2013-03-04, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
Sobotni wieczór w piwnicy przy Jagiełły był magiczny – za sprawą muzyki i za sprawą nagłego gościa. Który zresztą robił wszystko, aby być niewidocznym.
A było to tak – stałam sobie przed klubem ze znajomymi i gadaliśmy o piątkowym koncercie w Filharmonii. Nagle na schodach pojawiło się trzech mężczyzn. Pierwszego poznałam bez trudu, był to Maciej Marcinkiewicz. Za nim okutany w czapkę i szal szedł... ni mniej, ni więcej tylko jego osobisty ojciec - były premier Kazimierz Marcinkiewicz, postać wybitnie medialna za ostatni czas.
Wywołał mocne poruszenie zebranych, ale robił wszystko, aby go nie było widać. Siedział wraz z synem i jeszcze jednym mężczyzną przy stoliku na uboczu. Podczas antraktu nie ruszył się z miejsca i wychodził z klubu, kiedy jeszcze wybrzmiewały oklaski. Na pytanie, jak mu się koncert podobał, stwierdził krótko – był sympatycznie.
Mnie jego obecność w Filarach o tyle zdziwiła, że nawet w zamierzchłych czasach, kiedy Kazimierz Marcinkiewicz był kuratorem lub też sprawował inne funkcje, do Filarów nie zachodził. A jaskółki złośliwie też komentowały jego obecność, ale pisać o tym nie będę.
Jak widać, coś w klubie jest, że przyciąga, nawet takie postaci.
A jeśli chodzi o muzykę – no prawie free było, czyli bezlik dźwięków pozornie ze sobą niezwiązanych, co to ja lubię takie granie. Aha, no i jeszcze jedno – dawno nie widziałam na scenie tak bardzo wyluzowanych muzyków.
A teraz z rzeczy pięknych. Otóż w tym mieście bez wyrazu i mocno zakurzonym są jednak fragmenty, którymi człowiek się zachwyca. Tak jest na Zawarciu, kiedy zapadnie zmrok, proboszcz kościoła Chrystusa Króla zapala błękitne światło rozświetlające wieżę i robi się wprost magicznie, zachwycająco właśnie. No i postanowiłam sobie, że jak mnie kolejny raz poznańscy znajomi nawiedzą, to im to miejsce pokażę. Bo naprawdę warto.
A teraz z rzeczy dziwnych. Otóż szczebiotnęły jaskółki, że w niepotrzebnie plączę się po lesie, bo jak chcę pochodzić z kijami, to równie dobrze mogę w centrum. Jakaś troskliwa ręka oznaczyła bowiem szlaki trekkingowe. Poszukałam, znalazłam i się zaskoczyłam mocno. Bo jeden z szlaków wiedzie ul. Łokietka, obok tej badziewnej budy z rzekomo amerykańskimi przysmakami (piszę rzekomo, bo buda od dwóch lat stoi zamknięta na głucho i tylko kumuluje brud i paciagi). Nie lubię chodzić z kijami po ulicach miast i miasteczek, nie lubię, bo kije na chodniku odbijają twardo, poza tym jeżdżą samochody i śmierdzą spaliny. A w lesie można zobaczyć jelenie – jak ja w niedzielę, można się pogapić na malownicze bagna, no jednym słowem – nie da się porównać.
A skoro o plątaniu się po lesie, to w niedzielę przyszliśmy do malowniczej dziurki pod nazwą Okunie i cały czas się zastanawiam, jaka jest forma podstawowa tej nazwy i jak to się odmienia. No nic, trzeba się wybrać do biblioteki, do słownika onomastycznego, wtedy się upewnię.
A już w czwartek w Filarach wystąpi Jan Nowicki, tak, tak, ten znany aktor z programem opartym na pismach Jana Pawła II. To tak dla porządku domu.
A także w czwartek w Dekameronie coś cudnego, czyli film o Jaromirze Nohavicy, czeskim bardzie, który świetnie mówi po polsku, lubi Polaków i nasz kraj, a w Czechach ma status megagwiazdy. Dokument nosi tytuł „Rok diabła” i po prostu warto go zobaczyć.
I na koniec refleksja – jaskółki szczebioczą, że zadyma z Krzysztofem Świtalskim to kolejny temat zastępczy sprokurowany przez szeryfa miasta na siedmiu wzgórzach. Łatwiej jest bowiem dyskutować o tym, czy dyrektor się sprawdza lub też nie, zamiast o tym, skąd wziąć kasę na pilne łatanie dróg i chodników. No cóż, taki styl.
P.S. A Filharmonia zaprasza na koncert Bachowski – będzie o tyle ciekawie, że grać będą Rosjanie a na afiszu Jan Sebastian Bach i synowie. Rzadko się taki afisz widzi, trzeba posłuchać. Tym bardziej, że zapowiadany jest jeden z koncertów goldbergowskich. A to już małe arcydziełko jest. Najlepiej się słucha w wykonaniu Glenna Goulda, ale myślę, że muzycy zza Buga też dadzą radę.
Znaczy, ja mam nadzieję, że się zbliża. Po fali ciepła znów się robi chłodno. Czyli tak, jak ja lubię.