2012-10-29, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
Jeden z moich ulubionych autorów, Piotr Sarzyński zapytał kiedyś sam siebie, czym najlepiej przemieścić się od granicy naszego państwa do stolicy. I sam sobie odpowiedział, że samolotem, bo przynajmniej nie widać tego kolejowego czy też drogowego badziewia, które nas otacza. Otóż ja w niedzielę musiałam się przemieścić do sąsiedniego miasteczka. O Central Station Gorzów Wielkopolski napisałam już wielokrotnie, więc się nie będę powtarzać. Nic się nie zmieniło, raczej moim zdaniem idzie ku gorszemu. Ale to nic, wystarczy przejechać się na Station Zamoście. Jakiś czas temu kolej w miejsce zburzonego dworca, który jako nowoczesna ruina straszył przez lata, postawiła całkiem zgrabną, schludną wiatkę. No ci, no i odbyło się zgodnie z moim myśleniem. Jakimś wandalom oczywiście to się nie spodobało. Wiatkę zdemolowali, łącznie z tym, że jakiś debil odgiął płaty dachu. No cóż, kretynów nie brakuje, a akurat tam ludzi nie ma, w sensie sąsiedztwa, więc lokalni hooligans mogą robić, co chcą.
Ale im dalej, tym gorzej. Na każdej stacyjce stosy śmieci, popaćkane budynki, poniszczone wiaty. Tragedia. Bangladesz do kwadratu. Wiem, że pisanie o tym, to głos wołającego na puszczy. Ale mnie szlag trafia i diabli jednocześnie biorą, że się to dzieje. A żeby było jasne i do końca, to oczywiście, nie ma kto tego pilnować ani tym bardziej naprawiać. Bo kolej w Polsce to milion spółek i spółeczek zarządzających wąskimi spłachetkami ziemi. Lada moment będzie tak, że szynami będzie zarządzać jedna spółka, podkładami druga, nasypem trzecia, a nad tym będzie jeszcze ciało kontrolne. Ot, polskie myślenie o rzeczywistości.
Widać, tak musi być, taka nasza polska specjalność, że zgadzamy się na bylejakość, bicie piany przez kolejnych rzeczników prasowych, kosmiczne wynagrodzenia dla ich szefów i kompletne nicnierobienie. Przynajmniej tak jest, jeśli chodzi o okoliczne dworce i stacyjki. Smutne to po prostu.
A teraz o rzeczach przyjemnych. Jak już napisałam, koncert Torun Ericksen nie doszedł do skutku, bo artystka nie doleciała. Za to Jazz Club uszykował niemal festiwal muzyczny. Jakoś się ta porobiło, że to akurat w mieście na siedmiu wzgórzach z różnych przyczyn bardzo trendy jest. Zaczyna się on w środę. Na początek klasyka w wykonaniu gorzowskich filharmoników, tyle tylko, że w kameralnym składzie. Następnego dnia, tak tak, we Wszystkich Świętych nowojorski pianista ze spółką, czyli Florian Hoefner Group. To bardzo nowa odmiana jazzu, który miesza ze sobą różne gatunki. Efekt jest zaskakujący, taki trochę ambientowy. No i mini festiwal zakończy także nowojorczyk, saksofonista Jeff Lorber. To gratka dla miłośników fusion. Wystąpi w piątek, czyli w Zaduszki. Ja akurat lubię taką muzę, więc się cieszę.
A tak swoją drogą, to zdumiewające. Kiedy rodził się jazz, przypuszczano, że tak naprawdę instrumentem wiodącym wśród dęciaków, nie jest ważne, drewnianych czy metalowych, będzie trąbka. Ale lata potem okazało się, że jednak saksofony. Lubię bardzo i dlatego już nie mogę się doczekać 19 listopada, przyjeżdża sam wielki Josh Redman!!!!!!!!!!!!! Jeden z moich najbardziej ulubionych muzyków. Znów sobie poszukam jakiegoś ciemnego kątka, tym razem w Teatrze Osterwy – a tam trudno nie jest – i oddam się przyjemności słuchania. A że uczta będzie, to wiem.
W tak zwanym międzyczasie w Lamusie Darek Frank posnuje muzyczne wspominki – będzie to w piątek, więc siłą rzeczy mnie tam nie będzie.
Natomiast zrobię wszystko, żeby przyjść na koncert VOOVOO z Wojcieche4m Waglewskim. To już 4 listopada w częściowo czynnej sali widowiskowej Miejskiego Centrum Kultury. Uwielbiam charakterystyczny głos Waglewskiego, od lat podoba mnie się jego odrębny styl. I tak jak już napisałam wcześniej, nie ma znaczenia, czy przyjdzie stu czy dwustu słuchaczy. Przyjdą ci, którzy lubią dobrą muzykę.
A oko wraca do zdrowia i jeśli telewizja się nie wycofa z zaproszenia, to nie będę wyglądać jak żul.
Przechodzę od jakiegoś czasu obok tego coraz bardziej walącego się murku. Przechodzę i tak mnie nachodzą różne myśli.