa. Początek o 17.00.
Natomiast jutro w tej samej bibliotece wieczór wspomnień Zdzisława Morawskiego. W tym roku za kilka dni przypada jego 20. rocznica śmierci. Zdzisław Morawski był poetą, napisał kilka przejmujących wierszy, trochę ładnych wierszy, ta poezja do dziś może poruszyć i zachwycić.
Problem zaczyna się w tym punkcie, kiedy człowiek zaczyna się przyglądać jego prozie. Miałam do czynienia z dwoma powieściami Morawskiego. Przeczytałam „Nie słuchajcie Alojzego Kotwy” i „Klątwę na stacji Krzyż”. I uczciwie muszę przyznać, że w obu przypadkach mocno się zmęczyłam. Toporny język, klimaty z minionej epoki oddane bez polotu i właściwie talentu, brak temperatury literackiej, tak zwanego pazura. Nie wystarczyło mi siły na "Kwartał bohaterów", czyli  powieść społeczno-polityczną. Myślę, że niewiele straciłam. Wiem, że w tym miejscu narażam się na nienawiść żony pisarza, ale cóż trudno, jeszcze bardziej mnie nielubić już pani Maria nie może, bo od dawna nie darzy mnie przyjaznymi uczuciami.
Sprawiedliwie trzeba zauważyć, że w Kotwie jest przynajmniej bonus, ale też tyko czytelny dla gorzowian i to w dodatku mocno zorientowanych w tamtejszych realiach. Otóż pod koniec książki pojawia się Stolik nr 1, czyli krąg działaczy i twórców kultury, którzy regularnie w latach 70. spotykali się na herbatce czy kawce w Empiku i dyskutowali. Kryją się za czytelnymi do dziś, w każdym razie dla mnie, nazwiskami. Natomiast „Klątwa” nie kończy się niczym. Redakcja „Nadodrza”, pisma, w którym była drukowana, z dnia na dzień zawiesiła publikację, a wersja książkowa się nie ukazała. Symptomatyczne.
Poza tym Zdzisław Morawski był autorem dramatów. Musiały być zgoła „dramatyczne”, skoro słuch po nich zaginął już dość dawno temu.
No i na koniec zostają felietony, też bez większego zachwytu, bez chęci do nich powrotu.
Dlaczego o tym piszę? Bo kilka miesięcy temu rozmawiałam z jedną z gorzowskich literaturoznawczyń i obie doszłyśmy do wniosku, że Morawskiemu należy się porządna sesja naukowa, z krytycznym odczytaniem jego spuścizny literackiej, osądem fachowców, próbą ustalenia, co on rzeczywiście w mieście nad Wartą zrobił, co znaczył, jak dziś funkcjonuje jego postać zarówno w sensie literackim, jaki i historycznym.
Bo choć, moim zdaniem, literatem był takim sobie, to jednak był swoistymi drożdżami kultury. Inspirował różne wydarzenia, skupiał wokół siebie ówczesnych artystów i decydentów. Był postacią ważną, a nawet bardzo. No i została po nim legenda.
Tymczasem biblioteka wojewódzka, moja najbardziej ulubiona instytucja kultury w mieście, (zaraz po Jazz Clubie) urządza wieczór wspomnień. Na pewno pojawi się pani Maria Morawska, która nie toleruje najmniejszego słowa krytyki, a tam zaraz krytyki, najmniejszego słówka na nie w stronę tego, co jej mąż zostawił. Być może przyjdzie jeszcze kilka osób, które poetę znały, ale czy jego twórczość?
Szkoda, że zamiast sesji naukowej będzie kolejny wieczorek poetycki, szkoda, bo znów się będzie utrwalać pewną legendę, pewien mit. Ciekawe, czy na tym wieczorze padną krytyczne słowa pod adresem spuścizny poety, czy ktoś wspomni, że Morawski był wysoko umocowanym działaczem partyjnym, który sobie to cenił, i co miało także wpływ na jego twórczość?
Zastanawiam się nad tym, czy tam się wybrać. Ale zdecydowanie więcej jest za nie. Bo wszak autora nie znałam osobiście, jego dorobek literacki aż tak mnie nie zachwyca, aby o nim słuchać. Na złośliwe uwagi pani Morawskiej na pewno nie raz i nie drugi jeszcze się nadzieję przy innych okazjach.
Tak się składa, że do dziś czyta się „Rubież” Natalii Bukowieckiej-Kruszony, opowiadania i powieści Ireny Dowgielewicz, nawet „Nylon” Jerzego Janickiego, ale akurat prozy Zdzisława Morawskiego czytać się nie da. A skąd o tym wiem? A stąd, że całą minioną zimę spędziłam w czytelni regionalnej biblioteki wojewódzkiej i pracowicie czytałam wszystko, co się gorzovianami zwie.

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x