2012-10-30, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
Zadumałam się wczoraj nad informacją, że Filharmonia Gorzowska organizuje spektakl teatralny z warszawskimi gwiazdami, akurat wtedy kiedy otwierają się Spotkania Teatralne u Osterwy, też zresztą spektaklem z warszawskimi gwiazdami. Poprzednim razem Filharmonia w tym samym czasie zaprosiła Maksima Wengerowa, wspanialego zresztą skrzypka. To dla mnie było bardziej zrozumiałe, niż wchodzenie w paradę teatrowi spektaklem i to akurat w takim dniu. Ale jednak się dzieje. Najnowsze dziecko gorzowskiej kultury, czyli filharmonia zaczyna walczyć rozpaczliwie o życie i to widać w tym zadziałaniu. Sam to przyznał dyrektor tej placówki w wywiadzie dla lokalnego radia. A tak się składa, że ta sala nie jest przyjazna innym działaniom, niż klasyka. Odwracając sytuację, Filharmonia zaprasza jakąś lokalną gwiazdę i w tym samym czasie Osterwa też organizuje fantastyczny koncert klasyczny – wszak ma bardzo dobry koncertowy fortepian. Jak się będzie czuł dyrektor Filharmonii? Podejrzewam, że kiepsko. Nie tak to miało być. Nie w taki sposób należy układać kalendarze. Jeśli klasyka w wymiarze pełnofilharmonicznym, to przede wszystkim w Filharmonii, jeśli teatr to u Osterwy, jeśli rock i inne odmiany muzyki rozrywkowej to Amfiteatr i MCK (choć nota bene dziwne rzeczy się tam dzieją, pani dyrektor urządza wielkie kosztowne imprezy, po czym znika, ale urzędnicy mają się dobrze). Jeśli jazz i małe formy kameralne to Jazz Club, jeśli jazzowe gwiazdy to Osterwa. I dalej w ten deseń można układać kulturalne klocki.
Szkoda, że tak nie jest.
A będzie jeszcze dziwniej. Przeczytałam bowiem strategię rozwoju gorzowskiej kultury. Urzędnicze bla, bla, bla, wskazujące, że do tej pory mieszkaliśmy w mieście, w którym nie było żadnej kultury, ani ludzi, którzy ją tworzyli. A jeśli byli, to należy ich zaliczyć do słabych stron lokalnej kultury – tak!!!. Do słabych stron należy zaliczyć kojarzenie pewnych osób z pewnymi działaniami kulturalnymi. Czyli straszne, że ten jazz wykreował Dziekański, okropne, że muzykę dawną do miasta nad Wartą wprowadziła Marcjanna Wiśniewska, jakie to paskudne i niewygodne, że Jan Tomaszewicz reaktywował Scenę Letnią i od lat na nią zaprasza, jakie to tragiczne, że przez lata Marek Piechocki zapraszał na kameralne koncerty klasyczne – zresztą za to między innymi został nagrodzony Motylem. Jakie to smutne, że pan Edward Dębicki ćwierć wieku temu wymyślił i prowadzi do dziś Romane Dywesa. Jak to możliwe, że ci ludzie akurat z tymi wydarzeniami się kojarzą, wszak nie powinni. Nie rozumiem tego zarzutu, ale cóż, ja już stara jestem i mam prawo czegoś nie rozumieć. Co prawda w innym, normalnym mieście tylko by się z tego cieszyli, u nas to są tylko słabe strony. Myślę, że w takim Krakowie mocno by się zdziwili, gdyby usłyszeli, że Piotr Skrzynecki, legenda po nim i wykreowana przez niego Piwnica Pod Baranami to słaba strona ichniej kultury. Podobnie jak pani Elżbieta Penderecka i jej Festiwal Beethovenowski czy w Legnicy teatr Jacka Głomba. No cóż, jak mawiają mądrzejsi ode mnie, są sprawy, o których się filozofom nie śniło.
Słabością jest także brak menedżerów. A co z wymienionymi przeze mnie wyżej? Oni nie są menedżerami? Jeśli nie, to kim? Bo na pewno osobowościami, co coś tu wykreowali, choć specjaliści, którzy ten papier przygotowali, tego nie widzą, dlatego też wątpię w ich wyspecjalizowanie.
Szansami rozwoju są bulwar, prywatne pomniki stawiane zresztą z olbrzymim trudem, bo ostatnio urzędnicy ich kreatorom rzucili pod nogi wszelkie kłody jakie mieli, ale wydział kultury tego nie wie, bo skąd ma wiedzieć. Szansą jest zlot barek, który obył się po raz pierwszy, i no cóż, przynajmniej w moim odczuciu, wydarzeniem nie był.
Nie chce mnie się dalej analizować, bo i po co. Przeczytałam w niej dziesiątki haseł, między innymi o wielokulturowości, polsko-niemieckiej historii, wspieraniu Muzeum Dekerta, wzmocnieniu sztuk wizualnych, konieczności organizacji festiwali. Wzmacniać trzeba Filharmonię, a przecież tam już bardzo źle się dzieje, bo to jest smok do pożerania pieniędzy, z którego pozbyto się Piotra Borkowskiego - swoją drogą bardzo dobrego dyrygenta z wizją, jak ta placówka ma wyglądać (a że był arogancki, to inna spraw). Nie ma słowa o jazzie, a przecież to faktycznie jedna z wizytówek Gorzowa. Szkoda. Dziwię się, że niektórzy się pod tym kwitem podpisali. Tylko tyle.
A ten kapelusz w tytule to miasto na siedmiu wzgórzach nad Wartą. Taka pańcia, co sobie kupiła właśnie kapelusz, ozdobiła go piórkiem, kokardką i tasiemką i myśli jest oryginalna i elegancka. Zapomniała tylko o butach, sukience i torebce. Czyli mamy instytucje, ale nie mamy prawdziwego, mocnego środowiska kulturalnego, takiego, które teraz by się starło z urzędniczą wizją, obroniło to, co dobre. Rozlazło się wszystko, starzy odeszli, na ich miejsce nie przyszli następcy. Fakt, inne czasy, ale w takiej Zielonej Górze jakoś środowisko funkcjonuje i nie słychać tam o strategiach kultury z których, przynajmniej moim zdaniem nic nie wyniknie, a jeśli już, to nic dobrego, przynajmniej dla mnie, fanki dobrej muzyki i ciekawej dyskusji.
Szkoda tego wszystkiego.
Mam tylko nadzieję, że jeszcze jakiś czas pochodzę sobie do Teatru Osterwy i Jazz Clubu, zanim jakieś urzędnicze decyzje sprawią, że te instytucje zginą z pejzażu miasta. Bo przecież silne osobowości artystyczne to słabe strony gorzowskiej kultury. I trzeba z nimi walczyć.
Ps. Pomyliłam instrumenty, amerykański muzyk zagra na fortepianie, na saksofonie zagra inny i później. Ale ja miłośniczka tego ostatniego, przypisuję go wszystkim. Prezes, przepraszam.
Przechodzę od jakiegoś czasu obok tego coraz bardziej walącego się murku. Przechodzę i tak mnie nachodzą różne myśli.